sobota, 31 lipca 2021

Kto podciera Bidena? Kto smaży Michnika?

 

 

Ilustracja muzyczna: Masked Wolf - Astronaut in the Ocean

78-letni prezydent Joe Biden podczas interakcji z prasą, spytany o kwestię negocjacji w sprawie prawa imigracyjnego, odparł: "Mój tyłek został podtarty". My butt's been wiped. Nikt nie zapytał przez kogo został podtarty, nie mówiąc już o innych szczegółach tego incydentu. 

Trudno mi więc uwierzyć Derekowi Cholletowi, urzędniczynie z Departamentu Stanu, mówiącemu, że "prezydent Biden osobiście śledzi sprawę TVN". Biden ma na pewno bowiem inne priorytety, skoro przy kamerach rozgłasza urbi et orbi, że podtarto mu tyłek. 

(Wbrew pozorom jednak w USA ludzie wiedzą, co to TVN. Przecież kubańscy antykomuniści pogonili niedawno ze swojego wiecu reportera tej stacji Marcina Wronę. "Fuerra!" - "Wynocha!" - tak go żegnali. A w swoich mediach społecznościowych określili go jako "a well known supporter of Habanero communism".)

Starość nie radość, a widok Joe Bidena sprawia, że można o kant d... potłuc wszelkie kampanie prozdrowotne w stylu "planuję długie życie". Po co żyć długo, skoro na starość nie kontroluje się zwieraczy i gada od rzeczy?


Z pewnością długie życie Joe Bidena lekko irytuję wiceprezydent Kamalę Harris. Były prezydent Gerald Ford (koleś, który został prezydentem, mimo, że nikt na nikogo nie głosował), w 1989 r. przewidział, że pierwsza kobieta zostanie prezydentem w wyniku "nieszczęścia" - zgonu urzędującego prezydenta. Kamala raczej nie miałaby szansy na zwycięstwo w uczciwych wyborach. W ostatnich demokratycznych prawyborach zdobywała w porywach 2 proc. głosów. Sondaże pokazują, że jest ona bardzo niepopularna a nie lubi jej też spora część wyborców Bidena. Kamala kojarzy się ludziom przede wszystkim z histerycznym śmiechem w nieodpowiednich momentach. Dostała z tego powodu ksywkę "Hiena". Pracownicy jej biura anonimowo opowiadają mediom o panującej w nim toksycznej atmosferze i mobbingu.  Mainstreamowe media kreślą scenariusz, w którym Kamala nie zostanie namaszczona na następcę Bidena - a w 2024 r. kandydatem na prezydenta będzie Pete Buttigieg, zajmujący obecnie ciepłą i mało kontrowersyjną posadkę sekretarza ds. transportu.

Czasem się jednak zastanawiam: a co jeśli Biden tylko udaje zdemenciałego dziadzia, by wydawał się wszystkim niegroźny? Tak jak rzymski cesarz Klaudiusz w serialu "Ja, Klaudiusz"? A na to końcu okaże się, że to on był Q? A może po prostu udaje demencję, by bezkarnie macać panienki?

***

Już trakcie tworzenia tego wpisu dotarła do mnie ważna wiadomość.

Nigdzie nie wyjeżdżałem w ostatnich dniach, a tu nagle dowiaduje się, że zmarł znany reprezentant "nadzwyczajnej kasty" Stefan Michnik. I to w Gettysburgu. Zapewne poległ w bitwie. Ciekawe czy służył w armii Konfederacji jak Judah Benjamin?


W Polsce obowiązuje oczywiście kretyńska zasada "o zmarłych dobrze lub wcale", którą jednak jakimś dziwnym trafem nie stosuje się do Żołnierzy Wyklętych, AK-owców i NSZ-towców czy też sanatorów - opluwanych przez libko-komunę i różnych debili. Nie można więc mówić źle o gejnerale Jarucwelskim, o Kiszczaku, profesorze Bałwanie, czy o gdańskim George'u Floydzie. Można o "Burym", "Łupaszce", "Ogniu", kapitanie "Halu", marszałku Śmigłym-Rydzu czy o Janie Pawle II. Zapewne, jeśli Jan Tomasz Gross zejdzie na krwawą sraczkę lub wzorem Jerzego Kosińskiego zmasturbuje się na śmierć, to będzie wspominany jako "wybitny historyk" i "opozycjonista". Jako historyk-amator nie mam jednak prawa zamilczać zła popełnianego przez jakiegoś śmiecia, któremu akurat się zeszło.  

Tak się akurat składa, że kilka dni temu przeczytałem wspomnienia Wiesława Klempisza, weterana Kedywu, Powstania Warszawskiego i Kompanii Wartowniczych pt. "Urodzony 22 lipca". Klempisz był sądzony przez Stefana Michnika, który na jego procesie odmówił mu korzystania z obrońcy. Michnik skazał go na 12 lat więzienia. Klempisz miał jednak mimo wszystko więcej szczęścia niż np. cichociemny Andrzej Czaykowski, skazany przez Michnika na śmierć. Miejmy świadomość tego, że prawniczy nieuk Michinik podczas rozpraw sądowych łamał nawet prawo PRL. 

Cieszę się więc, że istnieje taka instytucja jak Piekło, która koryguje to, co schrzanił ziemski wymiar "sprawiedliwości". Stefcio już tam się pewnie obraca na rożnie lub - parafrazując Talmud - gotuje w dole z ekstrementami. No chyba, że to jednak muzułmanie mają rację. Wówczas trafił do raju - jako jedna z dziewic lub jeden z "chłopców, którzy nie krwawią z odbytu". Czeka go wieczne Boku no Pico.

To, że nie został skazany przez polskojęzyczny sąd jakoś mnie nie oburza, bo niczego dobrego nigdy się nie spodziewałem po naszych komuszo-libkowsko-złodziejskich sądach. Specjalne miejsce w Piekle na pewno dostaną solidarnościowe stare pierdoły, które przekonywały na początku lat 90-tych, że sądy "same się oczyszczą". Nie oburza mnie też to, że polskojęzyczne służby specjalne nie zaaranżowały Stefciowi zgonu (upozorowanego np. na napad rabunkowy) - nawet gdyby bowiem te służby były w rękach patriotów, to nie organizowałaby one "mokrej roboty". Patriotom wpycha się bowiem do głów, że jesteśmy "cywilizacją łacińską" i że wrogów należy miłować. Tym, co mnie oburza jest ogromne skarlenie intelektualne Polaków. Można je sobie uświadomić czytając m.in. biografię Adama Michnika autorstwa Romana Graczyka. Jak to się stało, że jakiś śmieszny, plastusiowaty, jąkający się koleś gadający straszliwe banały i farmazony (a przed komisją rywinowską zachowujący się jak skończony debil) uchodził za intelektualnego tytana w Solidarności? Jak to się stało, że był traktowany przez emigrację jako bohater? I sprawa najbardziej kompromitująca: dlaczego Stefanowi Michnikowi pozwolono pisać do "Kultury" paryskiej? Państwo, które mamy jest bezpośrednim skutkiem skarlenia intelektualnego i moralnego Polaczków zamieszkujących PRL oraz naiwności emigracyjnych elit. By wyrwać się z tego skarlenia musimy niszczyć "autorytety", które nasi wrogowie stawiają nam na pomniki. 

Z tej okazji przypomnę fragment jednego z odcinków serii Sny (większa część jego treści może być już niezrozumiała ze względu na upływ czasu, ale ten fragment jest "nieśmiertelny"):


"-Ekhmmm, ekhmmm... - rozmowę przerwał im na wpół łysy a zarazem rozczochrany dziadyga.

- Tu jest porządny lokal tu się nie charczy! - przywołał go do porządku Badura.



- Jak śmiesz... - syczał starzec. - Jak śmiesz tak się odzywać do tak wybitnego socjologa jak ja...
Chehelmut nagle zbladł i wskazując palcem na dziadygę krzyknął: - O mój Boże! To profesor Zygmunt Bałwan z Taszkienckiego Uniwersytetu Sado-Maso im. Luny Brystygierowej Sodomizowanej Butelką przez Gomułkę!
Bałwan zerwał z siebie garnitur i odsłonił obcisłe skórzano-gumowe body z siateczkowymi elementami. Wyciągnął bicz, strzelił nim w podłogę i zaczął przemawiać:
- Teraz was burżuje, sługusy imperializmu, klerykałowie, faszyści, syjoniści, marionetki kapitału i soldateski, titowskie sprzedawczyki, rewizjoniści, homofoby nauczę mojej teorii płynnej, bo spływającej z kibla do rur kanalizacyjnych, ponowczesności. Albowiem jak nauczał wielki Stal... Aaaaa.... ekhwww...uuuu...aaaaa!!!! - słowotok Bałwana przekształcił się w charczenie, gdy Yuno Gasai wbiła mu nóż w gardło. Krew marksistowskiego "profesora" obryzgała podłogę.
- Aaaa!!! Jak fajnie!!! Yukki będzie ze mnie zadowolony! - szwargotała podekscytowana Yuno.
W oczach Saeko pojawiły się łzy. - Jak mogłaś... - wycedziła łamiącym się głosem - Jak mogłaś zabić tego Bałwana... Sama miałam na to ochotę...
Pan Bóg przypomniał jednak biednej Saeko o swoim istnieniu. Do zwłok prof. Baławana podszedł czarnoskóry duchowny. - Ja być ksiądz Bahobora. Ja potrafić wskrzesiać... - po chwili położył ręce na zwłokach, pomodlił się i tchnął w nie życie. Truchło Bałwana zaczęło drgać. Nie minęła minuta a stanął on na nogi. Ze łzami w oczach mówił: - To cud... Byłem w strasznym miejscu, w którym płonął ogromny ogień i roztaczał się zapach siarki. Zaczęły szarpać mnie demony, gdy nagle zobaczyłem jasne światło z którego dobiegał głos: "Bałwanie, Bałwanie! Daję ci drugą szansę!".
Szast! Saeko cięła Bałwana przez łeb mieczem gen. Muraty. W powietrzu unosiła się krwawa mgiełka a socjolog leżał w kałuży juchy na podłodze.
- Ahhhh... Jestem mokra... - wycedziła Busujima.
Podekscytowana Yuno Gasai, ciągnąc ks. Bashoborę za rękaw, pytała go: - Czy może ksiądz go jeszcze raz wskrzesić?
- No jasne córko... - ks. Bashobora powtórzył całą procedurę. Bałwan znowu wstał na nogi. Gromko oznajmił swoje ożywienie: - Oh... Alleluja! Pan Bóg znowu dał mi...
Trzask! Yuno przywaliła mu siekierką. Padł na podłogę bez życia.
- Czy ksiądz może go znowu ożywić? - pytała Saeko."

(koniec cytatu)

sobota, 24 lipca 2021

Co się stanie w Afganistanie? + Szary Ład

 


Ilustracja muzyczna: Olivia Rodrigo Duterte - good 4 you

Trwająca od 2001 r. międzynarodowa "misja stabilizacyjna" w Afganistanie kosztowała blisko 1 bln USD oraz życie 3,6 tys. żołnierzy koalicji (w tym 2,4 tys. Amerykanów i 44 Polaków), do czego trzeba doliczyć 3,9 tys. zabitych pracowników prywatnych firm wojskowych (od cieci i kierowców po najemników walczących z bronią w ręku) oraz 66 tys. funkcjonariuszy afgańskich sił bezpieczeństwa. Zabito zapewne ponad 60 tys. Talibów, ponad 2 tys. bojowników Al-Qaedy oraz około 2 tys. terrorystów z Państwa Islamskiego. Co w ten sposób osiągnięto? To, że Talibowie są znów o krok od zdobycia władzy nad Afganistanem.



Kontrolują oni obecnie blisko połowę spośród 400 dystryktów Afganistanu. Zwraca uwagę choćby to, że zdobyli kawał terenu na północy kraju - czyli tam gdzie przed 2001 r. rządził Sojusz Północny. Widać, że Talibowie wyszli daleko poza pasztuńskie tereny etniczne na południu i wschodzie. Talibowie kontrolują już 90 proc. obszarów przygranicznych i realizują strategię otaczania wielkomiejskich centrów. Afgańska armia i policja stawia Talibom desperacki opór w nielicznych miejscach. Ogólny obraz sytuacji jest jednak taki, że się ona po prostu rozpada. Tysiące żołnierzy uciekło już przez granicę. Opuszczone przez Amerykanów wielkie lotnisko w Bagram zostało po prostu rozkradzione przez cywilów już następnego dnia. Niektórzy więc kreślą już apokaliptyczny scenariusz, w którym ci straszliwi Talibowie pogrążą resztę regionu w ogromnym konflikcie, którego odpryskiem będą nowe zamachy z 11 września... Czy tak będzie jednak w istocie?

Na początek musimy odpowiedzieć na pytanie: kim właściwie są Talibowie? Michael Hastings w swojej znakomitej książce "Wszyscy ludzie generała" (której bohaterem jest m.in. gen. Michael Flynn) twierdzi, że za Talibów uznaje się de facto każdą grupę wieśniaków, która strzela do każdego, kto wchodzi do jej doliny. Można więc powiedzieć, że znaczna część tego ruchu ma oblicze "anarchistyczne". Ci ludzie chcą po prostu żyć tak jak żyli ich przodkowie i nie mieć nad sobą żadnej władzy centralnej. W Afganistanie przed socjalistycznym zamachem stanu gen. Dauda z 1973 r. panował konsensus mówiący, że rząd centralny udaje, że rządzi nad krajem a lokalne klany udają, że tę władzę uznają. W latach '70-tych ten układ zerwano i skończyło się to pięcioma dekadami wojen i chaosu. Fundamentalistycznie islamska ideologia Talibów tak bardzo też nie odbiega od mentalności większości Afgańczyków. Ok, w latach 70-tych Kabul był mekką hippisów, ale nie zapuszczali się oni na prowincję. A na prowincji czas się zatrzymał. Symbolem tego jest choćby to, że z przechwyconej komunikacji radiowej rebeliantów wynika, że często nazywali oni samoloty wojskowe koalicji "smokami". Naprawdę myśleli, że są atakowani przez ziejące ogniem potwory.

Wiarę w to, że w anarchiczno-islamskim Afganistanie (i ogólnie na szerokim Bliskim Wschodzie) można zbudować sprawne państwo demokratyczne jest chyba już podzielana jedynie przez "niepoprawnych idealistów" takich jak Witold Repetowicz. :) Skoro nie można takiego państwa zbudować w Polsce, to czemu mielibyśmy się łudzić, że Afganistanowi się uda?

Wróćmy jednak do kwestii tego, kim są Talibowie. Oprócz anarchistyczno-islamskich mas, mamy w tym ruchu wierchuszkę, która jest kontrolowana przez ISI, czyli pakistański wywiad wojskowy. Są doniesienia mówiące, że pakistańskie lotnictwo wojskowe wspiera Talibów podczas ich ofensywy. Nie jest żadną tajemnicą, że to Pakistan stworzył Talibów w latach 90. i później ich przez wiele lat wspierał. Po co to robił? By w Afganistanie nie powstał rząd sprzymierzony z Indiami. Afganistan jest dla Pakistanu elementem głębi strategicznej w ewentualnym konflikcie z sąsiadem. 

O kant dupy można więc potłuc opinie niektórych ekspertów mówiące, że zwycięstwo Talibów w Afganistanie stanowi zagrożenie dla ChRL.  Scenariusz mówiący o tym, że Talibowie rozpalą dżihad w Xinjiangu świadczy o oderwaniu od rzeczywistości "ekspertów" go kreślących. Po pierwsze, Ujgurski Region Automiczny to miejsce poddane najbardziej totalitarnej kontroli na świecie. Tam na każdym kroku są kamery, posterunki i bazy wojskowe. W domach Ujgurów są dokwaterowywane chińskie darmozjady mające za zadanie pilnować mieszkańców. Ujgurowie trafiają do obozów koncentracyjnych za byle głupstwo. Terroryzm islamski został tam już wiele lat temu wykorzeniony - o ile od początku do końca nie był kreacją chińskiej bezpieki. Po drugie, patron Talibów, czyli Pakistan, jest w kieszeni Chin. Chińczycy chcą wykorzystać Afganistan jako część swojego Nowego Jedwabnego Flaku - ale tu jestem bardzo sceptyczny, bo realnie oni bardzo niewiele łożą na swój "wielki projekt", wiele inwestycji realizowanych w jego ramach to zwykłe przekręty a na terenie Afganistanu plany infrastrukturalne mogą rozbić się o opór miejscowych "islamo-anarchistów".

Snucie prognoz mówiących, że Talibowie ruszą zaraz na republiki Azji Środkowej, również mija się z celem. Po prostu Pakistan im na to nie pozwoli. Sami Talibowie nie chcą zaś powtórki z 2001 r. i nie będą prowokować ani rosyjskiej, ani amerykańskiej, ani chińskiej interwencji. (Baj de łej: w 2001 r. deklarowali chęć wydania Osamy bin Ladena Amerykanom, desperacko próbując uniknąć inwazji.) Niedawno wysłali delegację do Moskwy i przekonywali, że chcą żyć w pokoju. Co więcej, Talibowie walczyli w ostatnich latach przeciwko Państwu Islamskiemu (kontrolującemu niewielki skrawek Afganistanu), więc uważają się za członków międzynarodowej koalicji antyterrorystycznej.

Zwolennicy wizji "golicynowskiej" będą teraz przekonywać o wielkim zwycięstwie osi Pekin-Moskwa-Teheran-Islamabad. Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. Jeśli Talibowie stanowią dla kogoś - poza samymi Afgańczykami - zagrożenie, to dla Iranu. Ale nie bezpośrednio militarne - tylko pośrednie, dotyczące społeczności szyickiej w Afganistanie oraz irańskich interesów. (Irański reżim jest jednak obecnie za bardzo zajęty strzelaniem do własnych obywateli protestującym przeciwko przerwom w dostawach prądu i wody.) W przyszłości Afganistan może stanowić punkt zapalny w relacjach między Iranem a Pakistanem. Może się więc bardziej przysłużyć USA niż dotychczas. Wszelkie plany budowy przez Amerykanów rurociągów z Azji Środkowej przez Afganistan do Pakistanu oraz wydobycia tam metali ziem rzadkich nie miały szans na sukces - ze względu na zbyt wysokie koszty związane z niedorozwojem infrastrukturalnym oraz anarchizacją Afganistanu. Kontrola nad Afganistanem też jedynie nieznacznie powiększyła amerykańskie wpływy w Azji Środkowej - zdominowanej przez Chiny i Rosję w stopniu nieodwracalnym. Mądrzejszą strategią byłoby w 2002 r. wycofać się i pozwolić Pakistanowi na przejęcie odpowiedzialności nad Afganistanem przy zaproponowaniu mu realnych korzyści gospodarczych oraz mediacji w konflikcie z Indiami.

Wojna w Afganistanie miała oczywiście swoje drugie dno, ważniejsze od całego tego geopolitycznego nudziarstwa - narkotyki. W 2000 r. w tym kraju makiem opiumowym było obsiane 82 tys. hektarów. W 2001 r. Talibowie rozpoczęli kampanię antynarkotykową, w wyniku której areał tej uprawy spadł do 8 tys. ha. W 2020 r. wynosił już 224 tys. ha. I tak był jednak mniejszy niż w 2017 r., czyli w roku, w którym wszyscy się obawiali, że ten straszny Trump wycofa wojska z Afganistanu. Wynosił wówczas 328 tys. ha. Afgańska produkcja opium była szacowana w 2020 r. na 6,3 tys. ton a do bezpośrednich producentów trafiło jakieś 350 mln USD. 90 proc. opium na globalnych rynkach pochodzi z Afganistanu. CIA musi więc płakać, że traci takie centrum produkcyjne - no chyba, że zawarła wcześniej jakiś układ z ISI...

Tezy, że przejęcie przez Talibów kontroli nad Afganistanem doprowadzi do nowego 11 września nie wytrzymują krytyki. Terroryści znajdujący się gdzieś na afgańskim zadupiu nie stanowią bowiem problemu dla Zachodu. Problemem są, ci którzy już mieszkają na Zachodzie - często już w którymś tam pokoleniu lub których wpuszcza się w wyniku liberalnej polityki migracyjnej. Ponadto zamachy z 911 zostały przeprowadzone z wielkim wsparciem służb specjalnych Pakistanu, Arabii Saudyjskiej i paru innych krajów oraz prawdopodobnie z przyzwoleniem amerykańskich służb. Talibowie mieli na nie podobny wpływ jak Studnicki na politykę III Rzeszy. 

***

Moim zdaniem więc zamiast niepokoić się tym, że Talibowie zdobyli jakiś "Bdziadabub", powinniśmy raczej szykować się na walkę z Zielonymi Talibami z Brukseli, którzy w ramach programu "Fit for 55" chcą przerzucić koszty "ratowania klimatu" na ludzi biednych i średniozamożnych, jednocześnie zwiększając sobie budżet na przeloty prywatnymi odrzutowcami. Dążą oni do podobnej sytuacji jak na Kubie - czyli, by obok opływającej w luksusy nomenklatury istniały spaueryzowane masy jeżdżące starymi samochodami (bo na nowe nie będzie ich stać) lub zdezelowanym transportem publicznym, nie wyjeżdżające za granicę i pokornie stojące w kolejkach po przydziałowy malutki skrawek mięsa czy jakiegoś sojowego produktu o smaku i wartościach odżywczych gówna. 

W to, że zależy im na "ratowaniu klimatu" nigdy nie uwierzę, gdyż wybrali oni najgłupszą możliwą strategię zielonej transformacji gospodarki. Prawdziwa strategia polegałaby na inwestycjach w energetykę atomową oraz awangardowe technologie takie jak zimna fuzja, energia punktu zerowego, antygrawitacja. Te technologie już zresztą istnieją i od dekad są wykorzystywane w "czarnych programach" zbrojeniowych USA - na co wskazywałem choćby w serii Phobos. Pamiętacie sprawę patentów dra Salvatore Paisa?

I tutaj dochodzimy znów do spraw "kosmicznych". Dr Steven Greer pisał, że istnienie obcych cywilizacji nie jest ujawniane ze względu na sprawę kontroli nad przełomowymi technologiami dającymi dostęp do niemal darmowej energii. Jego zdaniem, takie technologie zniszczyłyby przemysł naftowy. Moim zdaniem, motyw ukrywania istnienia obcych cywilizacji i przejętych od nich technologii (a także ukrywania istnienia zaawansowanych technicznie cywilizacji w zamierzchłej przeszłości) sprowadza się do Wielkiego Resetu. Gdybyśmy mieli powszechnie dostępne technologie tego typu, to nie mieliby pretekstu do wprowadzenia programu mającego powszechną pauperyzację społeczeństw. Transport byłby zeroemisyjny. Energetyka zeroemisyjna. Co więcej, dałoby się lepiej kontrolować pogodę. Nastąpiłaby też pewnie rewolucja w telekomunikacji, przemyśle, medycynie... W naszym zasięgu znalazłyby się surowce znajdujące na Księżycu, Marsie i planetoidach. Ale oznaczałoby to też utratę kontroli nad ziemskim folwarkiem przez siły dotychczas nim rządzące. Taka nowa rewolucja przemysłowa doprowadziłaby bowiem do powstania nowych elit i zakwestionowania całej dotychczasowej naszej wiedzy.


sobota, 17 lipca 2021

Maltańskie obserwacje

 Wczoraj wróciłem z Malty, gdzie spędziłem tydzień. Jak zapewne wiecie, ta wyspa jest hojnie obdarzona zabytkami przeszłości - od czasów Starożytnych Kosmitów po drugą wojnę światową. Były tam Ludy Morza, Fenicjanie (zaliczani przez niektórych do Ludów Morza), Grecy, Rzymianie, św. Paweł, Bizantyńczycy, Arabowie, Normanowie, Hohenstaufowie, Joanici, Francuzi, Brytyjczycy... Język maltański jest jedynym językiem semickim zapisywanym alfabetem łacińskim - stanowi dziwny miks starożytno-arabsko-włosko-brytyjski zawierający swojską literkę "ż". 

Na lotnisku Malta Luqa nie miałem oczywiście żadnego problemu przy kontroli sanitarnej. Dałem im wypełniony formularz i okazałem paszport covidowy (koleś zeskanował tylko kod QR komórką). Na Okęciu tylko rzucono okiem na ten dokument. Samoloty w obie strony niemal pełne. Dystans społeczny fikcją, choć na Malcie bardzo pilnują, by w sklepach i muzeach nosić maseczki. Oczywiście w restauracji siedzisz sobie swobodnie bez nich...

Choć wyspa ma tylko około 30 km "szerokości", to wydaje się być ogromną. A to dzięki tamtejszemu systemowi komunikacji publicznej. Z Msidy do terminalu promowego na Gozo jechałem autobusem przez ponad godzinę - a wcześniej czekałem 40 minut, bo jeden z autobusów po prostu się nie pojawił. Dobrą opcją są turystyczne "sightseeing buses" - tańsza opcja niż taksówki, a pozwalająca łatwo dotrzeć w kilka turystycznych miejsc jednego dnia. 



Tyle rad praktycznych. Wybaczcie, że dzisiaj odpierdzielę Senbonzakurę (ci co oglądali "Gintamę", wiedzą o co chodzi :) i przytoczę wpisy, które robiłem "na gorąco" oraz opatrzę je komentarzami i zdjęciami. 






"Przeszedłem się po Valettcie. Pierwsze wrażenie przy wejściu: ale to był kawał twierdzy! Wiele ładnych kamieniczek i kościołów. Ale aktywiści miejscy dostaliby kurwicy -bo to nawet nie betonowa, to kamienioza! Zieleni tutaj jak na lekarstwo. Po ulicach snuje się dużo lasencji z całej Europy - wszystkie w letnich kieckach. Oraz - niezależnie od nich - dużo Afroziomali. A do tego "klerykalizm" - znak drogowy mówiący, że miejsca parkingowe są dla sióstr augustianek, a inni zostaną odholowani."




"Na pomniku oblężenia Malty - upamiętnienie Daphne Carruany Galizzi, dziennikarki śledczej wysadzonej w powietrze przez miejscowe głębokie państwo"






"Dzisiaj szlakiem historycznym - zacząłem od Katedry św. Jana, wielkiego pomnika chwały Zakonu Maltańskiego. Może z zewnątrz jest ona niepozorna, ale jej wnętrze jest barokową perełką - a raczej perłowym naszyjnikiem. W katedrze każda kaplica podlegała innej nacji - Włochom, Francuzom, Hiszpanom, Niemcom - i każda z nich chciała pokazać, że stać ją na większy przepych. Tutaj widać jak Malta była bogata w czasach rządów zakonu. W pobliżu można też zajrzeć do małej, ale klimatycznej zbrojowni Pałacu Wielkiego Mistrza i do kościoła św. Pawła Rozbitka. Żelaznym punktem programu powinno być też na odwiedzenie Ogrodów Barraka, z których roztacza się piękny widok na port. O 12 można obejrzeć wystrzał z jednego z dział Baterii Salutacyjnej. Rekonstruktor przebrany w brytyjski mundur z końcówki XIX w. naprawdę się stara i wczuwa w rolę. Dobre wrażenie zrobiło na mnie też Muzeum Wojny w Forcie Św. Elma - miejscu wielkiej bitwy z Turkami w 1565 r. Muzeum opowiada nie tyle o samych wojnach, co o historii Malty. A można tam zobaczyć m.in. Glouster Meteora. Byłem również w podziemnej kwaterze dowodzenia Lascaris, gdzie odtworzono pokoje, w których kierowano się obroną Malty w czasie niemiecko-włoskiego blitzu, i gdzie dowodzono operacją Husky. Robi wrażenie szum wiekowych wentylatorów. Przydałoby się jednak umieścić manekiny ubrane w mundury lasencji, które przesuwały tutaj okręty i eskadry lotnicze na mapach..."

"Malta stała się brytyjska na blisko 150 lat dzięki Francuzom. Napoleon zajmując wyspę w 1798 r. zarządził na niej przyspieszoną modernizację - zniósł inkwizycję, niewolnictwo (!) i wprowadził świecką edukację. Ale przy okazji uderzył w lokalną gospodarkę opartą w dużym stopniu na kościelnych patronatach. Maltańscy powstańcy wezwali więc na pomoc Brytyjczyków. A ci nie wypuścili już zdobyczy z rąk. Traktowali ją jako strategiczną bazę morską, ale też jako rodzaj sielskiej, wakacyjnej wyspy. Brytyjski kolonializm był więc tutaj lekki, a synekury na Malcie były wymarzonymi posadami. Malta odzyskała niepodległość w 1964 r. Dziesięć lat później została republiką a socjalistyczny premier Don Mintof doprowadził w 1979 r. do usunięcia baz brytyjskich. Maltańczycy przyjmowali to z mieszanymi uczuciami. Brytyjscy żołnierze stanowili przecież spore źródło pieniędzy dla gospodarki. Teraz na Malcie widać czasem angielskie flagi - przed niedzielnym meczem. Ale Włochy też mają tu swoich fanów. Istne kondominium włosko-brytyjskie pod watykańskim zarządem powierniczym".









"Dzisiaj było w klimatach "Starożytnych kosmitów", gdyż zwiedzałem megalityczne świątynie w Hagar Qim i Mnajdrze. W ścianie pierwszej z nich 20 tonowy blok i naiwna tabliczka jak współczesna nauka wyobraża sobie, jak to parę tysięcy lat temu stawiali. Te świątynie robią trochę wrażenie niekompletnych lub źle złożonych. Nie widać precyzyjniego dopasowania bloków. Ale w tych blokach są dziwne otwory. Według amerykańskiego archeologa Franka Ventury niektóre z nich są wycelowane w Plejady. Po co jednak neolitycznej społeczności wiedza o położeniu Plejad na niebie? Przy wejściu do świątyni Mnajdra jest wkopany w ziemię kamień z otworem zakręcającym się pod kątem. Jakby szła tamtędy jakąś rura. W pobliżu jest Błękitna Grota. I skały w jednej z jaskiń sprawiają wrażenie obrobionych maszynowo. Więcej pytań niż odpowiedzi. A mała dziewczynka spytała przewodnika: dlaczego na Malcie jest tak dużo kotów ? Z Mnajdry widać charakterystyczną skalistą wysepkę. Znaleziono tam ślady osadnictwa sprzed tysięcy lat. Royal Navy przez dziesięciolecia wykorzystywała jednak tamto miejsce jako cel ćwiczebny."






Dodam, że w pobliskiej Błękitnej Grocie - można dostrzec ślady maszynowej obróbki skał. Kamienie tworzące tam ściany są po prostu kanciaste i jest coś nawet w stylu nabrzeża (pokrytego morskimi osadami gromadzącymi się przez tysiące lat, ale dającego się rozpoznać - na fotce robionej z łódki niestety ktoś mi wszedł w kadr ).


(Fotka z Hypogeum niestety nie moja - nie można tam bowiem robić zdjęć.)






"Starożytnych Kosmitów ciąg dalszy. Dzisiaj odwiedziłem Hypogeum, czyli megalityczną świątynię trochę wyglądającą jak schron przeciwatomowy. Współczesna nauka nie wie, kto to zrobił a datowanie budowli na 3600 lat przed Chrystusem jest dalece niepewne, ale archeologowie są pewni, że budowla miała służyć jako cmentarz a trzy poziomy pomieszczeń wyżłobiono w skale za pomocą kamyków i rogów jelenia. Mogło to zająć kilkaset lat. Nie wiadomo po co robiono tam dziwne okienka w skałach, ale twórcy mieli mistrzowską wiedzę na temat akustyki. W Komnacie Wyroczni jest bowiem nisza, dająca efekt wibrującego buczenia, gdy ktoś mówi do niej bardzo niskim głosem. Trzeci, najniższy poziom jest zamknięty dla zwiedzających a niższych poziomów oficjalnie nie ma. Jeden z pierwszych archeologów, który to badał szacował, że na miejscu może być 7 tys. szkieletów - to szacunki mocno przesadzone, ale kości rozpadały się przy najmniejszym dotknięciu. W filmiku będącym wprowadzeniem do zwiedzania stwierdzono, że Fenicjanie zastali na Malcie pustkę osadniczą i megalityczne ruiny. Hypogeum było zagrzebane aż do XIX w. a jako pierwszy badał je jezuita. W czasie drugiej wojny światowej było schronem przeciwbombowym oraz... oborą. Kimkolwiek byli starożytni - znali się na budownictwie lepiej niż my."







"Podróż na wyspę Gozo (ponad godzina drogi autobusem do terminalu promowego, a potem przyjemne 20 minut przeprawy promowej) i jej ostre zwiedzanie w upale, na granicy porażenia słonecznego. Ale mimo wszystko było warto. Oprócz paru malowniczych zakątków takich jak cytadela w Victorii/Rabacie zwiedziłem świątynie Gigantja. Oficjalna nauka twierdzi, że tamtejsze budowle megalityczne są najstarszymi budowlami na Ziemi - a datuje je po analizie śmieci zostawionych przez cywilizację neolityczną mogącą zasiedlić to miejsce po bardziej zaawansowanych poprzednikach - legendarnych Gigantach. Największe bloki w tej świątyni mają po 50 ton. Wiele kamiennych bloków ma tajemnicze dziury - archeologowie nie mają pojęcia, czemu one służyły. Przyznają jednak że precyzyjne wcięcie w jednym z bloków nosi ślady użycia narzędzi żelaznych - którymi ponoć nie dysponowali budowniczowie megalitów. Ogólnie jestem jednak pozytywnie zaskoczony Gigantją. W miejscowym muzeum fajnie pokazano obecny stan wiedzy na temat tego miejsca. Polecam sklep z pamiątkami przy wyjściu prowadzony przez miłą starszą panią. Poleciła mi odpowiedni alkohol i miała zajebisty t-shirt!"



"W muzeum w Gigantji pokazano fragment pokazu mody - biżuterii neolitycznej. Brunetka ma bardzo maltańskie rysy twarzy. Dziwnie zbierane z odtworzoną twarzą kobiety sprzed kilku tysięcy lat , której czaszkę znaleziono na pobliskich wykopaliskach . Ps. rybacy na Gozo malują do dzisiaj na swoich łodziach "oko Ozyrysa" wzorem Fenicjan i Kretenczyków. A ta modelka mogłaby odgrywać fenicką księżniczkę".






"Miejscem które turyści często pomijają podczas wizyty na Gozo jest narodowe sanktuarium maryjne Ta' Pinu. To miejsce zaczęło słynąć cudami po XIX-wiecznych objawieniach. Są tutaj dwie sale z wotami ludzi wdzięcznych za wyjście z chorób i ozdrowienie po wypadkach. Na ścianach wiszą więc kule, okulary, kołnierze ortopedyczne i maski poparzonych. Jest rysunek odwołujący się do historii z 1990 r. - samolot włoskich linii lotniczych wiozący Jana Pawła II miał kłopoty techniczne nad Morzem Śródziemnym. Wszystko jednak nagle wróciło do normy nad Maltą. JP2 powiedział, że to Nasza Pani z Ta' Pinu pomogła. Nie wiem co sądzić o cudach, ale w tym miejscu da się wyczuć niesamowitą energię. Każdy szamanista to przyzna. Bazylika jest położona na płaskowyżu z którego doskonale widać morze i tworzy trójkąt z dwoma wzgórzami - jednym nieco piramidalnym a drugim sprawiającym wrażenie zasiedlonego w starożytności (jeśli wiecie czym był bliskowschodni tell, to rozumiecie, co napisałem). Niestety infrastruktura dla pielgrzymów i turystów jest tam mizerna - tylko samochód z lodami i napojami. Tak jakby mieszkańcy Gozo chcieli zostawić tę perełkę dla siebie".

W sanktuarium Ta'Pinu zauważyłem też plakat z Robertem Schumanem i z tęczą, na której znalazły się krzyż, gwiazda Dawida i półksiężyc. Jakaś ponadkonfesyjna gejowska międzynarodówka?




Apropos religijności Maltańczyków: przy wejściach do domów mieszkalnych często widać małe rzeźby przedstawiające Jezusa, Matkę Boską i świętych. Przepisy antyaborcyjne są tam dużo ostrzejsze niż w Polsce. A mimo to parlament przeważającą większością głosów przyklepał małżeństwa gejowskie. A w sklepiku, w którym się zaopatrywałem w napoje, stoi taka figura Matki Boskiej:








"Mdina to perełka - miasto za murami twierdzy, z urokliwymi wąskimi uliczkami, gdzie po murach czasem pną się kwiaty. Generalnie warte odwiedzenia. Jeśli nazwa miasta kojarzy się wam z arabską Medyną, to macie dobre skojarzenia. Miasto było cytadelą położoną niemal na środku wyspy i widać z niego prawie całą Maltę. To miejsce było ostatnią linią obrony przed północnoafrykanskimi piratami najeżdżającymi Maltę przez kilkaset lat. 



W pobliskim mieście Mosta znajduje się kościół z ogromną kopułą. W 1942 przebiła się przez te kopułę niemiecka bomba, która na szczęście nie wybuchła. Ocalało kilkuset ludzi ukrywających się w kościele. Po wojnie niemiecki lotnik, który zrzucił tę bombę przepraszał miejscowych. Twierdził, że celował w lotnisko - oddalone o parę kilometrów dalej. Ogólnie Maltańczycy szczycą się tym, że przetrwali niemiecko-włoski blitz. Na ich fladze znajduje się Krzyż Św. Jerzego przyznany wyspie w czasie wojny. Jak widać te naloty były straszliwie nieprecyzyjne - a Niemcy nie mieli strategii, by zdobyć panowanie w powietrzu nad Maltą. Robilii wszystko ad hoc, bez planu. Zresztą niemieccy kretyni weszli w wojnę z niemal całym światem ze strategią "jakoś to będzie"."

Oczywiście kopuła z Mosty jest doskonale widoczna z powietrza. Podejrzewam więc, że Niemiec wcale nie celował w lotnisko, tylko wykorzystał ją jako punkt orientacyjny do uderzenia w tamtejszy węzeł drogowy. Baj de łej: najbardziej skuteczny niemiecki as lotniczy w walkach nad Maltą miał na nazwisko "Michalski".






"Dziś odwiedziłem Birgu, czyli miasto-twierdzę położone po drugiej stronie portu w Valettcie. Jest tam muzeum Malta at War. Z ekspozycji można się dowiedzieć, że przed wojną istniało tutaj silne stronnictwo prowłoskie a na początku wojny Brytyjczycy internowali za takie sympatie m.in. prezesa Sądu Najwyższego. Najciekawszym elementem wystawy jest jednak oryginalny schron wykuty w skale. Robi on lekko upiorne wrażenie, gdy zorientujemy się, że tłoczyło się w nim mrowie ludzi. Jest w nim m.in. sala porodowa - podczas wojny zapotrzebowanie na takie placówki było duże. W czasie wojennego boomu demograficznego populacja wyspy wzrosła z 250 tys. do 300 tys.obywateli. I to pomimo nędznego racjonowania żywności. Maltę ratowały konwoje. Szczególnie w pamięć zapadł Maltańczykom tzw. konwój Santa Marija, który dopłynął na wyspę 15 sierpnia 1942 r. Za cud zostało uznane dopłynięcie do portu mocno uszkodzonego tankowca USS Ohio, który po wyładowaniu paliwa złamał się na pół. Bez tego paliwa myśliwce broniące Malty nie wzbiłyby się w powietrze".




"Dziś zamiast "Starożytnych kosmitów" odgrywałem program "Było nie minęło". Odwiedziłem Muzeum Lotnictwa - prowadzone przez prywatną fundację. Jest tam m.in. Hurricaine, który spędził 60 lat w morzu i został przywrócony do stanu używalności. Jest Spitfire Mk. IX odnowiony że złomu. Jest trochę samolotów z czasów wojny sueskiej. - Robimy to, bo jesteśmy szaleni - powiedział mi Frederick Galea, autor książek o kampanii lotniczej nad Maltą i zarazem miły starszy pan, który sprzedaje bilety do muzeum. - Zeszły rok był dla nas katastrofalny przez koronę, a zbieramy pieniądze na nowy samolot. Więc przyjeżdżajcie do nas - mówił mi Galea."



"Mecz finałowy obejrzałem przed lokalną włoską knajpą, kulturalnie, na krzesełku i popijając piwo. Wystawione było kilka telewizorów z których lał się włoski komentarz. Dużo rozrywki dawało mi oglądanie emocjonalnych reakcji kibiców obu drużyn. Włosi i prowłoscy Maltańczycy nie zawiedli Na koniec jednak żal mi się zrobiło jednej dziewczyny kibicującej Anglii - była cała w nerwach i rozpaczy. (A zwracała na siebie uwagę - farbowana blondynka w szortach i białej koszulce pięknie podkreślającej obfity, podskakujący biust.) Co za emocje... Czułem też jak futbolowa rozrywka niweluje różnice między ludźmi. Przez pewien czas siedziało obok mnie trzech Serbów (jeden z nich pracował kiedyś w Polsce ichwalił piwo Perła, oraz co mniej zrozumiałe - Żywiec ) oraz Somalijczyk, który trzy lata temu przypłynął na Maltę na łodzi z Libii. "Al-Szabab to wielki problem. Zabijają mnóstwo ludzi (...). Mimo, że w Somalii mamy jedną wiarę, kulturę i język, to jakoś nie udaje nam się stworzyć rządu" - powiedział somalijski kibic, z którym Serbowie szybko się zaprzyjaźnili i radzili mu jechać do Niemiec. Jeszcze trochę a by nam się Afrykanczyk zeslawizował. Można by go było uznać prawie za Czarnogórca."

Malta warta jest więc zwiedzenia, a mam nadzieję, że dałem Wam trochę wskazówek, co tam zobaczyć.

A pod moją nieobecność: zabito prezydenta Haiti, na Kubie zaczęły się wielkie antykomunistyczne protesty (potępiane przez komuchów z BLM oraz przyjmowane z dystansem przez libków) a w RPA regularne zamieszki. W Polsce parę osób zmarło zaś z powodu bólu dupy po ogłoszeniu decyzji o zakupie Abramsów... 

wtorek, 6 lipca 2021

Powrót polskich iluminatów



Ilustracja muzyczna: Owerwerk - Toccata

Czytając klasyczną pracę Ludwika Hassa "Masoneria polska XX wieku: losy, loże, ludzie" można odnieść wrażenie, że wolnomularstwo w II RP stanowiło obraz nędzy i rozpaczy. Ot paru sfrustrowanych bądź dysponujących nadmiarem czasu wolnego lewicowo-liberalnych inteligentów, którzy nie potrafili nawet zebrać kasy na porządną siedzibę Wielkiej Loży Narodowej, a jeszcze przed dekretem prezydenta Mościckiego rozwiązującym loże wolnomularskie sami grzecznie zawiesili działalność. (Baj de łej: endecja jakoś nawet nie próbowała delegalizować masonerii - w odróżnieniu od tej strasznej, "masońskiej" sanacji.) O nędzy ówczesnej masonerii świadczy choćby to, że przez dekadę loże powiększyły swoje szeregi o kilkanaście osób, a także kwestia zawieszenia w 1928 r. części członków - piłsudczykowskich wojskowych, w tym gen. Śmigłego-Rydza - za wypowiedzi sprzeczne z ideałami masońskimi. Marszałek Piłsudski uważał masonerię w najlepszym razie za fanaberię, ale kazał swoim ludziom ją infiltrować i przejmować. (I stąd np. fenomen wileńskiej loży Tomasz Zan - jedynej regularnej loży, która cokolwiek znaczyła. Należeli do niej bowiem m.in.: wicemarszałek Sejmu Jan Piłsudski, szef sztabu generalnego gen. Wacław Stachiewicz, gen. Stefan Dąb-Biernacki, gen. Czesław Młot-Fijałkowski , gen. Stanisław Skwarczyński oraz twórca białoruskiej ortografii, poseł na Sejm RP Bronisław Taraszkiewicz.)



Co ciekawe, o ile Marszałek sceptycznie podchodził do masonerii (uważał jest po prostu ch...wa), to nie miał nic przeciwko teozofom. Gdy jedna z jego sekretarek stwierdziła, że organizowany jest zakon teozoficzny, Piłsudski dał dla niego zielone światło. Teozofia w II RP to temat rzeka - nie ograniczający się tylko do jej czołowego przedstawiciela płka Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego i jego współpracowniczek, które pomagały mu uruchamiać SZP. (Warto tutaj wspomnieć o Wandzie Dynowskiej  - współpracowniczce Piłsudskiego i Mahatmy Gandhiego, która przyjaźniła się też z Dalajlamą XIV i Janem Pawłem II.) Teozofem był m.in. Janusz Korczak.

Nie jednak regularni masoni czy też teozofowie są tematem tego wpisu. Są nim przecież polscy iluminaci.

W książce Hassa natrafiłem na arcyciekawą notkę biograficzną dotyczącą Jana Czarnomskiego-Korwina. Był on historykiem z UW, uczniem profesora Marcelego Handelsmana. Podczas pobytu we Francji napisał pracę doktorską o wpływie francuskich tajnych stowarzyszeń na Polskę w XVIII w. W 1934 r. - w wieku zaledwie 22 lat! - został mianowany przez Suwerenne Sanktuarium Memphis-Misraim w Lyonie przedstawicielem rytu egipskiego na Polskę mającym 90-ty (!) stopień wtajemniczenia. Rok później miał już stopień 95-ty, był wielkim mistrzem świateł i zakładał w II RP lożę Memphis-Misraim. Według Hassa był też legatem Zakonu Martynistów, Gnostycznego Kościoła Powszechnego oraz Zakonu Iluminatów. Tak Zakonu Iluminatów - Hassa wyraźnie o tym pisze i nawet dodaje, że Czarnomski-Korwin był założycielem loży Zakonu Iluminatów w Warszawie. W swojej książce poza tym jednak nie poświęca tej iluminackiej loży ani jednego słowa więcej. Była bo była, po ch... drążyć temat...

By lepiej zrozumieć kontekst działalności Czarnomskiego-Korwina, trzeba się bliżej przyjrzeć rytowi Memphis-Misraim. Powstał on na początku XIX w. we Włoszech i podawał się za spadkobiercę tradycji tajemnej Egiptu. W jego stworzeniu miał maczać ręce Cagliostro - który jak wiadomo znał się dobrze z czołowymi iluminatami, ale później się z nimi pokłócił (i twierdził, że prawdziwym założycielem Zakonu Iluminatów nie był Adam Weishaupt, tylko "kupiec Colmar", który na tę ideę wpadł po podróży do Persji i zapoznaniu się z jakimś irańskim tajnym stowarzyszeniem.) Jednym z hierofantów, czyli najwyższych przywódców Memphis-Misraim był zaś Garibaldi. Inny wielki hierofant - Theodor Reuss - w 1880 r. zaczął realizować projekt reaktywacji bawarskich Iluminatów i zakładał Ordo Templi Orientis. Kumplował się z Gerardem Encaussem "Papusem" (przywódcą martynistów, który mieszał na carskim dworze w czasie I wojny światowej) oraz z Alaisterem Crowleyem. Crowley napisał nawet mszał dla założonego przez Reussa Gnostyckiego Kościoła Powszechnego.

Warto też zwrócić uwagę na to, że południowa Francja, będąca centrum działalności Memphis Misraim oraz martynistów była też centrum działalności Polskich Iluminatów. To w Awignionie w końcówce XVIII wieku Tadeusz Grabianka założył swoją iluminacką lożę.

Flashaback: Tadeusz Grabianka: Polski Illuminat

I w takim towarzystwie obracał się Jan Czarnomski-Korwin "Elpher". Haas w swojej książce podaje nazwiska tylko czterech członków Memphis-Misraim w II RP. Jednym z nich był brat założyciela - Stanisław Czarnomski-Korwin, który poległ jako kapral 21 pp. w obronie Warszawy w 1939 r. Innym był Robert Maria Walter - producent kosmetyków, który w czasie wojny kierował kółkiem antropozofów i później był mentorem Prokopiuka i Eichelbergera.  Na ich tle zdecydowanie wyróżniał się czwarty znany członek loży - gen. Borys Smysłowski-Holmston "Hermes".



Smysłowski był carskim oficerem, białogwardzistą, emigrantem w Polsce i w Niemczech, przeszkolonym agentem Abwehry, uczestnikiem wojny domowej w Hiszpanii (oczywiście po stronie gen. Franco) a także uczestnikiem obrony Polski w 1939 r. To on w 1938 r. miał wywieźć archiwa polskiego Memphis-Misraim do Lyonu. Od 1940 r. zaczął organizować w Warszawie antysowiecką siatkę wywiadowczą dla Abwehry, która przekształciła się w Sonderstab R. Jak czytamy w ciekawym ipeenowskim artykule na jego temat:


"W marcu 1942 r. Borys Smysłowski został awansowany do stopnia majora Abwehry, a pod koniec tego samego roku na podpułkownika. Siedziba „Sonderstabu R” została umieszczona w Warszawie pod przykryciem Wschodniej Kompanii Budowlanej „Hilhen”. Początkowo tj. w pierwszych miesiącach 1942 r. jego siedziba mieściła się przy ul. Chmielnej 7, później została ona przeniesiona na ul. Nowy Świat 1. „Sonderstab R” współpracował ściśle z ośrodkiem szkoleniowym Abwehry znajdującym w Sulejówku pod Warszawą, który nosił nazwę „Sztab Walli”. W ośrodku tym ludzie Smysłowskiego przechodzili szkolenie, a po jego zakończeniu przerzucani byli na zaplecze Armii Czerwonej celem prowadzenia działań o charakterze szpiegowsko-dywersyjnym. Szefem „Sonderstabu R” był Borys Smysłowski posługujący się pseudonimem von Regenau, jego zastępcą był Władimir Bondariewski (Bondorowski) pełniący jednocześnie funkcję szefa kontrwywiadu, który był bardzo skuteczny, jeśli idzie o działania zapobiegające infiltracji ze strony sowieckich służb specjalnych. Wydziałem (Oddziałem) Wywiadowczym kierował były gen. Armii Czerwonej Michał Szapowałow noszący ps. „Rajewski”, pełniący jednocześnie funkcję szefa sztabu „Soderstabu R”. Zajęte przez III Rzeszę obszary ZSRS zostały przez „Sonderstab R” podzielone na pięć obwodów (rezydentur) wywiadowczo-rezydenckich, jesienią 1943 r. ich liczbę zmniejszono do czterech.

Pierwszy z nich, nr 1, znajdował się na północy, w Pskowie (rezydentem był tu płk Lewotow (brak imienia)), następnie zaś został przeniesiony do Voru w Estonii. Nr 2, ulokowany w Mohylewie, został z czasem przeniesiony do Mińska, zaś nr 3, z czasem zlikwidowany, mieścił się w Czernichowie (tu rezydentem był Petro Diaczenko uznawany za najlepszego rezydenta były oficer kontraktowy Wojska Polskiego, posiadający bardzo dużo agentów wśród Ukraińców). Rezydentura nr 4 mieściła się w Kijowie (tu rezydentem był Bobrikow), zaś nr 5 Symferopolu na Krymie (w jej skład wchodził m.in. por. Igor Tkaczuk).

Rezydentami na okupowanych przez III Rzeszę obszarach Białorusi i Ukrainy byli często oficerowie Ukraińskiej Armii Ludowej, którzy służyli, jako oficerowie kontraktowi w Wojsku Polskim w okresie między wojennym oraz byli oficerowie Armii Czerwonej. Głównym celem „Sonderstabu R” było prowadzenie działań wywiadowczych, dywersyjnych na zapleczu Armii Czerwonej, jak również zwalczanie sowieckiej partyzantki na terenach okupowanych przez III Rzeszę, m.in. poprzez przenikanie do jej oddziałów celem poznania ich systemów łączności radiowej z centralą w Moskwie, miejsc zrzutu zaopatrzenia, dyslokacji i ich dezorganizowania m.in. poprzez namawianie do przejścia na stronę Niemców, a także tworzenia oddziałów pozorowanych, których głównym celem było prowadzenie działań o charakterze przeciwparyzanckim na zapleczu wojsk niemieckich. (...)


Późną jesienią 1943 r. Borys Smysłowski został aresztowany przez Gestapo i osadzony w areszcie domowym z powodu podejrzeń o współpracę ze służbami specjalnymi państw alianckich i gry na dwie strony. Należy stwierdzić, iż w trakcie swoich działań utrzymywał on kontakty m.in. bardzo intensywne w 1941 r. z organizacją Muszkieterzy, jak również z wywiadem AK, organizacją Miecz i Pług, NSZ, oraz z Ukraińską Powstańczą Armią (UPA), Tarasem Bulbą-Borowciem, przywódcą Siczy Poleskiej. Oferował również swoją pomoc przy przerzucie agentów na Bliski Wschód do Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza.

Ludzie należący do „Sonderdivision R” lub z nią współpracujący po jej rozwiązaniu zostali skierowani do Osttruppen lub wysłani na roboty przymusowe do Rzeszy. Wiosną 1944 r. Smysłowski został oczyszczony z zarzutów i ponownie trafił do służby wywiadowczej dla OKW, tworząc Sztab Oddziałów Specjalnego Przeznaczenia (Stab Einheit z.b.V.) z siedzibą w Marienbad. (...)

W tym okresie działalności Smysłowskiego miało miejsce wydarzenie, którego przyczyny są bardzo niejasne, zagmatwane i pozostają tajemnicą do dnia dzisiejszego. W dniu 17 maja 1944 r. w Warszawie został na Borysa Smysłowskiego przeprowadzony przez AK nieudany zamach, w którym zginęli ppor. „Żbik” Zdzisław Zajdler, oraz strzelec „Kaczor” (NN)."

(koniec cytatu)

Później Smysłowski stanął na czele 1. Rosyjskiej Armii Narodowej, czyli jednostki o sile co najwyżej... brygady. Wraz z nią, w ostatnich dniach wojny schronił się na terytorium Liechtensteinu. Jak czytamy w ipeenowskim artykule:

"Ostatecznie, nocy z 2 na 3 maja 1945 r. Borys Smysłowski wraz 494 osobami przekroczył granicę Księstwa Lichtenstein. W składzie tej gruypy znajdowali się m.in. przywódca Francji Vichy marszałek Philippe Petain, jej premier Pierre Laval (którzy później zostali wydani władzom francuskim), a także Wielki Książę Władimir Kiryłowicz oraz przewodniczący Komitetu Rosyjskiego w Warszawie w czasie okupacji Siergiej Wojciechowski, a także przedstawiciele dowództwa Brygady Świętokrzyskiej NSZ por. Przemysław Łębiński ps. „Szaława”, NN ps. „Rafał Olbromski”, Brytyjczyk Richard V. Tullet ps. „Harry”. Ci ostatni zostali wysłani jako emisariusze do II Korpusu Polskiego we Włoszech.

W sierpniu 1945 r. z Berna w Szwajcarii przybyła sowiecka komisja repatriacyjna, która przy pomocy obietnic i gróźb skłoniła ok. dwóch trzecich członków 1. Rosyjskiej Armii Narodowej do powrotu do ZSRS. Wszyscy ci, którzy zgodzili się powrócić do ZSRS, w drodze do kraju zostali rozstrzelani najprawdopodobniej na Węgrzech. Podczas dwuletniego pobytu w Lichtensteinie Smysłowskiego odwiedził Allen Dulles i inni wysocy przedstawiciele wywiadu USA prowadząc z nim rozmowy. W 1947 r. Smysłowski wraz z żoną i częścią swoich podkomendnych wyjechał do Argentyny na zaproszenia Juana Perona, gdzie założył organizację Rosyjski Ruch Wojskwo-Wyzwoleńczy im. generalissimusa Aleksandra Suworowa nazywanego potocznie Związkiem Suworowskim. W 1966 r. wrócił do Lichtensteinu, gdzie zmarł 5 września 1988 r. i został pochowany."

(koniec cytatu)

Taki to obierzyświat, obywatel Liechtensteinu - człowiek, który sam się pewnie zastanawiał dla kogo tak naprawdę pracuje.

Wróćmy na chwilę do kwestii zamachu na Smysłowskiego. Kedyw próbował go zabić w maju 1944 r. Czarnomski-Korwin został natomiast zastrzelony 26 czerwca 1944 r. Hass pisze, że zabiła go "bojówka NSZ". 

Jak czytamy:

"Znaleziono go z rękami skrępowanymi z tyłu na tapczanie. Oczy miał związane opaską. Usta nie. Zabity jednym strzałem prosto w usta. Mieszkanie spenetrowane, ukradzione srebra, zdjęty sygnet, zegarek, pieniądze z portfela. Książki poprzewracane. Druty telefoniczne przecięte. Na podstawie strzału w usta i opaski na oczach policja kryminalna opiera swoje przypuszczenia że to wyrok. To relacja jednego ze świadków, odmienna od wersji najbliższej znajomej matki Czarnomskiego, która jako pierwsza odnalazła zwłoki w mieszkaniu. "Odnaleziony przez matkę, sąsiadkę i służącą wieczorem o 23-ej dnia 26 07. Siedział półleżąc na tapczanie. Ręce wykręcone w tył, tak jakby były związane i po śmierci rozwiązane, oczy i nos związane chustką. Zastrzelony trzema strzałami w tył głowy, tak że jedno oko było wysadzone. Twarz pokrwawiona od uderzeń. Telefon przecięty. Zrabowany portfel, sygnet, zegarek i walizka ze srebrem, walutami i innymi kosztownościami." Matka zgłaszała dwie hipotezy morderstwa. Pierwsza to, iż zbrodnię popełnili na tle rabunkowym waluciarze, z którymi syn handlował. Wersja całkiem prawdopodobna zważywszy, że zginęła przetrzymywana w domu gotówka, a jak zeznawał kolejny ze świadków, Czarnomski miał w tym dniu dokonać sporej transakcji finansowej. Hipoteza druga to: "dokonali go okultyści, przyjaciele Czarnomskiego, którzy mieli ukryte powody ku temu. W to osobiście matka Cz(arnomskiego) wierzy i ma jakieś argumenty przemawiające za tym, których nie chce wyjawić". Odnotowano również wersję lansowaną przez Roberta Waltera, który pojawił się u matki zaraz po zabójstwie. Na uwagę zasługuje zapis "Pan Walter stara się sugerować" i tu podaje się jego przypuszczenia: morderstwa dokonano na tle erotycznym (w grę miała wchodzić zazdrość) lub mord z upozorowanym wyrokiem. Jego zdaniem zabił ktoś z dobrych znajomych."

(koniec cytatu)

Ta akcja likwidacyjna była częścią afery z zabójstwem funkcjonariuszy BIP AK (polityków Stronnictwa Demokratycznego) Jerzego Makowieckiego i Ludwika Widerszala a także z denuncjacją na Gestapo profesora Handelsmana. NSZ był obwiniany za te akcje całkowicie bezpodstawnie. Likwidacji dokonywała bowiem najprawdopodobniej grupa Andrzeja Pepłowskiego ps. "Andrzej Sudeczko", bardzo zasłużonego dowódcy oddziału likwidacyjnego AK. Uznaje się, że Sudeczko był narzędziem jakiejś tajemniczej frakcji w KG AK, do której zaliczano późniejszego działacza PAXu Witolda Bieńkowskiego oraz byłego oenerowca Władysława Jamontta. Niedługo później próbowano otruć Józefa Retingera  - wykonawcami nieoficjalnego wyroku też byli zasłużeni ludzie z AK a rozkaz przyszedł zapewne bezpośrednio od gen. Sosnkowskiego. Warto więc zadać pytanie: a co jeśli wszystkie te akcje miały jednego zleceniodawcę? Kto więc postanowił zabić przywódcę reaktywowanych Polskich Iluminatów? Jak sami widzicie, mamy ważną wskazówkę do kolejnego poziomu labiryntu naszej tajnej historii...

***

W weekend odwiedziłem Ponidzie i okolice Kielc. Mocno polecam Szydłów - "polskie Carcassone", Szaniec (przepiękny kościół i cudowna okolica!), Chęciny i Muzeum Wsi Kieleckiej w Tokarni. Jedna rzecz mnie jednak rozczarowała - to, że dawny pałac Wielopolskiego w Chrobrzu jest obecnie opustoszałą ruderą. Podobny los spotkał wiele innych pałaców na prowincji. Na szczęście nie stało się to udziałem dworu w Widuchowej. Ten XVII wieczny budynek ze stylowymi kolumienkami był w II RP miejscem spotkań gruzińskiej emigracji. Ostatnim razem konserwatorzy zabytków zajęli się nim za Gierka. Później niszczał, aż kupił go prywatny właściciel. Zwrócił się on po dotację na remont do świętokrzyskiego konserwatora zabytów - dostał odpowiedź odmowną. W końcu uzyskał dotację poprzez... związek hodowców ryb - zabytkowy dwór zakwalifikował bowiem jako budynek związany ze stawami rybnymi. Jeden z zatroskanych obywateli w międzyczasie interweniował o wiceminister Magdaleny Gawin, generalnej konserwator zabytków. Odpowiedziała mu, że zajmowanie się jakimiś tam dworami na wsi nie jest jej pracą...

Druga sprawa mogąca szokować - ludzie tam nadal się boją poruszać pewnych tematów dotyczących wojny. "Tutaj wszędzie "Maślankowcy". Nie chcę, by mi tutaj pod dom przychodzili i coś mazali." "Maślankowcy" to rodziny kombatantów ze zbolszewizowanego oddziału BCh Józefa Maślanki, który dopuszczał się bandyckich akcji na dużą skalę. W okolicy trwała regularna wojna domowa między NSZ/AK a częścią BCh oraz AL. "Teraz to tutaj PSL". 

No i mamy odpowiedź na to, czemu pewne rzeczy w Polsce się nie zmieniają.

Jeśli znacie podobne historie w swojej okolicy, to śmiało piszcie o nich w komentarzach lub na priv.

A ja wybieram się na tydzień na Maltę - szlakiem "Starożytnych Kosmitów" :)