"Trump whisperer" - tak określa się polityków potrafiących rozmawiać z Donaldem Trumpem i przekonywać go do różnych rzeczy. Do tej kategorii zalicza się choćby obrotowego, niderlandzkiego sekretarza generalnego NATO Marka Rutte czy prezydenta Finlandii Alexandra Stubba. Posiadanie "Trump whisperera" jest zwykle uznawane za niesamowite szczęście. Tak się akurat złożyło, że posiadamy swojego człowieka, zaliczanego do tej kategorii - prezydenta Nawrockiego.
Znów można powiedzieć, że mamy jako naród więcej szczęścia niż rozumu. Wyobraźmy sobie, że w miejscu Trzaskowskiego byłby nawalony mefedronem laluś, który opowiadałby Trumpowi o jedzeniu "Prince Polo". Usłyszelibyśmy: ""You have no cards!".
Wizyta prezydenta Nawrockiego w Waszyngtonie obnażyła też nędzę tusskowej dyplomacji. Minister Sikorski po raz kolejny wyszedł na nadętego idiotę, nagrywając na YouTube kretyński filmik z "instrukcjami" na rozmowy z Trumpem, a później desperacko próbując spotkać się z jakimś waszyngtońskim prominentem (spotkał się na chwilę z Rubio, a potem z byłymi pracownikami Departamentu Stanu) i jojcząc, że z rozmów z Trumpem wyłączono kierownika ambasady Klicha. A dlaczego miałby Klich w nich uczestniczyć? Nie jest przecież ambasadorem. Jest za to totalnym nieudacznikiem, który powinien kryminalnie odpowiadać za tuszowanie zamachu w Smoleńsku i za to, że zmniejszył naszą armię do najniższego poziomu od czasów Kluchosława Poniatowskiego. (Liczyła 97 tys. osób, łącznie z urzędnikami.) Równie bezużyteczny okazał się kierownik rzymskiej ambasady Schnepf - nie da się wysłać tego onucowo-resortowego pajaca do Korei Północnej?
Prawda jest taka: Tussk jest z wiadomych powodów ("who ya tommorow") persona non grata w Waszyngtonie. Jednocześnie Merz traktuje go jak psa, bo postrzega go jako kreaturę znienawidzonej przez niego Angeli Merkel. Co więcej, Tusska ponoć nienawidzi Keir Starmer (za brexit?), a zaczął go zlewać również Macron.
Wpływ na to, że prezydent Nawrocki został tak demonstracyjnie ciepło przyjęty w Białym Domu miało zapewne również to, że jego wizyta miała być symbolicznym kontrapunktem wobec spektaklu, który widzieliśmy kilkanaście godzin wcześniej w Pekinie.
Zwracało na siebie uwagę również zbratanie Xi Jinpinga z "Putinem" i Grubym Kimem. "Bój się Ameryko! Oto powstaje Nowy Porządek Świata!" - zagrzmieli duporealiści. No cóż, to, że ta trójka się ze sobą kuma nie jest żadną rewelacją. O tym wiadomo od lat - bez wsparcia Chin, Korei Płn. oraz Iranu, Rosja nie byłaby w stanie kontynuować wojny na Ukrainie. Sojusz między Moskwą, Pekinem i Pyongyangiem zaczął się zresztą już w latach 40-tych i tylko na odcinku Pekin-Moskwa był przerwany na 30 lat w czasach Mao i jego następców. Po rozpadzie ZSRR, Pekin i Moskwa znów zaczęły się dogadywać. Jeśli ktoś więc twierdzi, że "działania kolektywnego Zachodu wepchnęły Rosję w objęcia Chin", to jest po prostu idiotą, który przespał ostatnie 40 lat.
Większym zaskoczeniem może być to jak łatwo Indie Modiego zaczęły demonstrować swoją przyjaźń z ChRL i Rassiją. Zaryzykowały załamanie swojego eksportu do USA, by zaoszczędzić marne 18 mld USD na zakupach rosyjskiej ropy. Czy to hinduskie biznesowe januszostwo levelu master? Czy kryje się za tym coś więcej?
Zauważmy, że Indie są obecnie rządzone przez równie skrzywionych ideologicznie fanatyków, co Izrael i Rosja. Owi miłośnicy krowiej uryny naprawdę myślą, że mają od Lorda Shivy misję odegrania się na białych kolonizatorach. Jednocześnie myśleli, że ich nienawiść do islamu (i przy okazji chrześcijaństwa oraz do spłukiwanych toalet) połączona z proizraelskim włazidupstwem zapewnią im immunitet u Trumpa.
Tymczasem administracja Trumpa naprawdę nie lubi grupy BRICS, o czym świadczą także jej uderzenia w Brazylię oraz w RPA. Aż mi się przypomniał tweet pewnego amerykańskiego, internetowego rasisty z początków rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Napisał on: "Aż się ślinię na myśl o nuklearnej III wojnie światowej przeciwko krajom BRICS. Poprzednie wojny światowe były w dużym stopniu wojnami pomiędzy białymi ludźmi, ta będzie przeciwko innym rasom i rasowym mieszańcom".
No cóż, słowa tego straszliwego rasisty mogą nas niepokoić, ale koleś przynajmniej nie był jednym z tych cucków masturbujących się do "świata wielobiegunowego", BRICS, czarnych komuchów, karzełka Putina, ajatollahów i Grubego Kima.
Wiecie, że w Warszawie nie ma nawet uliczki, skwerku czy tablicy poświęconej Julienowi Bryanowi - bohaterskiemu amerykańskiemu fotografowi, który dokumentował oblężenie stolicy w 1939 r.? I nawet prawicowi działacze olewają sprawę. Może czas to zmienić?
Jakiś czas temu miałem okazję pokłócić się z internetowym protestancko-ewengelikalnym-analbaptystycznym zjebem twierdzącym, że wszystkie starożytne cywilizacje poza Judą/Izraelem reprezentowały sobą "debilizm". Spytałem więc, czy starożytni Żydzi zbudowali coś równie imponującego jak świątynie w Karnak/Luksorze, Serapeum w Sakkarze, Baalbek, Petra, ateński Partenon, czy choćby rzymskie Koloseum? No nie, jedyną w miarę imponującą budowlą w dawnym Izraelu była Świątynia ufundowana przez Salomona, zbudowana jednak ze wsparciem fenickiego króla Hirama oraz... "demonicznego" pierścienia Szamira tnącego skały. Niestety nie zachowała się ona. Ściana do której modlą się pobożni wyznawcy judaizmu jest pozostałością Świątyni zbudowanej przez króla Heroda, z pochodzenia Idumejczyka (Edomity). No dobrze, dawna Juda/Izrael nie powalała swoimi osiągnięciami architektonicznymi. Ale może przodowała w nauce? No nie, nie wymyślono tam podobnie niesamowitych wynalazków jak w Grecji. Właściwie nie wymyślono tam niczego jeśli chodzi o technologię. Największym osiągnięciem cywilizacyjnym starożytnych Żydów było stworzenie własnego alfabetu i zostawienie nam swojej spuścizny literackiej. No, ale przecież nie była to jedyna starożytna cywilizacja z własnym alfabetem i bogatym piśmiennictwem...
Powyżej: królowa Saba odwiedzająca króla Salomona w Jerozolimie
Chrześcijańscy apologeci starożytnej cywilizacji żydowskiej przekonują jednak, że przyniosła ona światu prawdziwą rewolucję w moralności seksualnej - stworzyła ład oparty na "monogamicznym małżeństwie", w którym seks jest uporządkowany. To ponoć pozwoliło później na niesamowity rozwój cywilizacji europejskiej. Brzmi fajnie. Tyle, że Stary Testament nigdzie nie zakazuje poligamii. Co więcej, traktuje ją jako stan naturalny, a nawet zalecany. Poligamistami byli Abraham, Mojżesz, Dawid i Salomon. Poligamia była wręcz pobłogosławiona przez prawo żydowskie. Wszak prawo lawiratu (obowiązujące jeszcze w czasach Jezusa) nakazywało brać za żonę wdowę po zmarłym bracie. Tora regulowała również kwestię brania niewolnic seksualnych. Stary Testament promował więc dokładnie te same rzeczy, które obecnie ewengelikalne bibliozjeby wskazują jako przykład moralnego zła w islamie. No, ale może życie seksualne było wówczas bardziej uporządkowane? Zajrzyjcie do Biblii. Znajdziecie tam historie o bracie gwałcącym siostrę (Absalom i Tamar), o ojcu składającym córkę w ofierze (Jefte) a w "Pieśni nad pieśniami" erotyczne zachwyty nad siostrzyczką, która "nie ma jeszcze piersi".
Powyżej: Król Dawid i Batszeba
Niewątpliwie pozytywną sprawą było to, że Tora zakazała kazirodztwa. Wprowadziła też karę śmierci za homseksualizm - ale wyłącznie męski. (Nie przeszkadzało to jednak snuciu w Biblii gejowskich aluzji dotyczących króla Dawida. "Miłość twoja była mi rozkoszniejsza niż miłość kobiety” - mówił Dawid do umierającego Jonatana. Brzmi jak w jakiejś yaoi-mandze...) Sama niechęć do pedałowania nie czyni jednak ze starożytnej Judy/Izraela cywilizacji o wielkich osiągnięciach. Zniewieściałych gejów nie lubiano też w innych cywilizacjach. W starożytnej Grecji homoseksualizm był opodatkowany.
Na czym więc polegała rewolucja w seksualności, do której doprowadzono w starożytnym Izraelu?
Nie chodziło tylko o zakazanie prostytucji sakralnej znanej choćby ze starożytnej Mezopotamii oraz Grecji. W bardzo wielu starożytnych cywilizacjach - w Chinach, Tybecie, Indiach, Mezopotamii, Fenicji, Grecji, Rzymie - seks był elementem kultu płodności. Wierzono również w to, że jest on wymianą energii życiowej. Mężczyzna pożywiał się energią kobiecą i vice versa. Energia seksualna wpływała na zdrowie, kreatywność i pomyślność.
Pamiętacie może dziwną rzeźbę z Karahan Tepe (ruin miasta w południowo-wschodniej Turcji sprzed 12 tys. lat, które odwiedziłem w zeszłym roku)? Przedstawia ona straszliwie wychudzonego człowieka trzymającego swojego stojącego penisa. Bardzo przypominał on posążki kava-kava z Wyspy Wielkanocnej. Przywodził też na myśl egipskiego boga Mina. W Karahan Tepe jest też rzeźba węża z ludzką twarzą. Przypomina ona trochę egipskiego wężowego boga Nehebkau (na dolnym zdjęciu w powyższym panelu), który symbolizował połączenie duszy Ba z siłą życiową Ka i stworzenie nieśmiertelnej duszy Akh. Wąż w hinduskiej tradycji duchowej (Kundalini) symbolizuje natomiast wzrost energii życiowej - od niższych partii ciała wzdłuż kręgosłupa do mózgu, gdzie ta energia pomaga osiągnąć oświecenie.
Przekonanie o olbrzymim znaczeniu energii seksualnej znajdujemy również w wielu tradycjach ezoterycznych - od tybetańskiego buddyzmu tantrycznego, po europejską tradycję alchemiczną. W żydowskiej kabale mamy koncept świętego małżeństwa między Szechiną - kobiecym aspektem boskości uwięzionym w świecie materialnym - z męską boską energią Yesod, po to by oba elementy osiągnęły boskie królestwo Tiferet.
O istnieniu energii seksualnej - zwanej orgonem - pisał również Wilhelm Reich. Co więcej, budował on ogniwa paliwowe i urządzenia do sprowadzania/rozpędzania chmur burzowych. Twierdził również, że energia orgonu jest wykorzystywana w napędach UFO i swoimi "cloudbusterami" walczył ze statkami obcych. Brzmi szalenie? FBI potraktowała pomysły Reicha śmiertelnie poważnie, konfiskując jego archiwum, paląc jego książki i niszcząc jego wynalazki. (Odsyłam do tego artykułu poświęconego Reichowi.) Teorie Reicha były też podobne do odkryć innego "szalonego geniusza" Victora Schaubergera, badającego m.in. naturalną antygrawitację oraz siłę życiową.
Czy owa seksualna siła życiowa miała również wpływ na rozwój cywilizacji? Na pewno nie jest ona jedynym czynnikiem rozwojowym. Ludom o średnim IQ poniżej 70 pkt niewiele ona daje (no chyba, że ułatwia przetrwanie w gorącym klimacie). Mogła jednak mocno wpłynąć na rozwój ultradziwkarskiej, nie tłumiącej męskiej seksualności, cywilizacji jaką była starożytna Grecja. Kiedyś postawiłem tezę, że łatwy dostęp do seksu, sprawiał, że mężczyźni nie byli na łasce swoich żon i zamiast frustrować się zachciankami i biadoleniem swoich małżonek, mieli sporo czasu wolnego na eksperymenty technologiczne, tworzenie filozofii oraz sztuki. Apologetom cywilizacji średniowiecza przypominam, że było ono czasem legalnej i dosyć powszechnej prostytucji, którą radzili tolerować m.in. św. Augustyn i św. Tomasz z Akwinu. Średniowiecze wyewoluowało natomiast w renesans (odwołujący się do wzorców grecko-rzymskich), który był okresem rozkwitu kultury europejskiej i momentem, w którym biała Europa zaczęła zdobywać przewagę nad resztą świata.
Wróćmy jednak do starożytnego Izraela. Jego religia pozbawiła seksu znaczenia magicznego. Przestał on być traktowany w kategoriach energii życiowej. Stał się on jedynie koniecznością dla prokreacji.
W serii Demiurg, we wpisie "Znak poddaństwa" opisałem ogromne kontrowersje związane z jednym z głównych starotestamentowych rytuałów - z obrzezaniem. Polecam ponownie zapoznać się z tym wpisem. Starożytne źródła żydowskie wyraźnie wskazują, że celem obrzezania było ograniczenie i upośledzenie męskiej seksualności.
„Napletek służy rozkoszy, jego usunięcie czyni ciało bardziej zdyscyplinowanym i posłusznym prawu.” - Talmud, Traktat Shabbat 133b
„Napletek stanowi bodziec dla rozkoszy, obrzezanie zaś uczy panowania nad ciałem i namiętnościami.”- Filon z Aleksandrii (I w. n.e.).
Obrzezanie można więc traktować jako uszkodzenie "anteny" do odbierania energii seksualnej. Jego religijny nakaz był posunięciem bardzo radykalnym. Być może pomysłodawca tej praktyki żałował, że nie może iść dalej, nakazując swojemu "narodowi wybranemu" całkowitą kastrację...
Prowadząc prowokacyjny dialog ze sztuczną inteligencją (Chat-GPT) zadałem pytanie:
"Spójrzmy na to z punktu widzenia demona: jaką korzyść mogłoby osiągnąć Zło w tym, by tłumić męską energię seksualną?"
Uzyskałem odpowiedź:
Patrząc z perspektywy „demona”, czyli metaforycznej czy archetypicznej reprezentacji Zła, tłumienie męskiej energii seksualnej przynosi kilka strategicznych „korzyści” dla jego celu – czyli osłabienia życia, spontaniczności i twórczej siły człowieka. (...) Tłumienie męskiej energii seksualnej = osłabienie mocy człowieka, jego spontaniczności, witalności i kontaktu z transcendencją. Mężczyzna staje się słabszy, lękliwy, bardziej uległy normom i mniej kreatywny. Energia, która mogłaby być twórcza, zostaje albo stłumiona, albo przekształcona w frustrację – co jest pożywką dla Zła."
(koniec cytatu)
W historii Zachodu obecny był zarówno antyseksualny, "purytański" nurt odwołujący się do Starego Testamentu jak i nurt afirmujący seksualność. Pierwszy z nich przyjął ekstremalne oblicze w prawosławnej sekcie skopców. Drugi był reprezentowany nie tylko przez różnego rodzaju ezoteryków i libertynów, ale też był wyczuwalny w pismach niektórych katolickich mistyków (a jeszcze mocniej mistyczek), którzy swoje doświadczenia duchowe opisywali w niezwykle rozerotyzowanej formie. (Św. Hildegarda z Bingen pisała o "viriditas" - energii życiowej, przejawiającej się w naturze i seksualności.) Zazwyczaj wygrywała zdroworozsądkowa droga środka - afirmujemy rodzinę i płodność, ale dla tych, którym to nie wystarcza zostawiamy legalną i łatwo dostępną prostytucję, a jak zgrzeszycie, to możecie się potem wyspowiadać.
Oczywiście dzisiaj lewicowi purytanie przedstawiają dawne czasy - na przykład lata 50-te w USA i w Europie Zachodniej jako czas "seksualnej represji" i "purytanizmu". Naprawdę, czasy w których promowano Marylin Monroe i Jane Mansfield, czasy dobrze ubranych tradwifes, były "purytańskie"? Komunistyczna cenzura w PRL wylała hektolitry śliny potępiając "amerykańską zgniliznę obyczajową" a rosyjski emigrant Pitrim Sorokin gromił rozerotyzowane lata 40-te i 50-te, a współczesne aktywiszcza feministyczno-transowe widzą w tym okresie "seksualną represję"? Mi się amerykańskie lata 50-te kojarzą raczej z tą sesją zdjęciową Pety Todd (NSFW) - tradwife topless z dzbankiem lemoniady na trawniku przed domkiem na przedmieściach, z atomowym grzybem na horyzoncie.
A współcześnie? Nasza feministyczno-libkowska syfilizacja raczej tłumi męską seksualność i ogranicza dostęp do tej specyficznej energii. (No chyba, że chodzi o brutalnych prymitywów z IQ poniżej 70 pkt importowanych z Trzeciego Świata, którym gwałty uchodzą na sucho...) W męską seksualność uderza nie tylko mająca ideologicznego świra lewica, ale też prawicowi skopcy i feminiści.
A później pojawia się Sydney Sweeney i z jakiegoś powodu wszyscy szaleją :)
***
Jeden z czytelników zwracał wielokrotnie w komentarzach uwagę, że Polkom zaszczepiono strach przed ciążą i przekonanie, że są małymi księżniczkami (niezależnie od ich wyglądu oraz przymiotów charakteru lub ich braku), które mogą związać się jedynie z księciem.
Akurat strach przed ciążą starał się zaszczepiać w II RP niejaki Tadeusz Boy-Żeleński. Nie mógł ścierpieć tego, że biedniejsi ludzie się rozmnażają i przedstawiał ciążę jako straszliwą tragedię, która uniemożliwia awans materialny. Robił to z Ireną Krzywicką z domu Goldberg - feministyczną wariatką, którą nawet geje Lechoń oraz Iwaszkiewicz i lesbijka Maria Dąbrowska ostro krytykowali za to, że koncentrowała swoją twórczość "wokół dupy". Jej mąż - marksistowski socjolog Ludwik Krzywicki był dosłownie cuckiem.
Ch...-Żeleński w czasie sowieckiej okupacji we Lwowie mocno kolaborował z wrogiem, wylewając hektolitry jadu na II RP, czyli na państwo, w którym prowadził uprzywilejowane i dostatnie życie. To kwalifikowało go do odstrzału przez Polskie Państwo Podziemne, ale niestety wcześniej dorwali go Niemcy, rozstrzeliwując go z grupą lwowskich profesorów na Wzgórzach Wuleckich. Zdrajca i lewacko-liberalny cuck został więc "męczennikiem". Mało znanym faktem jest to, że wraz z kilkoma profesorami-kolaborantami miała go w czerwcu 1941 r. ewakuować ze Lwowa Wanda Wasilewska, ale sama wpadła w panikę i uciekła ze Lwowa zapominając o swoim zadaniu...
Niestety idee Ch...ja-Żeleńskiego i Krzywickiej były popularyzowane w purytańskim, gomułkowsko-jarucwelskim PRL, w pełni rozkwitając jednak w kapitalistyczno-januszowskiej III RP.
Generał SWR pisał, że "Putin" przedstawił wówczas jednak Trumpowi bardzo obiecujący plan pokojowy, mający szanse na akceptację przez Ukrainę i Europejczyków. Do mediów wyciekały sprzeczne dezinformacje mówiące głównie, że Rassija przedstawiła sztywne żądanie: dajcie nam cały Donbas, a w zamian zamrozimy linię frontu w innych miejscach. Zapewne, gdyby na tym się skończyło, Trump nie wzywałby do Waszyngtonu plejady europejskich przywódców.
I nagle Ławrow wrzucił granat do szamba. Stwierdził, że Rassija nie zgodzi się na obce wojska na Ukrainie, której niepodległość będzie gwarantowała sama, za pomocą ustawy (!). Zaczął też stawiać absurdalne warunki dotyczące szczytu Putin-Zełenski, oddalając tą inicjatywę na "świętego nigdy". Stara szkoła kremlowskiej dyplomacji: nasraj na środek dywanu, a jak ci zwrócą uwagę, to krzycz: "A udowodnij, że to ja nasrałem!".
Niejako na potwierdzenie tej strategii srania na dywan, Rassija zbombardowała amerykańską fabrykę w zachodniej części Ukrainy oraz wysłała na kierunek brzesko-warszawski Shahedaz głowicą bojową (nie żadnego wabika!). Ciekawe, czy gdyby przypadkiem nie zawadził on o linię energetyczną, to uderzyłby w Zakłady Azotowe Puławy czy w lotnisko w Dęblinie?
Na Kremlu pewnie się cieszą, że zdołali znów skutecznie zagrać na czas zwodząc Trumpa widmem pokoju. Przez te dwa tygodnie pewnie nie zdobędą wiele terenu na Ukrainie, ale opóźnią sankcje. Później będą próbowali znów tego samego. I niech tak sobie jeszcze po pogrywają. Niech w końcu przestaną ich w USA uważać za poważnego partnera do rozmów. Nam się z zakończeniem wojny nie spieszy - im dłużej ona trwa, tym więcej strat Rassija będzie miała do odbudowania.
A z Trumpem jest tak jak zauważył Michael Wolff: traktuje on przywódców takich jak Putin, Kim Dżong Un czy Xi Jinping, jak klientów, którym chce sprzedać nieruchomości. Mocno więc im kadzi w negocjacjach i snuje wizje świetnego interesu, a jak złapią haczyk, to po miesiącu podwyższa im czynsz i odcina ogrzewanie. No, ale nie zawsze udaje się zawrzeć umowę...
Tymczasem Generał SWR twierdzi, że Trump realizuje "sprytną strategię" i może się wkrótce okazać, że na Białorusi nie będzie już więźniów politycznych (a przynajmniej tych, o których wiemy), Air Force One wyląduje w Mińsku, a Łukaszenka będzie się przedstawiał jako najlepszy przyjaciel amerykańskiego prezydenta.
Tymczasem na jednej z propalestyńskich demonstracji w USA pojawił się taki transparent:
Byłoby zabawnie, gdyby dziadek lub pradziadek Trumpa był nieślubnym Hohenzollernem. Zwłaszcza, że późni przedstawiciele tej dynastii byli całkiem spoko i uczyli się polskiego.
W "Wyborczej" ktoś palnął ostatnio, że nie doceniamy wkładu Niemców w naszą historię. W pewnym stopniu rzeczywiście nie doceniamy tego - ale w innym kontekście niż uważają filogermańskie libki. W naszej historii wielokrotnie bowiem dochodziło do tego, że na naszej ziemi osiedlali się Niemcy szukający u nas lepszego miejsca do życia. Zazwyczaj w jednym pokoleniu polonizowali się. Unrug, Anders, Traugutt, Plater - to przykłady takich rodów. Polska była dla nich lepszą ojczyzną od Królestwa Prus i innych państw niemieckich. I za jakiś czas możemy mieć też emigrację ze zwijających się gospodarczo i cywilizacyjnie Niemiec do Polski. Dla wielu Niemców dosyć atrakcyjnym układem będzie dostawać emeryturę z Reichu a mieszkać po polskiej stronie Odry. No chyba, że niemiecka agentura sprawi, że w Polsce będzie taki sam syf jak w Niemczech. Paradoksalnie, w interesie zwykłych Niemców - dymanych przez władze z Berlina - jest więc to, by Polska była "zbazowanym", altrightowym krajem. W interesie pojednania polsko-niemieckiego należy więc niszczyć filogermańskich libków, chcących zrobić z Polski podobny shithole, jakim stają się współczesne Niemcy.
***
Przypominam również, że Jeffrey Epstein nie zabił się sam - bo pewnie wciąż żyje. I być może on nawet nie miał prawa umrzeć.
Na blogu z recenzjami książka Krzysztofa Drozdowskiego o medycznych zbrodniach nazistów. Aktualnie czytam książkę Andrzeja Dudy - i jest dosyć fajna, szybko się ją czyta.
Chodzi mi po głowie temat historiozoficzny - trochę w klimacie Demiurga, trochę przerwanej - i nie zrozumianej - serii o "zboczonych bogach".
Ten, kto nie oglądał uroczystości zaprzysiężenia Karola Nawrockiego na prezydenta, ten niech żałuje. Mieliśmy bowiem do czynienia z doskonałym widowiskiem będącym kolejną falą powrotu majestatu państwa.
No i fajnie się obserwowało płaczących libków i niedojebanych silniczków łkających na Twitterku :) Warto było przeżyć wcześniej tę wspaniałą, memiczną kampanię i oddać głos, a później tylko obserwować z popcornem w ręku jak silniczki i inni giertychowi debile robią z siebie jeszcze większych idiotów :) Świetnie się stało, bo kompromitacja libkowskiej narracji o "sfałszowanych wyborach" podważyła też inne fałszywe narracje, które liberalno-postkomusze media suflowały nam przez ostatnie 10 lat, wprowadzając część mieszkańców Weichselgau/Kraju Priwislańskiego w indukowaną zewnętrznie histerię. Priwislańcy, Ubekistańczycy i Weischelgauczycy histeryzowali z powodu martwej wiewiórki w parku, odstrzału dzików, flag LPG czy Ahmeda płynącego sześć tygodni Bugiem. Wszystkie histeryczne narracje serwowane przez libków okazały się paździerzowo-gównianą propagandą, a ich elektorat został z poczuciem braku rozliczeń nadmuchanych propagandowo afer. Jego idole okazały się zaś partaczami, nie mającymi pojęcia o rządzeniu państwem. Teraz ten aparat tworzenia histerii czeka trudne zadanie: przekonanie Polaczków, że nowy, dynamiczny prezydent i świetnie się prezentująca pierwsza dama się "obciachową" parą reprezentującą "patologię społeczną". Oczywiście będą do tego przekonywać stara alkoholiczka Baba Kacha i bezzębne kodziarskie dziadygi...
O tym, że coś się w Polsce zmieniło świadczyło też orędzie nowego prezydenta. O ile Tussk ma zwykle minę, jakby chorował na zatwardzenie, to tym razem to wyglądało jakby przegrał bitwę o Stalingrad. W Republice złośliwie pokazywali jego reakcje live na słowa nowego prezydenta. Wygląda na to, że już on zatęsknił za prezydentem Dudą.
Co do bilansu dziesięciu lat rządów Dudy, to oceniam go ogólnie pozytywnie. Były jednak momenty, gdy zachowywał się on zbyt grzecznie i koncyliacyjnie wobec różnego rodzaju libkowskich małpoludów. Trzeba było z nimi dużo ostrzej, bo oni nigdy nie docenią łagodnej postawy. Mamy wszak do czynienia z potomkami wiejskiego lumpenproletariatu, błyskawicznie awansowanego w PRL na dyrektorskie i profesorskie stołki. Lumpenproletariatu, który nabrał zwyczajów XVIII-wiecznej magnaterii, nie dysponując jej zasobami pieniężnymi i kulturowymi. No, ale generalnie "my Słowianie lubimy sielanki", a zbyt rzadko w naszej historii pojawiają się tacy ludzie jak hetman Czarniecki, gen. Jakub Jasiński czy wojewoda Kostek-Biernacki, którzy gotowi są, by "wynosić śmiecie dla ojczyzny".
***
Piszę dzisiaj mało - bo nie mam czasu. Wyjeżdżam na krajowy urlop. Wpisu za tydzień chyba nie będzie.
Wilk, który zjadł kucyka Ursuli von der Leyen, powinien być odznaczony. Doprowadzenie do płaczu najgorszej przewodniczącej Komisji Europejskiej w dziejach UE to bez wątpienia chwalebny.
Kilka dni temu, w wyniku wejścia w życie kretyńskiego Aktu Cyfrowego UE, użytkownicy platformy X, zaobserwowali, że część treści na tej platformie stała się dla nich niedostępna "ze względu na lokalne prawa i konieczność weryfikacji wieku". Komisja Europejska pozbawiła nas dostępu głównie do postów różnych twitterowych dziwek, które dostarczały nam rozrywkę. Różnego rodzaju cuckoldy i skopcy (takie jak złamasy z antypornograficznego, dupoprawicowego Stowarzyszenia Twoja Sprawa) mogą się cieszyć, że UE uderzyła w obrazki z gołymi kobietami i że gdyby tego nie zrobiła, to nasza cywilizacja, by upadła z powodu "pandemii pornografii uprzedmiotowiającej kobiety". (Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby tym "antypornograficznym" mamuśkom ktoś odebrał "50 twarzy Graya"....) Wreszcie eurocukowskie nastolatki będą uwolnione od tej złowrogiej, heteroseksualnej zgnilizny i będą miały więcej czasu na chłonięcie protransowej, pro-LPG i feministycznej propagandy w szkołach, mainstreamowych mediach, na Netflixie i Disney+. (Krześcijańskim madkom robiących aferę z tego, że ich nastoletni synek zobaczył goły biust jakiejś netowej dziwki, odpowiadam: nic się nie stanie, to naturalne, że w tym wieku eksploruje się seksualność, w dawnych epokach w tym wieku już mieli dzieci, a przynajmniej masz pewność, że chłopak nie zostanie gejem.) Oczywiście w tej cenzurze nie chodzi tylko o heteroseksualną erotykę. Cenzura zaczęła też dotykać treści historyczne - na przykład opisy niemieckich zbrodni uznawane za "drastyczne". Jej ostatecznym celem jest jednak blokowanie wszelakich treści politycznych uznawanych za niewygodnych dla eurocucków, pod pretekstem, że to "dezinformacja". Piszę, że von der Leyen jest beznadziejną szefową KE - "rosyjska dezinformacja!". Piszę, że UE jest gospodarką zacofaną w stosunku do USA i Chin - "amerykańska i chińska dezinformacja!". Uważam, że rozwalenie europejskiej gospodarki, by obniżyć temperaturę o 0,01 stopnia C - "dezinformacja klimatyczna!". Wklejam mema - pojawia się eurockuck, który mówi "nie może pan tego zamieszczać, to nie jest śmieszne, proszę zamiast tego zamieścić jednego z oficjalnie zatwierdzonych memów!". Wklejam fotkę z Sidney Sweeney - eurocuck, mówi, że nie mogę tego robić i bym zamiast tego wkleił zdjęcie monstrualnie grubej feministki, o której lokalny Subsaharyjczyk mówi, że "jest piękna".
Eurocucki zaczną płakać, że "rosyjska dezinformacja jest realna". Owszem. I w ostatnich kilkunastu latach pojawiała się ona najczęściej w mainstreamowych mediach takich jak Wyborcza czy TVN. Media te powtarzały choćby największe dezinformacyjne bzdury o ataku hybrydowym na naszą wschodnią granicę - przedstawiając dywersantów Łukaszenki jako "biednych ludzi, szukających swego miejsca na ziemi" i wciskając libkowskim debilom historyjki, o rasowym kocie, który na własnych łapach przyczłapał na Białoruś z Afganistanu czy o Ahmedzie "Aquamanie", co "sześć tygodni" płynął przez Bug. Przypominam, że "Wyborcza" swego czasu na pierwszej stronie wydrukowała tekst Putina. I co, ktoś ją zamyka? Nie, bo rosyjską dezinformację sprowadza się do niszowych kont na Twitterze, które bardziej ośmieszają niż propagują rosyjską narrację. "No, ale rosyjska ingerencja ustawiła wybory w USA, a później w Rumunii" - odezwą się Eurocucki. To akurat narracja liberalnych przegrywów, oparta tylko na wrzutkach spreparowanych przez służby. Czyli na dezinformacji. W Weischselgau mamy obecnie do czynienia z podobnym zjawiskiem - wysrywami cwelotrolli od Pińskiego, w które wierzą totalne debile-silniczki. I choć debile od Pińskiego często powtarzali rosyjską dezinformację (szczególnie na początku wojny na Ukrainie straszyły, że Rassija uderzy nuklearnie w Polskę w zemście za proukraińską politykę Dudy/Morawieckiego) to jednak żadne służby się nimi nie zajęły. Jak widać jest "zła rosyjska dezinformacja" i "dobra, liberalna rosyjska dezinformacja"...
Generalnie wprowadzenie cenzury za pomocą Aktu Cyfrowego Unii Europejskiej uderzy również w unijną gospodarkę. Akt Cyfrowy to podobny gniot legislacyjny, co dyrektywa RODO. Prowadzi on do przeregulowania europejskiego sektora cyfrowego. UE stanie się w jego wyniku jeszcze bardziej zacofana cyfrowo w stosunku do USA i Chin. Bruksela, zamiast wspierać rozwój sztucznej inteligencji oraz robotyki, zajmuje się tym, jak równo rozprowadzić po Europie Subsaharyjczyków z IQ poniżej 70. Subsaharyjczycy mają być unijną receptą na kryzys demograficzny. Rzeczywiście chętnie robią oni dzieci, które później masowo zaniżają poziom w szkołach publicznych. Piękna droga do Europy Innowacji!
O ile Unia robi wszystko, by sabotować rozwój technologii cyfrowych, to również niszczy swoje tradycyjne gałęzie przemysłu za pomocą różnych Zielonych Ładów, systemów ETS itp. "Planeta płonie", więc trzeba obniżyć rdzennym Europejczykom poziom życia do poziomu afrykańskiego. Jak nie będzie ich stać na samochód, zagraniczne wakacje, własny dom czy zakup mięsa, to średnia globalna temperatura spadnie o 0,00001 stopnia i klimat zostanie uratowany. Gospodarce nie pomaga też wspólna waluta niszcząca konkurencyjność wielu państw członkowskich (i pozbawiająca je możliwości zastosowania MMT) oraz kretyński reżim oszczędności fiskalnych.
O ile jednym z celów powołania UE była ochrona europejskiego rolnictwa i tradycji kulinarnych, to teraz Unia będzie robiła wszystko, by tradycyjne rolnictwo zarżnąć - cięciem dopłat, podatkiem klimatycznym, bzdurnymi limitami dotyczącymi emisji, szerokim otwarciem rynku na żywność z krajów MERCOSUR... Wróćmy do wczesnego średniowiecza - niech pola uprawne zamienią się w bagna! A ty sobie europejski prolu żryj papkę ze zmodyfikowanej genetycznie soi, robaków, mikroplastiku i antydepresantów. Antydepresanty oczywiście będą potrzebne, bo unijna, feministyczna cenzura zarżnie wszelaką rozrywkę.
Nic dziwnego więc, że ten brukselski dom wariatów nie jest szanowany przez nikogo na scenie międzynarodowej. Trump ostatnio totalnie zmiażdżył Unię w czasie negocjacji handlowych. Unijne towary będą obłożone 15 proc. cłem w USA, a amerykańskie zerowym w Unii. Eurocucki odetchnęły z ulgą, że nie dostały większego wpierdolu od Trumpa i starają się wykręcić od obietnicy kupowania amerykańskiej ropy, gazu, paliwa nuklearnego i półprzewodników za 750 mld USD. Już następnego dnia buńczucznie twierdziły, że "to było tylko luźne zobowiązanie". Zapominają, że od jego realizacji jest uzależniony poziom ceł na unijne produkty i jak będą próbowali się migać, USA mogą im przywalić dużo większymi cłami.
Za kilka lat staniemy się pewnie unijnym płatnikiem netto, czyli będziemy dopłacać do obecności w tej wspaniałej wspólnocie, zapewniającej nam wymienione wyżej atrakcje. No, ale będzie ona nam zapewniała wspólny rynek i Erasmusa dla Julek i (chyba) strefę Schengen (jeśli nie rozpieprzy ją kolejna fala nielegalnej imigracji). Więc opór przed Polexitem będzie silny, a przykład Wielkiej Brytanii pokazuje, że można wyjść z Unii niewolniczo trzymając się dalej znacznej większości unijnych regulacji oraz prowadząc totalnie kretyńską politykę w sprawie imigracji, bezpieczeństwa publicznego i niszczenia wolności słowa.
Jeśli chcecie więc szybciej zapoznawać się z nadchodzącymi trendami, to zapraszam na X. (Zauważyłem ostatnio, że po 21 postach X przycina oś czasu - więc dla pewności przeładujcie stronę, zwłaszcza jeśli nie widzicie żadnego repostu z często cytowanego przeze mnie ClashReport.) Warto zaprosić od obserwowania znajomego mainstreamowego prawicowca, czy nawet dupoprawicowca - niech dostaną mindufcku!
Zachęcam oczywiście do zakupów "Demonów nazizmu". Są one fajnie reklamowane przez czytelnicze instagramerki. :)
Angela Merkel sprawiała wrażenie enerdowskiej dywersantki mającej zniszczyć od wewnątrz Republikę Federalną Niemiec. Jej polityka migracyjna, energetyczna i gospodarcza zmieniała Niemcy w zacofany, trzecioświatowy shithole. Samo w sobie nie byłoby to złe dla Polski, gdyby nie to, że Merkel patronowała tym, którzy chcieli zrobić z naszego kraju podobnie syfne miejsce. To samo można powiedzieć o kanclerzu Scholzu - w młodości częstym bywalcu komunistycznych spędów w NRD. W przypadku kanclerza Merza sytuacja jest odmienna. Gostek jest na tyle ogarnięty, że zaczął wycofywać się z części głupot niszczących Niemcy (takich jak zasada zbilansowanego budżetu czy merklowska polityka migracyjna) ożywiając przy tym niemieckie dążenie do dominacji w naszym regionie. Merz chce pokazać Trumpowi, że to Niemcy mogą być filarem bezpieczeństwa w Europie, a jednocześnie prowadzi nieprzyjazną wobec Polski politykę, której przejawem jest choćby wysyłanie za Odrę niechcianych nielegalnych imigrantów z różnych afrykańskich shitholi oraz blokowanie polskich inwestycji morskich. Merz prowadzi taką politykę wobec w 100 procentach proniemieckiego rządu, a samego Tusska traktuje jak psa (kojarząc go ze znienawidzoną Merkel). W tym kontekście jego plany remilitaryzacji Niemiec nie powinny budzić naszego zaufania.
"Może się okazać, że po zakończeniu wojny na Ukrainie Polska będzie sąsiadować z państwami o największych zdolnościach wojskowych – w Unii Europejskiej (Niemcy), w systemie sojuszniczym Zachodu (Ukraina) i w Eurazji (Rosja).
Dziennik „Die Welt” informuje o nowych planach niemieckiego resortu obrony. Do końca tego roku Bundestagowi ma zostać przedstawiony do zatwierdzenia gigantyczny program zakupu sprzętu wojskowego. Berlin chciałby kupić 1 tys. nowych czołgów i 2,5 tys. transporterów opancerzonych. Jak informują dziennikarze, ma to kosztować niemieckiego podatnika nawet 25 mld euro, ale tak gigantyczne zamówienia będą ożywiać tamtejszą gospodarkę, bo mają one być plasowane w Rheinmetall i KDNS, czyli wyłącznie w niemieckich firmach. Przy okazji ten pierwszy koncern ma się stać największym podmiotem produkującym różnego rodzaju platformy bojowe w Europie. Armin Papperger, prezes Rheinmetallu, powiedział w jednym z wywiadów, że jego firma już buduje 10 nowych fabryk, ale on nie widzi przeszkód – może poza brakiem zamówień o odpowiedniej skali – aby zbudować 15 nowych zakładów produkcyjnych.
Kwestie zamówień ma „załatwić” nowy program rządu Friedricha Merza, który przewiduje sformowanie siedmiu nowych brygad sił lądowych i wydanie na broń w ciągu najbliższych lat ponad 500 mld euro. Jak oświadczył niemiecki kanclerz, chce on, aby „Niemcy miały największą armię w Europie” i nie poskąpią na to środków. (...)
Niemcy chcą też przekonać Waszyngton, iż to oni są ich najlepszym w Europie sojusznikiem i w ramach „podziału obowiązków”, także w związku z perspektywą wycofania części sił amerykańskich z naszego kontynentu, to oni powinni przejąć większość zadań. W ubiegłym tygodniu rozmawiał o tym w Waszyngtonie Boris Pistorius, niemiecki minister obrony, i z tym podejściem jest związana jego deklaracja o gotowości zakupienia przez Berlin amerykańskich wyrzutni pocisków rakietowych Typhoon, które są zdolne do rażenia celów na dystansie 2 tys. km. Bo to Niemcy, a nie Polska miałyby dysponować głównymi narzędziami konwencjonalnego odstraszania Rosji. Nie mniej ważne jest to, że Pistorius pojechał do Stanów Zjednoczonych jako lider „koalicji chętnych” – grupy państw złożonej z Wielkiej Brytanii, Szwecji, Finlandii, Dani i Kanady, które chcą pomagać Ukrainie, finansując zakupy sprzętu obrony przestrzeni powietrznej, w tym systemów Patriot. Nietrudno dostrzec, że nie ma w tym gronie Polski – może dlatego, że nasz rząd jest zajęty wewnętrznymi sporami i walką z opozycją.(...)
(koniec cytatu)
Czy znajdziemy się więc między niemieckim hegemonem i jego ukraińskim wasalem? Czy oba państwa zaczną nam zagrażać militarnie? Co do Niemiec, to sądzę, że dużo bardziej od inwazji na Polskę opłacałaby się im dalsza wasalizacja naszego kraju poprzez agenturę, którą zaczęli budować tutaj na początku lat 90-tych, wręczając libkom marki w reklamówkach z Lidla. Może się jednak zdarzyć, że władzę w Polsce obejmie rząd, który będzie potrafił postawić się Berlinowi i Brukseli mówiąc: kończymy z systemem ETS 2 i całą tą kretyńską polityką energetyczną oraz imigracyjną. Czy wówczas Niemcy wyślą do nas swoją armię przeciwko "niedemokratycznemu reżimowi" i "polskim faszystom"? Czy uznają, że powinni nas napaść, bo na przykład jemy za dużo mięsa i "szkodzimy klimatowi"? Zapewne wielu libków i postkomuchów z naszych ziem zachodnich witałoby niemieckie wojska równie entuzjastycznie, co postsowieccy żule z Donbasu.
"Dysponując silnym przemysłem zbrojeniowym oraz modernizowaną armią, Niemcy mogą forsować ideę stworzenia swoistego NATO-bis. Choć projekt ten przedstawiany jest jako odpowiedź na potrzeby wspólnoty, w rzeczywistości jego realizacja wzmacniałaby dominację Berlina (oraz Paryża), marginalizując rolę mniejszych państw członkowskich. Analogii nie trzeba szukać daleko – podobną dynamikę obserwowaliśmy przy wprowadzaniu wspólnej waluty, z której Niemcy odniosły największe korzyści.
Obecnie Berlin nie dysponuje jeszcze odpowiednimi zdolnościami przemysłowymi, by w pełni zrealizować taki projekt. Tzw. carbon leakage i deindustrializacja, ściśle powiązane z błędami Energiewende i Zielonego Ładu, zdziesiątkowały niemiecki przemysł i zaczynają uderzać w fundament niemieckiego ordoliberalizmu – Mittelstand. Jednak kierunek jest jasny – budowa struktury zależności, która uczyniłaby inne państwa Europy w pełni podłączonymi pod niemiecki system dostaw, decyzji i zdolności obronnych. W razie osłabienia zaangażowania USA dałoby to Niemcom realny wpływ na rozmieszczanie wojsk, podejmowanie decyzji o interwencji czy kształtowanie europejskiej polityki bezpieczeństwa. Rymuje się to niestety z polityką obecnego rządu polskiego, który raczej wypycha i wyprasza USA z Europy, niż dąży do realnego wzmocnienia więzi transatlantyckich.
Wydatki obronne Niemiec rosną w błyskawicznym tempie. Pytanie brzmi: jak szybko uda im się dorównać realnym zdolnościom bojowym Francji czy Wielkiej Brytanii? Jak szybko mogą te państwa przegonić i stać się na powrót państwem potężnym militarnie? Przy takiej determinacji, jaką zaczynam dostrzegać w niemieckiej klasie politycznej – w ciągu dekady. To ich długofalowy cel i punkt zwrotny dla równowagi sił na kontynencie. Tymczasem globalny ład może się w każdej chwili załamać, a silna armia może wówczas posłużyć nie tylko do obrony, lecz także jako narzędzie nacisku politycznego lub gospodarczego. (...)
W powszechnej świadomości dojście Hitlera do władzy funkcjonuje jako „wybór narodu”. W rzeczywistości był to jednak oligarchiczny przewrót, zrealizowany rękami elit, przemysłu ciężkiego i banków, które uznały NSDAP za użyteczne narzędzie w walce z komunizmem i ówczesnym rozkładem państwa. Symbolicznym dokumentem tego procesu pozostaje książka „Porządek dnia” Érica Vuillarda, opowiadająca o uzgodnieniach Hitlera z niemieckimi przemysłowcami i burżuazją, czyli znaczną częścią ówczesnych elit. Biznes miał wspomóc marsz brunatnych koszul do władzy. Reszta, jak dobrze wiemy, jest historią – ale historią, która nie może się powtórzyć.
Dlatego niepokoi dziś rosnące przyzwolenie niemieckich elit gospodarczych na flirt z radykalizmem. W tle pozostaje także czynnik rosyjski. Od dekad Moskwa skutecznie wpływała na niemiecką politykę przez kanały gospodarcze, medialne i społeczne. Rosyjskie służby potrafiły zainstalować swoje interesy w strategicznych spółkach energetycznych, a dziś aktywnie wspierają narracje mające skłócić Niemcy z USA. Gdyby w Berlinie doszło do przejęcia władzy przez siły prorosyjskie lub ambiwalentne wobec Kremla, cały kontynent znalazłby się w sytuacji zagrożenia. Dlatego pytanie o niemiecką zbrojeniówkę nie jest tylko techniczne czy gospodarcze. To pytanie o przyszłość Polski i Europy. O to, kto będzie miał dostęp do siły, którą dziś tak pieczołowicie znów budują niemieckie państwo i przemysł. W historii Europy wielokrotnie widzieliśmy, jak dobrze naoliwione machiny wojenne obracały się przeciwko demokracji, przeciwko sąsiadom, przeciwko pokojowi. Zbyt wiele razy byliśmy świadkami tego samego błędu, by dziś pozwolić sobie na naiwność."
(koniec cytatu)
Wliczmy do tej układanki również ukraińskiego wasala Berlina. Jak pisze Budzisz:
"Niemcy metodycznie, kosztem naszej pozycji inwestują też w relacje z Ukrainą, chcąc się stać głównym „dobroczyńcą” Kijowa, a także partnerem dla tamtejszego szybko rozwijającego się przemysłu obronnego. Wróciłem właśnie z Ukrainy i tam jeden z przedsiębiorców z sektora zbrojeniowego, z którym miałem sposobność rozmawiać – a nie jest to „garażowy” biznesmen, tylko właściciel trzech fabryk na Ukrainie, jednej w Polsce, budujący nowe zakłady w Czechach, Danii i Niemczech, a nawet w Indiach – zadał mi retoryczne pytanie: „Dlaczego mam inwestować w Polsce?”. Jego doświadczenia są nie tyle złe, ile wręcz fatalne. Nadmierna regulacja, wtrącanie się polskich służb specjalnych do wszystkiego, co jego zdaniem – a jest to biznesmen mający przecież doświadczenie działania na Ukrainie – przypomina praktyki związane z wymuszeniami albo blokowaniem biznesu, oraz brak elementarnej infrastruktury niezbędnej, aby „pracować” z materiałami wybuchowymi – bo nikt w państwie polskim, mimo ponad trzech lat wojny, nie podjął decyzji o podstawowych inwestycjach – wręcz odstręczają go od myślenia o budowie kolejnych fabryk w Polsce.
Dodatkowo wielu moich rozmówców mówiło o pogarszającej się atmosferze społecznej w naszym kraju, narastającym negatywnym nastawieniu do Ukraińców (...)"
Obecne ukraińskie elity reprezentują typowy postosowiecki mental. Duża ich część jest wykorzeniona narodowo lub ma rozmytą tożsamość. (Najlepszym na to przykładem jest Zełenski - człowiek, który nie miał problemów z pajacowaniem na antenie rosyjskiej TV i robieniem sobie żartów z Hołodomoru.) Zachłysnęły się więc schyłkowym zachodnioeuropejskim liberalizmem - ze wszystkimi jego najgorszymi cechami. Paradoksalnie wmontowały w ten postkomuszo-libskowski system elementy cepeliowego nacjonalizmu. Było to możliwe, gdyż ów nacjonalizm - odwołujący się do środowisk, które współpracowały z Niemcami - nie jest uznawany za niebezpieczny dla Berlina. Mogą się na niego oburzać na Zachodzie tylko niektóre środowiska żydowskie.
Budzisz zwrócił uwagę na narastający problem, coraz gorszego postrzegania Ukraińców w Polsce. To w ogromnym stopniu "zasługa" Zełenskiego i jego ekipy oraz różnego rodzaju libkowskich działaczy, których antypolskie wysrywy medialne mocno rezonują w polskim necie. Oczywiście roszczeniowe postawy części "uchodźców" szastających pieniędzmi w Warszawie i narzekających "czemu nie dajecie nam mieszkań za darmo jak Niemcy" też robią swoje. Zauważyłem jednak, że najmocniej hejt na Ukraińców nakręcają polskie kobiety, a zwłaszcza liberalne Grażynki. Widzą bowiem w Ukrainkach konkurencję ekonomiczną i seksualną. Czy tak jest rzeczywiście w drugim przypadku? Z tego co słyszałem od znajomych, to często Ukrainki "uchodźczynie" mają podobnie nierealne oczekiwania jak polskie Julki i myślą głównie o tym, by wyjechać do Niemiec, Ameryki czy Dubaju (głośna sprawa ukraińskiej "modelki", którą w Dubaju wyrzucili z okna na imprezie ze sraniem do ust, jakoś ich nie odstrasza...).
Budzisz sugerując jednak to, że Ukraina stanie się dla nas potencjalnym zagrożeniem militarnym, pominął jednak jedną ważną kwestię, którą przytaczał w poprzednich swoich publikacjach. To, że ten kraj będzie wyniszczony demograficznie i gospodarczo. Moje zażenowanie wzbudzają więc jojczenia wielu dupoprawicowców - takich jak Warzecha, Lisicki czy Dzierżawski - że na Ukrainie "giną ludzie" i "jest niszczona infrastruktura" i w związku z tym, należy "szybko zawrzeć pokój na warunkach Rosji". Skoro bowiem owi dupoprawicowcy cały czas piszą jaka ta Ukraina okropna, banderowska i stanowiąca dla nas zagrożenie, to czemu martwią się, że traci ona ludzi oraz infrastrukturę?
Od dawna powtarzam, że pokój na Ukrainie nie jest w naszym interesie. Im więcej tam Rassija będzie tracić ludzi i sprzętu - zdobywając takie zadupia jak Bachmut czy Pokrowsk - tym mniej będzie miała sił, by uderzyć na nas. Z przyczyn oczywistych wyklucza to również teoretyczne zagrożenie ze strony Ukrainy.
Ponadto, dlaczego zakładamy, że w Kijowie zawsze będzie rządziła libkowska opcja proniemiecka? Ostatnie wielkie protesty przeciwko uderzeniu w agencję antykorupcyjną NABU pokazują, że jest potencjał na to, by wymieść całą obecną klasę polityczną z Werchownej Rady. Może będziemy mieć Ukrainę rządzoną przez proamerykańskich wojskowych...
Tak samo libki powinny sobie wyobrazić Niemcy rządzone przez AfD i to jaką to stronnictwo może prowadzić politykę wobec sąsiadów.
Budzisz zwraca też uwagę na pewien aspekt słabości niemieckich planów - to, że nie będzie kim zapełniać szeregów wielkiej niemieckiej armii:
"Warto też pamiętać, że przyjęta przez Niemców jeszcze w 2021 r. strategia Eckpunkte für die Bundeswehr der Zukunft rozważa opcję, w świetle której można być żołnierzem niemieckiej armii, mieszkając w Warszawie czy w Paryżu, docelowo być może również zapewne w Kijowie czy Lwowie. Ukraińskie ustawodawstwo jeszcze na to nie pozwala, ale zmiany w tym zakresie, jak mi mówiono w Kijowie, „to tylko kwestia czasu”. Już obecnie osoby z migracyjnym bagażem etnicznym (tureckim, polskim, rosyjskim) stanowią 13–26 proc. personelu Bundeswehry, nie ma zatem przeszkód, aby rozbudowa niemieckich sił zbrojnych odbywała się przez rekrutację ochotników z obcymi paszportami. Na marginesie – warto zauważyć, że być może jednym z celów wystawy „Nasi chłopcy” w Gdańsku jest przełamanie psychologicznych barier i przekonanie Polaków, że można być „naszym”, nosząc mundur niemieckiej armii."
(koniec cytatu)
Odpowiedzią na te potencjalne zagrożenia jest oczywiście inwestowanie we własny potencjał obronny i przemysł zbrojeniowy. Są jednak dwie poważne przeszkody, dla takich inwestycji:
- Głębokie Państwo w postaci m.in. pedryli i lachociągów z ABW. Sabotowali prezesowi Obajtkowki inwestycje w SMR-y, sabotowali wiele innych rzeczy w przemyśle zbrojeniowym. Nawet za rządów PiSu ścigali nacjonalistów, zwolenników Międzymorza - a nie ruszali rosyjskiej V-tej kolumny i kodziarskich żuli.
- Unijna polityka energetyczna-ekologiczna. Zarówno przemysł zbrojeniowy jak i branże nowych technologii potrzebują ogromnych ilości energii, których nie zapewnią nam chińskie panele fotowoltaiczne i gówniane niemieckie wiatraczki.
Kwestią, która będzie powracała w dyskusjach będzie też pobór do wojska. Z przyczyn politycznych nie ma jednak na niego szans - z jednej strony wielu ludzi obawia się powrotu do ch...jni z czasów późnego PRL/wczesnej III RP, z drugiej młodzi z pokoleń Z i Alfa narzekają, że "państwo im nic nie daje, a tylko bierze" (jak widać całkowite zwolnienie z PIT osób do 26 roku życia przez Morawieckiego, to było dla nich za mało).
Pojawiają się więc złośliwe propozycje, by powszechną służbę wojskową dla młodych mężczyzn uzupełnić "powszechną służbą rodzenia" dla młodych kobiet. Oczywiście tej drugiej nie da się wprowadzić przymusowo - ale można odpowiednimi zachętami. Można na przykład podnieść wiek emerytalny dla bezdzietnych kobiet do 70 roku życia, a za każde urodzone dziecko zmniejszać go o pięć lat. Jak Julka zrobi aborcję na zdrowym dziecku - podwyższy się jej wiek emerytalny o 10 lat. Dodatkowo wprowadzić odpłatne studia dla dziewczyn na wielu kierunkach (europeistyka, socjologia, psychologia...), by zniechęcić je do migracji do miast i zasypać międzypłciową lukę edukacyjną. I dawać bardzo hojne świadczenia dziewczynom, które zajdą w ciążę przed 20 rokiem życia. Nastoletnia ciąża nie powinna być powodem stygmatyzacji społecznej - kiedyś była przecież ona normą. Ostatnio wielką burzę w sieci zrobiły tabele alimentacyjne - i słusznie, bo ministerialne bezmózgi ustaliły, że alimenty mogą być wyższe od zarobków netto. Moim zdaniem cały ten system powinien zostać jednak zniesiony, gdyż karze mężczyzn za płodzenie dzieci i odstrasza ich od wchodzenia w małżeństwa. (Właściwie trudno wskazać obecnie korzyści jakie miałby mężczyzna wchodząc w małżeństwo. Zwłaszcza, w porównaniu z ryzykiem utraty co najmniej połowy majątku.) Alimenty powinny zostać zastąpione państwowym świadczeniem w rodzaju 800+ - ale tylko dla uboższych kobiet. Bogatsze niech ponoszą konsekwencje finansowe swojej decyzji o rozwodzie. (W Polsce to głównie kobiety inicjują rozwód i robią to zazwyczaj dlatego, że znudziło im się życie z dotychczasowym mężem.) W ChRL - czyli w państwie poważnie przygotowującym się do wojny i chcącym pobudzić demografię - wprowadzono ostatnio zmiany w prawie rozwodowym, ograniczające kobietom możliwość przejmowania majątków ich mężów. No, ale w Weichselgau znajdą się zaraz tabuny białych rycerzy pędzących, by bronić Julek...
***
Co do konfliktu między Tajlandią a Kambodżą, to jest to oczywiście wojna państw znajdujących się w dwóch obozach geopolitycznych. Tajlandia jest sojusznikiem USA, a Kambodża wasalem ChRL. Mam nadzieję, że wszyscy tutaj kibicujemy Tajlandii i nie lubimy Hun Sena.
W ostatnich dniach u polskojęzycznych dupoprawicowych "ekspertów" od Bliskiego Wzwodu można było zaobserwować wzmożenie. "Aaaa!!! Straszni syryjscy dżihadyści robią Holokaust Druzom!!! Ale na szczęście dzielny i szlachetny Izrael ratuje Druzów przed tymi potworami!".
A co się stało naprawdę?
Zaczęło się od tego, że w pobliżu syryjskiego miasteczka Suweida doszło do napadu rabunkowego na ciężarówkę. Dokonali go beduińscy przestępcy, a poszkodowany został Druz - też pewnie z kryminalnego klanu, gdyż jego ziomkowie w odwecie zabili kilku Beduinów. To się przekształciło w starcia między tymi dwiema grupami etnicznymi. Syryjskie władze centralne ściągnęły więc ekspedycję do uspokojenia sytuacji. Ona została przywitana jednak ogniem przez lokalną milicję kierowaną przez Hikmata al-Hijriego, lokalnego druzyjskiego szejka - a zarazem barona narkotykowego, przemytnika i długoletniego assadowskiego kolaboranta. Ten lokalny watażka - skłócony z najważniejszymi liderami społeczności druzyjskiej w Syrii oraz w Libanie - w ostatnich miesiącach chyba już czterokrotnie zawierał i zrywał rozejmy z wojskami rządowymi, zwracając się o pomoc do Izraela za każdym razem, gdy zaczynał przegrywać. Ci gangsterzy wzięli do niewoli i zabili część interweniujących stróżów prawa. Rząd syryjski wysłał więc silniejsze siły. Al-Hijri błagał więc swoich izraelskich patronów, by uratowali mu dupę. Izraelscy protektorzy tego narkobarona odpowiedzieli bombardując syryjskie czołgi i inne pojazdy wojskowe w okolicach Suweidy. Mimo to, wojskom syryjskim udało sięwejść do centrum miasta. Sunnicy bojownicy upokarzali schwytanych druzów - nazywanych "czcicielami cielca" - goląc im wąsy,Golili też je trupom. Jeden potraktowany w ten sposób 80-letni szejk zmarł później na zawał...
Ten konflikt jak widać był daleki od narracji o "druzyjskim Holokauście". Taką narrację podkręcił jednak Izrael, wprawiając w histerię swoją populację druzyjską. Druzowie szturmowali nieformalną "granicę" z Syrią,a wojsko izraelskie pomagało im ją przekroczyć. Wielu takich ochotników dostało później wpierdol od bezpieki nowego syryjskiego reżimu. Izraelczycy szykowali się też na większą wojnę - gromadzili duże siły na Wzgórzach Golan. Przed eskalacją agresji powstrzymał ich (ciekawe na jak długo?) prezydent Trump. Również z Departamentu Stanu płynęły wezwania, by Izrael przestał eskalować sytuację. Oczywista izraelska agresja oznaczałaby załamanie Porozumień Abrahama czyli normalizacji stosunków z sunnickimi monarchiami.
To, że do tej agresji doszło mogło wydawać się zaskakujące. W ostatnich miesiącach przecież nowe syryjskie władze wielokrotnie deklarowały, że chcą pokoju z Izraelem. Co więcej, rozpoczęły negocjacje dotyczące unormowania stosunków. Doszło m.in. do spotkania wysokiej rangi delegacji Syrii oraz Izraela w azerskim Baku. Nieco wcześniej prezydent Trump spotkał się z asz-Szarą w Rijadzie i zniósł sankcje nałożone na Syrię. Co więcej, władzom syryjskim podporządkowały się SDF, czyli zdominowana przez Kurdów milicja na północy kraju. (Terrorystyczna PKK zaczęła natomiast proces rozbrojenia i samorozwiązania na wezwanie swojego przywódcy duchowego Abdullaha Ocalana.) Administracja Trumpa, wraz z arabskimi monarchami, Erdoganem i nowymi syryjskimi władzami grała na wypracowanie pokoju w regionie. Izrael pokazał jednak, że nie chce pokoju - woli, by Syria była pogrążona w wojnie domowej.
Obecne izraelskie jojczenia, że "straszni dżihadyści mordują Druzów" są śmieszne. Kolejnym izraelskim rządom nie przeszkadzało bowiem, gdy reżim Assadów mordował na dużo większą skalę. Nie przeszkadzało im również Państwo Islamskie - a przynajmniej nie słyszałem, by choć jedna izraelska bomba spadła na cele związane z tą organizacją. No, ale Netanjachuj musiał się przypierdolić do pierwszego w historii rządu syryjskiego, który zadeklarował chęć zawarcia pokoju z Izraelem...
(Pożyteczni idioci się teraz odezwą: "Jak możesz tak mówić! HTS to straszliwi islamscy terroryści! Nie może być z nimi pokoju!" Zaraz, zaraz... A izraelski premier Menahem Begin czasem bomb nie podkładał (choćby w Hotelu King David)? Jakoś nie przeszkodziło mu to zawrzeć pokoju z Egiptem Saddata, przywódcy który podczas wojny Yom Kippur, zadał Izraelowi naprawdę duże straty. A w Irlandii Północnej to kto zawierał pokój? Terroryści z IRA z terrorystami z protestanckich organizacji lojalistycznych. Przy zawieraniu pokoju się nie wybrzydza. Pokój zawsze zawiera się z dotychczasowym wrogiem.)
W ciągu ostatnich 7 miesięcy Izrael dokonał 987 ataków lotniczych oraz artyleryjskich na Syrię, 421 razy naruszył jej terytorium lądowe i zajął 180 km kw. terenu. Syria przeprowadziła ZERO ataków przeciwko Izraelowi. Złożyła na niego tylko dwie skargi w ONZ i przejęła 49 dostaw broni dla Hezbollahu. To Izrael jest bezsprzecznie agresorem, a jego interwencja "w obronie Druzów" to podobna sytuacja, jakby Rosja zaczęła bombardować centrum Warszawy w reakcji na to, że polska policja rozbiła jakiś imigrancki gang.
No cóż, kilka miesięcy temu Izrael lobbował, by Syrię podzielić na strefy wpływów, tak by pozostawała słabym, upadłym państwem. Oczywiście Izraelowi bardzo mocno zależało, by swoje bazy wojskowe zachowała tam Rassija - państwo tak dzielnie walczące z "faszyzmem" na Ukrainie i grożące bronią atomową "antysemickiej" Polsce. Izrael jest państwem obecnie politycznie silnie zrusyfikowanym - podobnie jak ukochana przez niego Rassija chce niszczyć sąsiednie państwa pod pretekstem ochrony różnych "bratnich" mniejszości. Tak jak Moskwa straszyła "faszystowskim holokaustem w Donbasie", tak Izrael straszył "islamskim holokaustem Druzów". Tak jak Izrael od 30 lat straszy, że Iran "już za chwilę" będzie miał bombę atomową, tak Rassija opowiadała kocopały o "ukraińskich laboratoriach biologicznych".
Narracja mówiąca, że chciał ratować Druzów mogła trzymać się kupy tylko w umyśle amerykańskiego ewangelikalnego debila, który nie potrafi znaleźć Bliskiego Wschodu na mapie lub polskiego wspak-kulturowego "dupoprawicowca" święcie przekonanego, że Putin bronił bliskowschodnich krześcijan. Przywódcy społeczności druzyjskiej wielokrotnie bowiem deklarowali, że nie życzą sobie, by Izrael mieszał się do wewnętrznych spraw Syrii. Również Druzowie ze Wzgórz Golan deklarują, że nie postrzegają Izraela jako swojego "protektora", co łatwo zrozumieć, biorąc pod uwagę, że Izrael wcześniej wysiedlił ponad 90 proc. druzyjskiej populacji Golanu. Pamiętajmy też, że syryjscy i libańscy Druzowie chcieliby uniknąć krwawego konfliktu z sunnitami, do którego popycha ich Tel Awiw. Obawiają się wojny domowej, którą na nowo próbuje rozpalić Izrael. Zdają sobie sprawę, że Izrael ich później porzuci, jak to zrobił z libańskimi maronitami czy Armią Południowego Libanu. Za niedawne bombardowania Iranu mocno zapłacili irańscy Kurdowie, których irańska bezpieka wsadza teraz do więzień jako "izraelską piątą kolumnę"...
Kontynuowanie wsparcia dla bandytów al-Hijriego mogło też doprowadzić do groźnych skutków ubocznych wewnątrz samego Izraela. W IDF służą bowiem obok Druzów również Beduini. I dwukrotnie przeważają liczebnie nad Druzami. Na pewno trafiały do nich w mediach społecznościowych zdjęcia i filmiki ze z maskr popełnianych na Beduinach przez bandytów al-Hijriego. Dalsza eskalacja groziła wybuchem starć druzyjsko-beduińskiej wewnątrz izraelskich oddziałów.
Sam Netanjachuj mógł traktować atak na Syrię jako kolejną próbę ratowania się przed więzieniem. Jego proces został przerwany w dniu, w którym bombardowano Damaszek. Wcześniej rozpadła mu się koalicja rządowa - wyszły z niej partie ortodoksów, którym nie spodobało się, że rząd pozwolił na "wyświęcanie" rabinek. Do października nie zbiera się Kneset, więc rząd będzie trwał. Ten gabinet mniejszościowy nie ma jednak mandatu społecznego, by angażować kraj w nową wojnę.
(Tymczasem w czerwcu w izraelskim parlamencie zeznawało kilka kobiet, ofiar rytualnych gwałtów. Twierdziły, że wśród sprawców znajdowali się m.in. byli i obecni deputowani do Knesetu. Ciekawe ilu z nich Likudu?)
Generalnie opinia publiczna w USA mocno się przesuwa na stronę antyizraelską. Tylko 23 proc. Amerykanów uważa, że działania Izraela w Strefie Gazy są "w pełni uzasadnione". O ile w 2019 r. poparcie dla Izraela wśród amerykańskiej młodzieży wynosiło 19 pkt proc. netto (czyli o tyle więcej niż poparcie dla Palestyńczyków), to obecnie poparcie dla Palestyńczyków wynosi 43 pkt proc. netto. Zwolennicy Palestyńczyków przeważają nawet wśród młodych republikanów. O ile młodym lewicowcom Izrael kojarzy się jako agresywne, militarystyczne, kolonialne, rasistowskie państwo dokonujące ludobójstwa w Strefie Gazy, tak prawicowcy zadają sobie pytanie: dlaczego USA tyle łoży na wsparcie dla tego, dosyć zamożnego, kraju i dlaczego nazywa go "największym sojusznikiem Ameryki", skoro Izrael nie wysłał wojsk ani do Korei, ani do Wietnamu, ani do Iraku i w żaden sposób nie wspomagał USA w żadnej prowadzonej przez niego wojen (a zbombardował w 1967 r. amerykański okręt USS Liberty). Poza tym Żydzi kojarzą się coraz mocniej amerykańskim prawicowcom z machlojkami finansowymi, Epsteinem, przemysłem aborcyjnym, wsparciem dla masowej imigracji oraz zaśmiecaniem kultury politycznie poprawnym, anty-białym, feministycznym, gejowskim i transowskim gównem. (Jim O'Keefe nagrał ostatnio wysokiej rangi menedżerów Disneya mówiących, że nie zatrudniają białych - chyba, że Żydów. Domyślacie się więc już pewnie, kto jest obwiniany za to, że Disney produkuje słabe filmy?) Prawicowi, żydowscy influencerzy - tacy jak Ben Shapiro - są bezlitośnie obśmiewani w necie. Tiktokowe oraz instagramowe influencerki otwarcie sobie żartują z żydowskiej narracji o holokauście, a prawie jednak czwarta Amerykanów uważa, że Hitler był w zasadzie spoko gostkiem. Nawet Elmo zaczął jechać Żydom.
Jak odpowiada Izrael na ten kryzys wizerunkowy? Wysyła do takich krajów jak Polska dyplomatów-debili, którzy zgodnie z najlepszą szkołą sowieckiej dyplomacji srają na środek dywanu, a później krzyczą: "A udowodnij, że to ja nasrałem!". No i izraelskie lobby ma potężny ból dupy, bo w nowy Superman walczy z fikcyjnym krajem dokonującym zbrodni wojennych, który izraelskim lobbystą skojarzył się z Izraelem...