sobota, 25 lipca 2020

Ambasador Bolton santo subito!



Książka Johna Boltona "The Room Where it Happened" to lektura pasjonująca (ale dla niektórych zapewne zbyt trudna). Bolton to doświadczony amerykański państwowiec, który służył czterem republikańskim administracjom. W latach 2018-2019 był doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta Trumpa. I doświadczeniami właśnie z tej posady dzieli się z czytelnikami w swojej nowej książce. A że Bolton ma znakomitą pamięć do szczegółów, posługują się precyzyjnie logicznymi argumentami, wkurza wrogów Ameryki (irańscy ajatollahowie wyklinali go podczas modłów) i pozwala sobie na drobne złośliwości, to jego książka jest niezwykle interesującym świadectwem.

Niektórym może się to wydawać szokujące, ale Bolton twierdzi, że administracja Trumpa była ZBYT MIĘKKA wobec Chin, Iranu oraz Wenezueli. Prezydent autentycznie sobie wyobrażał, że wszyscy na świecie chcą z nim negocjować i każdy najmniejszy sygnał mający o tym świadczyć traktował jako szansę. Nie chciał więc ani Chin, ani Iranu, ani Korei Północnej zbyt mocno docisnąć. Gdy więc np. Irańczycy zestrzelili amerykańskiego drona Reapera, wycofał się z planu uderzenia na irańskie baterie przeciwlotnicze, co skłoniło Gwardię Rewolucyjną do dalszych prowokacji. Irańczycy rozgrywali administrację udając, że chcą negocjować. W podobny sposób Korea Północna próbowała kupić sobie czas na rozwój programu broni masowego rażenia i przy okazji wycyganić od USA i Korei Płd. ustępstwa gospodarcze i polityczne. Jeśli tak się nie stało, to głównie z powodu oporu Boltona i podobnych mu ekspertów.

Podobnie było w polityce administracji Trumpa wobec Chin. Prezydent dostrzegał tylko ekonomiczną stronę konfliktu i był zafiksowany na punkcie umowy z Xi Jinpingiem. Szerszy strategiczny kontekst konfrontacji supermocarstw wyraźnie mu umykał. Nie chciał też zbytnio prowokować Chin. Wstrzymywał się więc z deklaracjami dotyczącymi Hongkongu a podczas jednego ze szczytów przyznał Xi Jinpongowi rację, że słusznie zamyka on Ujgurów w obozach koncentracyjnych. Zapewne nie rozumiał jakiego typu są to obozy, ani kto do nich naprawdę trafia... Trump lekceważąco traktował też kartę tajwańską. Raz siedząc za biurkiem "Resolute" w Gabinecie Owalnym pokazał na czubek mazaka i powiedział: "To jest Tajwan!". Następnie pokazał na biurko i powiedział: "To są Chiny!". Za miękką polityką wobec Chin opowiadał się również sekretarz skarbu Steven Mnuchin. Stale przekonywał on, że umowa handlowa z ChRL jest już "w zasięgu ręki" i mocno się opierał stosowaniu sankcji przeciwko chińskim podmiotom. I nie tylko chińskim. Rozwadniał też sankcje przeciwko Iranowi. Nawet protestował przeciwko sankcjom wymierzonym w Wenezuelę argumentując, że zaszkodzą one firmom Visa i Mastercard. To, że doszło do zaostrzenia kursu wobec Chin jest więc głównie winą prowokacyjnych zachowań Pekinu oraz tego, że w administracji znalazła się garstka handlowych "jastrzębi" takich jak Wilbur Ross, Robert Lighthizer czy Peter Navarro.

Bolton nie zostawia suchej nitki na tzw. "osi dorosłych", która rzekomo powstrzymywała Trumpa przed rozmontowywaniem systemu międzynarodowego. Ta oś to: gen. Mattis, gen. McMaster, Tillerson i Cohn. Bolton słusznie zauważa, że to właśnie ci ludzie są w dużym stopniu winni chaosowi w administracji. Po prostu przeszkadzali Trumpowi w realizacji jego polityki, w bezczelny sposób ją sabotując. W efekcie, Trump przestał słuchać później innych doradców - tych którym zależało na dobru Ameryki i administracji. To co napisał Bolton w wielu miejscach pokrywa się z tym, co opisywał porucznik Bob Woodward w książce "Fear". Jest tam m.in. scena w której w Pentagonie McMaster i Mattis przedstawiają Trumpowi strategię wojny w Afganistanie. Trump "czuje w niej bullshit" i jest wyraźnie wkurzony na generałów. Cały czas pyta ich jaki jest sens amerykańskiej obecności w Afganistanie, co zamierzają tam uzyskać i dlaczego nie udaje im się to od kilkunastu lat.



Bolton w ciekawy sposób przedstawia generała Mattisa. Jest on mistrzem biurokratycznej obstrukcji. Gdy ma przedstawić pięć opcji uderzenia na Syrię, przedstawia pięć nieznacznie różniących się od siebie wariantów jednej słabej opcji, którą preferuje. Mattis jest generałem bojącym się wojny. (Jak napisał Woodward, generałem mającym obsesję na punkcie książki Barbary Tuchman "Guns of August" poświęconą temu jak świat wplątał się w I wojną światową.) Pewnego razu mówi on Trumpowi, że pojawienie się na debacie z Hillary po aferze z taśmą o "łapaniu za cipki" było najbardziej odważną rzeczą, jaka Mattis widział w całej swojej karierze. To szokująca wypowiedź jak na generała marines mającego za sobą walki w Faludży. I znów opis Boltona jest komplementarny z narracją Woodwarda, który przytacza opinię, że Mattis to "progresywny" generał i że Korpus Piechoty Morskiej to obecnie najbardziej "progresywna" część amerykańskich sił zbrojnych! Świadczą o tym choćby reakcje generałów na wprowadzony przez Trumpa zakaz służby osobników transpłciowych w siłach zbrojnych USA, ich wypowiedzi po zamieszkach w Charlottesville (gdzie antifiarze robili próbę generalną przed obecną rewolucją kulturalną w USA) czy też przy okazji obecnych zamieszek.

Bolton nie potępia jednak Trumpa w czambuł. Twierdzi, że kilka razy był naprawdę dumny z działań prezydenta. A szczególnie, gdy potwierdził swoje oddanie dla NATO. Z relacji Boltona można też odnieść wrażenie, że Trump naprawdę gardzi Niemcami i kanclerz Merkel. I naprawdę chce im przywalić za Nord Stream i inne konszachty z Rosją. (Jest tam scena, w której Trump ostro ruga Merkel za żałośnie niskie wydatki na obronność. Pyta się jej: kiedy one osiągną poziom 2 proc. PKB? Merkel cichutkim głosikiem odpowiada: w 2030 r. Nawet jej niemieccy doradcy się z tego śmieją.) Bolton ujawnia też to, o czym Trump rozmawiał z Putinem w Helsinkach. I wynika z tego, że prezydent USA wypadł tam bardzo dobrze.

W książce tej jest również drobny szokujący szczegół o Jaredzie Kushnerze. Okazuje się, że Jared zablokował telefon izraelskiego premiera Netnajahu do Trumpa! Prezydencki zięć stwierdził, że to on decyduje, kiedy Netanjahu może rozmawiać z Trumpem.

Z książki Boltona możemy się bardzo dużo dowiedzieć o kulisach negocjacji z Koreą Północną, konfrontacji z Iranem, Chinami, Rosją i Wenezuelą, a także o ukraińskiej aferze, która stała się pretekstem do próby impeachmentu prezydenta. Są też wątki polskie. W pewnym momencie, naciskając na Merkel, prezydent zapomina, że zgodził się na budowę "Fort Trump" w Polsce. Demencja? Nadmiar coli light z aspartamem? Skutki podtruwania przez progresywnych generałów?  Bolton wspomina też pobyt w Warszawie (pamięta nazwę: Plac Piłsudskiego), gdzie doprowadził do spotkania doradców bezpieczeństwa narodowego z Polski, Litwy, Ukrainy i Białorusi. (A niektórzy jojczą, że próbujemy obalić Łukaszenkę za pomocą mającego żałośnie niską oglądalność Biełsatu. Takiego wała! My próbujemy ratować Łukaszence d... Problem w tym, że sam się przez dwie dekady tak mocno zakopał w g..., że to bardzo trudne.)



Cieszyć może to, że ostatnio Amerykanie wzięli się za Chińczyków odrobinkę ostrzej - o czym świadczy choćby zamknięcie konsulatu w Houston i polowanie na szpiegów. Bannon nawet produkuje się o "sztabie wojennym" w składzie: Pompeo, Barr, doradca ds. bezpieczeństwa O'Brian i szef FBI Wray. Miło też widzieć agentów federalnych pacyfikujących antifiarzy/BLM w Portland i Chicago. Chcemy oczywiście więcej! Antifiarzy oraz debili z BLM skierować na przymusową dwutygodniową kwarantannę ( koniecznie z podtapianiem i głodowymi racjami żywnościowymi!) a później obciążyć rachunkami za opiekę idącymi w dziesiątki tysięcy dolarów.


Przed lekturą książki Boltona przeczytałem sobie dwie konkurencyjne biografie Melanii Trump autorstwa Kate Bennett i Mary Jordan. Obie autorki, pracujące dla mediów wrogich Trumpowi, są pod silnym wrażeniem inteligencji i osobowości pierwszej damy. Potwierdzają się doniesienia, że odgrywa ona w decyzjach prezydenta dużo większą rolę, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Brała udział np. w wyborze Mike'a Pence'a na wiceprezydenta. O tym, że Melania jest cholernie inteligentna mówią m.in. Roger Stone i Anthony Scaramucci. O kant dupy można potłuc natomiast pogłoski mówiące, że jest nieszczęśliwa w związku z Trumpem i że myśli o rozwodzie. Nic z tych rzeczy! Oboje od początku dawali sobie bardzo dużo swobody. Gdy pojawiła się taśma z "łapaniem za cipki" nie była wściekła na niego za "zdradę", tylko z tego powodu, że taka głupia afera może uderzyć w jego szanse wyborcze. To ona zresztą namawiała go do startowania na prezydenta. Gdy pojawiło się lipne dossier Steela, Donald z Melanią wspólnie śmiali się z idiotycznych fragmentów o prostytutkach sikających w moskiewskim hotelu na łóżko (to samo, w którym spał wcześniej Michelle Obama). Przypominam, że to Melania radziła Trumpowi, by nie lekceważył zagrożenia koronawirusowego.



Intrygująco na tym tle wyglądają więc zeznania pracownicy Pentagonu rzekomo molestowanej przez generała Johna Hytena, wiceszefa Kolegium Połączonych Sztabów. Hyten powiedział, że Trump to "idiota, zwykły biznesmen nie mający pojęcia o bezpieczeństwie narodowym". I dodał, że "Melania jest od niego o wiele mądrzejsza". Opisał też jak podczas spotkania z prezydentem pierwsza dama spytała go się o lokalizację amerykańskich wyrzutni rakiet międzykontynentalnych! Po co pierwszej damie takie informacje? DLA KOGO ONA PRACUJE?

***

"Zaczęła się Bereza Kartuska" - stwierdził Sławomyr Nowak. Skoro tak, to z którą kategorią więźniów Miejsca Odosobnienia w Berezie Kartuskiej koleś się identyfikuje? Z przestępcami gospodarczymi (stanowiącymi ogromną większość więźniów), komunistami, ukraińskimi nacjonalistami czy niemiecką piątą kolumną? A może zacznie przekonywać, że jest "narodowcem"? Ciekawi mnie też czy ks. Isakowicz zrobi z niego ofiarę "banderowców" (szkolonej przez FBI ukraińskiej służby antykorupcyjnej NABU)? Jakim trzeba być debilem, by będąc podejrzanym o różne machlojki w Polsce stworzyć wymyślny system przekrętów na Ukrainie, tylko po to by ukraść marne 1,3 mln USD? Koleś chyba został żywcem wzięty z komedii "Zoolander". A z drugiej strony, to dlaczego takie polityczne odpadki eksportowaliśmy na Ukrainę? Rozumiem, że wielu u nas chce się mścić za Wołyń, ale to chyba drobna przesada?

Wspólnikiem Sławomyra N. w przestępstwie miał być, według śledczych, pułkownik Dariusz Z. , były dowódca GROM, który tą formacją dowodził jako... rencista. A dowodząc skłócił się z wszelkimi innymi dowódcami oraz próbował wyciągnąć GROM spod podległości dowództwa sił specjalnych. A następnie dał się nagrać u "Sowy...". Pamiętam jak jeszcze na starym blogu przytoczyłem artykuły obśmiewające tego kolesia i od razu niektórzy zaczęli bóldupić...

Ale cóż to były czasy Zielonej Wyspy, gdzie na Krakowskim Przedmieściu można było kupić sobie wpinkę z napisem "Bereza KarTuska".


sobota, 18 lipca 2020

Monolog powyborczy


Ilustracja muzyczna: Reona x ASCA - Overfly

Tak jak pewnie wielu z Was miałem przez kilka dni polewkę z reakcji liberalnych debili (to nie moje określenie, tylko Czarzastego) na wynik wyborów prezydenckich. Ich stan emocjonalny przechodził od: "O kurwa, jak im pokażemy! ***** ***! - poprzez: Zagłosowałem dzisiaj i złamałem długopis! Trzask! Bazarek: 80 proc. na dżem! - Auuuć, ale to tylko exit poll, wybory są nie rozstrzygnięte! Kaczyński jutro się zesra! - Chlip, chlip, czekamy na oficjalne wyniki - Nieeeeeeeeeeee! - Nieeeeeeeee! - Nieeeeeeeeeee! - To wszystko przez Kurskiego i szczujnię w TVP! I przez Hołownię i tego pedryla Biedronia! Wybory były nieuczciwe i nieważne! Jebać ten kraj! Jebać Podkarpacie! Pierdolona biomasa ze wsi! Wyjeżdżam! Do Hamburga!" :)   Taka reakcja aż zachęca, by jeszcze wielokrotnie głosować na kandydatów nie lubianych przez tych osobników.

Ogólnie słuchanie i czytanie różnych patocelebrytów było w ostatnich dniach ciekawym doświadczeniem socjologicznym. Okazuje się bowiem, że "elity" tenkraju często zatrzymały się w rozwoju emocjonalnym na poziomie przedszkola. Przesadzam? A słowa Marii Nurowskiej o tym, że trzeba teraz pluć w twarz H**owni, Biedroniowi i Prosiniakowi-Kamyszowi? Oceniając poziom intelektualny tych wszystkich patocelebrytów i uczelnianych mend mam czasem ochotę na zostanie maoistą i uczestnictwo w jakiejś naszej Rewolucji Kulturalnej. Niestety oni od nas nie wyjadą, bo niewiele potrafią i w innych krajach nie znaleźliby dobrze płatnej pracy. Zresztą dokąd teraz wyjeżdżać? Jak nie Covid , to zamieszki rasowe czy terroryzm... Wszędzie niebezpiecznie. Na Białorusi spokojnie, ale Łukaszenka kazałby im jeść marchewkę przed kamerami.




Nie popadłem jednak po wyborach w euforię. Bo to naprawdę żenujące, że 48 proc. głosów (ponad 10 mln głosów) zdobył kandydat, który nie miał żadnych znaczących dokonań ani jako prezydent Warszawy, ani jako minister, ani jako europoseł, ani jako poseł. Ciągnęło się za nim za to mnóstwo wtop i kurewskich decyzji. (Gdybyście spytali się jego zwolenników o zasługi Rafalali, odparliby: skończył studia za granicą, zna języki i "jest wysoki" :) Program napisał na kolanie (np. obiecywał przywrócenie 50 proc. kosztów uzyskania przychodów dla twórców - co już rząd Morawieckiego dawno przywrócił) a w kampanii nic mądrego nie powiedział. Prawie połowa wyborców głosowała więc na pozbawiony treści produkt PR-owy. Co więcej, w Warszawie głosowali na niego nawet ludzie pokrzywdzeni przez reprywatyzację. W UK tłumnie na niego głos oddawali kolesie i panienki, które pracują tam na zmywaku, bo za Tusska nie mogli przeżyć w Polsce na śmieciówce. O czym to świadczy? Czy należy wywalić wszelkie politologiczne analizy do kosza i zacząć traktować liberalnych wyborców po prostu jak sektę?




Wybory wygrywa się w Końskich. Wywalić więc do kosza należy analizy mówiące o Polsce A i Polsce B. O podzielonym na pół kraju. Pod względem geograficznym niczego takiego nie ma. Nie było województwa, w którym Duda zyskałby mniej niż 40 proc. Przy ogromnej mobilizacji, sporo ludzi głosowało na niego nawet na terenach "platformianych". W powiatach, w których Duda wygrywał często było to zwycięstwo miażdżące. W tych, w których wygrywał Rafałek, było ono zwykle (no może poza Warszawą, Poznaniem czy Trójmiastem i paroma innymi specyficznymi miejscówkami) zwykle niewielkie. Duda zyskał w porównaniu z 2015 r. nawet na terenach zamieszkałych przez ludność białoruską, ukraińską, litewską i niemiecką. Widać marsz PiSu na Zachód. Wyższa frekwencja przestała też szkodzić PiS. To zresztą trend trwający już od ładnych paru lat. Porównajmy wyniki PiS w kilku okręgach wyborczych w wyborach parlamentarnych z 2011, 2015 i 2019 roku. Nowy Sącz (gdzie w każdym z tych wyborów PiS wypadał najlepiej): 51,5 - 60,6 - 65,8. Poznań (gdzie PiS wypada najsłabiej): 19,2 - 23,9 - 25,3. Kielce: 31,9 - 42,8 - 55,2. Płock: 33,7 - 43,8 - 52,5. Legnica: 27,7 - 35,7 - 42,4. Konin: 27,4 - 37,4 - 47,2. Opole: 20,6 - 27,8 - 37,6.



Wielu złośliwców zauważyło, że na "zwycięskim" wieczorze wyborczym Rafałka nie było ani jednej polskiej flagi. W USA na wiecach Hillary, Bidena czy nawet Berniego zwykle są amerykańskie flagi w dużej ilości. We Francji Macron epatuje trójkolorowymi flagami. Podobnie eksponuje się flagi narodowe na wiecach politycznych we Włoszech. Jeśli jest jakiś europejski polityk, który wstydzi się pokazywać obok flagi narodowej, to jest nim Angela Merkel. (Tutaj możecie zobaczyć z jakim niesmakiem Merkel podchodzi do barw narodowych.) W Niemczech eksponuje się przede wszystkim flagi unijne. UE jest traktowana jako nowa niemiecka tożsamość. To że Rafałek wpisuje się w skopiowany z Niemiec trend nie powinno nas dziwić. Ale nie powinniśmy traktować tego jak coś normalnego i pożądanego w Polsce.

Rafałkowi nie pomogło nawet oficjalne wsparcie giertychowej LPR, Twojego Ruchu i Komunistycznej Partii Polski. (Cóż za połączenie!) Nie pomogły umizgi do narodowców. Spora część elektoratu Bosaka zagłosowała bowiem na Dudę - do czego przyczyniły się m.in. wezwania takich działaczy jak Bąkiewicz. Jak by jednak nie patrzeć, to większość bosakowców Dudy i tak nie poparła. Część została w domach, część malowała kutasy na kartach wyborczych (bardzo dojrzały elektorat :) lub wpisywała na nie Bosaka, a z tych co głosowali prawie połowa poparła Rafalalę. "Jakim karłem jest wyborca Bosaka popierający Trzaskowskiego?" - pytał mnie przed wyborami mój przyjaciel nacjonalista z kręgów postendeckich. No cóż, część elektoratu Bosaka to kryptololki popierające wcześniej Platformę (Bosak sam mówił, że głosuje na niego też LGBT :) a część kuceria myśląca, że Rafałek "zablokuje socjał i zniesie pensję minimalną i dzięki temu będziemy bogaci jak Jeff Bezos". Z tą częścią wyborców miałem wielokrotnie do czynienia w komentarzach na blogu. Raz nawet jeden taki (chyba podpisujący się jako "Pedzio" czy jakoś tak), wypisywał androny, że w stalinowskim ZSRR "był większy dobrobyt niż w sanacyjnej, socjalistycznej II RP", bo w czasie Wielkiego Głodu i kolektywizacji "był tam wolny rynek".


Powyżej: Grafika autorstwa... Jana Cyraniaka

Tego typu osobniki mają zajoba na punkcie sanacji, czyli ekipy, która nie rządzi Polską od 80 lat. By zrobić na złość mitycznym piłsudczykom, daliby się wyruchać we wszystkie otwory czarnemu turbogejowi zarażonemu AIDS. I później byliby z siebie dumni, że "uratowali Polskę przed sanacją". Dając się walić w dupala. Takich kretynów będzie z biegiem lat coraz więcej, gdyż standardy edukacji w Polsce są równane do standardów USA i Europy Zachodniej. (PiS oczywiście za bardzo się opierdala z tymi nieukami i darmozjadami pełniącymi funkcję nauczyciela. Naprawdę wypieprzyłbym 90 proc. nauczycieli z roboty - bo są ch... warci -  i na ich miejsce zatrudnił Hindusów.)  Młodzi obecnie mają wiele problemów. Nie mogą się zdecydować czy są chłopcami czy dziewczynkami. Czy też może inną z 56 płci. Ich poglądy są kształtowane przez rodziców, nauczycieli-kretynów i przez internet. Stąd też wśród młodych panuje polityczna schizofrenia. Przykładem na nią jest Jacek Władysław Bartyzel. Kiedyś w Ruchu Palikota, teraz w Konfederacji...

W dyskusji pod poprzednim wpisem pojawiły się bardzo merytoryczne opinie Anonimowego komentatora dotyczące roli TVP w ostatniej kampanii wyborczej. W dużej mierze się z nimi zgadzam (w tym oczywiście z sugestią, by mnie do TVP zapraszano :). Głównym problemem w tej kampanii nie było TVP tylko internet. Tam PiSowscy sztabowcy zawalili sprawę totalnie dając hulać kodziarstwu i konfiarstwu. Dopiero w trakcie kampanii Duda musiał ściągać Mastalerka, by ograniczyć zniszczenia. Zadaniem TVP było właśnie polaryzować i mobilizować własny elektorat. I to się udało. Podobnie robił Roger Ailes w "Fox News" (Kurski ma podobnie jak on oko do prezenterek. :)  TVP wszyscy uwielbiają krytykować i się nią brzydzić. Ale jakoś oglądalność TVP Info w ostatnich miesiącach rosła. Czy widzowie lubią sobie popatrzeć na panienki prezentujące newsy? (Rozwaliło mnie to jak Karolina Pajączkowska z jakąś inną lasencją prowadziły całkiem niezły program dotyczący zagranicy i w pewnym momencie Pajączkowska - była miss - powiedziała: "Żegnają was blondynka i brunetka".) Czy też może lubią się nakręcić propagandowo? Owszem są w TVP rzeczy, które należy zmienić. Szerszy dobór ekspertów, mądrzejsze paski, mniej paździerzowego przekazu braci Karnowskich... Ale wyobraźcie sobie jakby wyglądała TVP robiona przez kogoś w rodzaju Andrzeja Urbańskiego czy Agnieszki Romaszewskiej? Szczytem radykalizmu byłyby tam opinie Piotra Zaremby...

Problem leży gdzie indziej: w edukacji i w szerszej kulturze. PiS nic w tych dziedzinach niestety nie zrobił. Patocelebryci i nauczyciele-kretyni wychowają więc nowe pokolenie, które za parę lat będzie robiło podobną małpiarnię jak widzimy na Zachodzie. Ten żart może okazać się proroczy, ale być może polskojęzyczna młodzież będzie domagała się np. zburzenia Kolumny Zygmunta w Warszawie i zastąpienia ją Kolumną Rabieja (działającą również jako fontanna strzelająca specjalnym żelem).
Choć oczywiście różni prawicowi besserwisserzy załamują ręce nad tym jaki PiS jest "lewicowy", to na tle zachodniej "dupocentroprawicy" jawi się on wciąż niemal jak połączenie CSU z czasów Franza Josepha Straussa z hiszpańską Falangą. I na serio wielu zachodnich prawicowców patrzy na Polskę z nadzieją - jako kraj zdrowej polityki imigracyjnej, polityki prorodzinnej i historycznej. Kraj bez płonących ulic i burzonych pomników. Bez transgenderowego szaleństwa. Czy jednak zdołamy się uratować przed samobójczą rewolucją zachodniego zidiocenia zanim ona się skompromituje w USA i w Europie Zachodniej?



piątek, 10 lipca 2020

Niepodległość: Urodzony 17 września


Ilustracja muzyczna: DM4 - Bosski - Generał Gryf

Na podstawie jego życiorysu mógłby powstać nie jeden film szpiegowski czy wojenny...

Generał Janusz Brochwicz-Lewiński "Gryf" - urodzony 17 września 1920 r. - od wczesnej młodości stykał się już z Wielką Historią. Jego ojciec był profesorem UJ i wileńskiego USB. Matka była znaną aktorką. (Co ciekawe ojciec był liberalnym wolnomyślicielem a matka była bardzo religijna.) Wuj - płk Zbigniew Brochiwcz-Lewiński oficerem ds. zleceń u marszałka Śmigłego-Rydza. Inny jego krewny - płk Antoni Brochwicz-Lewiński - był w latach 60. p.o. GISZ na uchodźstwie. Jako dzieciak miał okazję uczestniczyć w spotkaniu z Marszałkiem Piłsudskim a przysposobienia wojskowego uczyli go w szkole w Wołkowysku "Hubal" i " Łupaszka".



"Gryf" był też człowiekiem mającym niesamowite szczęście. Sam wiązał je z obrazkiem Jezusa Miłosiernego, który dostał tuż przed pójściem na wojnę od matki. A ona dostała go od błogosławionego ks. Michała Sopoćki, spowiednika św. Faustyny Kowalskiej. 



Szczęście mu wyraźnie dopisywało. W 1939 r. miał przydział do 76 pułku piechoty im. Ludwika Narbutta. Pułk został zniszczony w nocnym boju pod Longinówką (koło Piotrkowa Trybunalskiego) - w najbardziej epickim starciu Września '39. "Gryf" został jednak w ośrodku zapasowym i później brał udział w walkach z Sowietami. Trafił do sowieckiej niewoli. Prowizoryczny bolszewicki sąd (# wolnesądy!) szybko skazał go na śmierć. Czekał w piwnicy na egzekucję. Enkawudziści jednak się zmęczyli i zbyt dużo wypili. Przestali więc rozstrzeliwać, zanim doszli do Brochwicza-Lewińskiego. Wpakowali go w pociąg na Syberię. On jednak zauważył poluzowane deski w wagonie i uciekł z transportu. Pieszo przedostał się na teren okupacji niemieckiej. A tam wstąpił do konspiracji. W latach 1940-1942 pracował w niemieckim urzędzie w Puławach jako wtyczka ZWZ/AK. Później przeszedł do partyzantki, gdzie był m.in. jednym z podwładnych "Zapory". Generał "Nil" docenił jego zdolności i przeniósł go do szkolenia Batalionu "Parasol". Przed Powstaniem Warszawskim wsławił się m.in. akcją na aptekę Wendego a podczas Powstania epicką obroną Pałacyku Michlera (Michla) na Woli - odparł cztery szturmy esesmanów wspartych czołgami i zadał im bardzo ciężkie straty. Niestety 6 sierpnia został wyłączony z walki - na Cmentarzu Ewangelickim kula niemieckiego snajpera trafiła go w twarz. Ekrazytowy pocisk roztrzaskał mu szczękę. Nie dawano mu większych szans na przeżycie. A mimo to przeżył w powstańczych szpitalach - w fatalnych warunkach sanitarnych - a później w obozach jenieckich. (Poznał tam m.in. gen. Kutrzebę, gen. Rómmla, adm Urunga i rtm Pileckiego.) Już po wyzwoleniu obozu, gdy transportowany był amerykańską sanitarką do szpitala, pojazd został zaatakowany przez niemiecki myśliwiec. "Gryf" wyszedł z tego bez szwanku. Amerykańscy lekarze zrekonstruowali mu twarz. Została jednak charakterystyczna blizna. "Gryf" był już jednak na tyle zdrowy, by wstąpić do 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Chciał lecieć do kraju jako "cichociemny". Odmówiono mu - właśnie ze względu na bliznę na twarzy. Biorąc pod uwagę stopień infiltracji tych operacji przerzutowych przez Sowietów, była to szczęśliwa decyzja...



"Gryf" był krewnym gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego. I "Bór", traktując go jako osobę zaufaną, wyznaczył go do sprzątnięcia porucznika... Czesława Kiszczaka. Kiszczak był wówczas oficerem wywiadu wojskowego w londyńskiej ambasadzie PRL. "Bór" chciał go rozwalić, bo uważał go za niebezpieczną mendę. Niestety nie wykazał się tutaj zdecydowaniem a przeciwko tej misji oponował mocno m.in. płk Stanisław Tatar.   Jak wspominał "Gryf", misja była wykonalna. Kiszczak był obserwowany i można było go "rąbnąć na cichacza".


Później Brochwicz-Lewiński wstąpił do armii brytyjskiej. Służył m.in. w Palestynie i w Sudanie. W Mandacie Palestyńskim toczyła się wtedy ostra walka przeciwko syjonistom. "Gryf" wspominał, że gdy żydowscy bojownicy zastrzelili dwie brytyjskie pielęgniarki, jego dowódca tak się wściekł, że przywiązał dwóch schwytanych syjonistycznych terrorystów do jeepa i wlókł ich po bezdrożach, aż zostało po połowie ich ciał. Z Palestyny trafił do okupowanych Niemiec, gdzie pracował dla MI6. Czasem się przedzierał do strefy sowieckiej przebrany w sowiecki mundur. Czasem organizowano na niego zamachy - np. w 1948 r. próbowano go zabić w "wypadku" z udziałem ciężarówki. Otruć próbował go podwójny agent (a w zasadzie sowiecka "Matrioszka" z fałszywym życiorysem holenderskiego żydowskiego sieroty służąca w MI6) George Blake.



Brochwicz-Lewiński służył w latach 1954-1960 w Pułku Przybocznym Huzarów Gwardii Królowej Elżbiety II, gdzie m.in. ochraniał przyszłą królową Elżbietę II. (Wspominał, że księżniczka Małgorzata była bardzo rozrywkowa.) Ale też stacjonował w strefie Kanału Sueskiego. W latach 1960-1964 służył w brytyjskiej misji wojskowej w Berlinie. A w latach 1964-1971 w różnych jednostkach wojskowych na terenie Niemiec. W latach 1971-1985 był nauczycielem i oficerem ds. bezpieczeństwa w szkole dla dzieci brytyjskich wojskowych w Hamm. Oczywiście łączył te stanowiska z pracą dla MI6. A MI6 czasem wypożyczała go CIA. W ramach pracy dla Amerykanów m.in. wykrył w Niemczech iracką organizację terrorystyczną.



Do Polski wrócił na stałe dopiero w 2004 roku. Był bardzo rozczarowany ówczesną polską rzeczywistością. Czuł, że nadal Polska tkwi mentalnie w komunie. "Po powrocie do Polski publicznie krytykowałem komunę i tych, którzy poszli na współpracę z NKWD czy UB. Jaka była reakcja? Miałem wrażenie, że ludzie się bali, a niestety, niektórzy boją się do dziś. Gdy jechałem kiedyś pociągiem z Warszawy do Berlina i zacząłem krytykować komunę, to pasażerowie brali płaszcze i wychodzili z przedziału. Skąd był ten strach?".

Wyrok śmierci wydany na niego w 1939 r. wciąż obowiązywał. "Gryfa" dwukrotnie próbowano w Warszawie otruć. Raz dostał w prezencie czekoladki. Po zjedzeniu jednej złapał go paraliż. Znów cudem przeżył. Drugi raz w restauracji "Wilanowska" podano mu pieczeń, która smakowała jakby dodano do niej "środku z apteki". Zjadł więc niewiele a po wyjściu z restauracji dostał silnych zawrotów głowy i zasłabł. Później jeden z kolegów z Powstania Warszawskiego podszedł do niego w innej restauracji "i powiedział, że dziwi się, że żyję, że jestem twardy".

Wielu powstańców przyjmowało pojawienie się "Gryfa" w Polsce bardzo chłodno. Maria Stypułkowska-Chojecka "Kama", uczestniczka zamachu na Kutscherę, rżnęła wręcz głupa i twierdziła, że nigdy nie słyszała o żadnym "Gryfie". A był on przecież jednym z jej zwierzchników. No cóż, była członkiem władz ZBOWiD... Sama obecność "Gryfa" - powstańczego dowódcy opromienionego sukcesami - kłuła w oczy zawistnych cwaniaczków, którzy w czasie wojny mieli niskie stopnie w konspiracji i niewiele zdziałali a później obsiedli władze organizacji kombatanckich i odgrywali rolę zawodowych "bohaterów". (Leszek Żebrowski opowiedział kiedyś jak na Powązkach Wojskowych na pomniku jednego z oddziałów powstańczych znalazł nazwisko kolesia, który urodził się po wojnie. Kombatanci przyznali, że to był ich opiekun z SB, który jednak załatwił im lokal, kawę i ciastka, więc chcieli się mu jakoś odwdzięczyć!) "Gryf" szybko przyćmił więc tych cwaniaczków. Zdobył serca młodzieży i entuzjastów historii. A w docenienie jego dokonań zaangażowali się m.in. prezydent Lech Kaczyński i minister Władysław Stasiak. Bronisław Komorowski, dla odmiany, nie przedłużył "Gryfowi" w 2014 r. kadencji w kapitule Orderu Virtuti Militari. Być może nie bez znaczenia było to, że taki doświadczony oficer tajnych służb jak Brochwicz-Lewiński nie miał żadnych wątpliwości, że w Smoleńsku doszło do zamachu przeprowadzonego wspólnie "przez grupę Polaków, którzy mieli wówczas władzę i Rosjan".




17 września 2015 r. "Gryf" obchodził 95-te urodziny, na których gościł prezydent Andrzej Duda. 11 listopada 2015 r. prezydent odznaczył Brochwicza-Lewińskiego Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski. Nadając mu ten order, przyklęknął przed wózkiem inwalidzkim "Gryfa". "Gryf" mówił zaś przy innej okazji: "Mam wrażenie, że Opatrzność chce, aby Polska przestała być komuną".

Generał "Gryf" zmarł 5 stycznia 2017 r. i został pochowany na Powązkach Wojskowych. Niedaleko od Łączki, Kwatery Smoleńskiej a także grobów Józefa Becka, gen. Petelickiego i Józefa Szaniawskiego.

Jaka nauka wypływa z serii "Niepodległość". Taka, że Lenin miał rację mówiąc, że "Kadry decydują o wszystkim". Jeśli chcemy ocenić polityka, patrzmy przede wszystkim skąd się wywodzi i jakimi kadrami otacza. Czy są u jego boku zramolali ubecy i sowieckie trepy rodem z "Samowolki" i "Krolla"? Czy honoruje ludzi takich jak generał "Gryf", czy też może Jolantę Lange-Gontarczyk?



Powyżej: autentyczny smutek "Bolka", "Alka" i Bronka po śmierci gejnerała Jarucwelskiego...



Prezydent Andrzej Duda na pogrzebie gen. Brochwicza-Lewińskiego.


piątek, 3 lipca 2020

Niepodległość: Przerwany spisek



Powyżej: wiceminister obrony gen. Piotr Jaroszewicz z prymasem Augustem Hlondem podczas procesji Bożego Ciała w 1946 r.

Ilustracja muzyczna: Mili - Ame to Taieki to Noi - Gleipnir Ending

Beria mówił w 1942 r. generałowi Andersowi, by zostawił mu grupę zaufanych oficerów, których on umieści na szczytach władzy w komunistycznej Polsce. Beria mocno bowiem wierzył w zarządzanie państwem przez wojskową elitę w stylu sanacyjnym lub kemalistycznym. I najlepiej gdyby to była elita z przedwojennymi korzeniami. I to są właśnie korzenie wielu anomalii kadrowych w PRL...

Przykładem takiej gigantycznej anomalii była kariera Piotra Jaroszewicza. Gdy Jaruzelskiemu zajęło 13 lat przejście drogi od szeregowca do generała brygady (a uznawano to za zadziwiająco szybką karierę), to Jaroszewicz przebył ją w DWA LATA. To sytuacja o tyle dziwna, że przed 1943 r. nie miał on żadnych związków z komunistami. No poza tym, że był przez nich represjonowany - rąbał drzewa w tajdze przy 40 stopniowym mrozie a jego mała córeczka zmarła z głodu i chorób w kołochozie. Ponad 40 lat później w wywiadzie-rzece „Przerywam milczenie” wspominał to w sposób wskazujący, że nigdy tego Sowietom nie zapomni. Próbował się wyrwać z ZSRR z Armią Andersa, ale zachorował na tyfus i nie zdążył do niej dotrzeć. Drugiej szansy, jaką była Armia Berlinga, nie mógł zmarnować. A przed wojną był przedstawicielem elit - dyrektorem szkoły i organizatorem lokalnej komórki Związku Strzeleckiego. 

Jak pisał znany Wam autor:




"
Przecież Jaroszewicz nie jest nawet komunistą! - wściekał się we wrześniu 1944 r. Jakub Berman, niezwykle wpływowy członek politbiura PPR. Próbował w ten sposób storpedować awans kapitana Piotra Jaroszewicza na szefa Zarządu Polityczno-Wychowawczego 1 Armii Ludowego Wojska Polskiego. Oburzało go to, że człowiek nie mający przed 1943 r. żadnych związków z ruchem komunistycznym– a nawet zaliczający się do przedwojennych elit i ofiar systemu sowieckiego – nagle zostaje szefem wszystkich politruków w armii Berlinga. Berman, wszechwładna, szara eminencja stalinowskiego PPR, fanatyczny komunista nienawidzący dawnej „pańskiej Polski”, w starciu z Jaroszewiczem okazuje się jednak zadziwiająco bezsilny. Jaroszewicz nie tylko stanowisko dostaje, ale awansuje dalej i robi iście napoleońską karierę.  Ten pozbawiony doświadczenia wojskowego 33-latek wstępuje do Dywizji Kościuszkowskiej w sierpniu 1943 r. i zostaje na wstępie szeregowcem, któremu przydzielono funkcję magazyniera. Szybko zostaje jednak skierowany na kurs dla politruków i następnie błyskawicznie awansuje. Już w kwietniu 1945 r. jest pułkownikiem i zastępcą szefa Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego LWP , a później przez trzy miesiące p.o. szefa tej instytucji. W grudniu 1945 r. dostaje nominację na generała brygady. (...)
Dużo większą anomalią jest to, że Piotr Jaroszewicz przetrwał na szczytach władzy stalinowskiej PRL, pomimo tego, że rola Berii po 1945 r. osłabła (skupił się on na programie nuklearnym i rakietowym ZSRR, walcząc w ten sposób de facto o ocalenie życia) a Berman i jego frakcja zdobywali coraz większą władzę w Polsce. W 1947 r. wiceminister Jaroszewicz zostaje posłem na Sejm PRL, w 1948 r. wchodzi do Komitetu Centralnego i zasiada w nim nieprzerwanie do 1980 r. W latach 1950-1952 jest zastępcą szefa Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego. Nadzoruje budowę przemysłu zbrojeniowego na potrzeby przyszłej III wojny światowej. W 1952 r. zostaje wicepremierem i jest nim nieprzerwanie do 1970 r. Dodatkowo w latach 1954-1956 jest szefem resortu górnictwa. Robi więc wielką karierę, choć przecież jeszcze w 1948 r. Wydział Zagraniczny sowieckiej partii komunistycznej określa go jako jednego z ministrów, który wykazuje „dążenia nacjonalistyczne” i stara się kierować na boczny tor sowieckich oficerów.



Sytuacja jest tym dziwniejsza, że jego przyrodni brat, wiceminister aprowizacji i handlu Alfred Jaroszewicz, zostaje poddany represjom, a to w żaden sposób nie wpływa na karierę Piotra Jaroszewicza. Alfred Jaroszewicz był przed wojną, od 1922 r. agentem polskiego Oddziału II Sztabu Generalnego, czyli wywiadu wojskowego. Józef Światło, zbiegły na Zachód funkcjonariusz bezpieki, twierdzi później, że Jaroszewicz był tam wtyką sowieckich służb. Ale dla kogo pracował naprawdę? W powojennym śledztwie zarzuca się mu, że był prowokatorem wywiadu wojskowego w środowiskach komunistycznych. Nie ulega wątpliwości, że przedwojenna KPP była mocno zinfiltrowana przez polskie służby a Jaroszewicz pracował jako dyrektor w ważnych dla przemysłu zbrojeniowego zakładach w Ursusie. W trakcie wojny jest oficerem Komendy Głównej AK i powstańcem warszawskim a jednocześnie… oficerem wywiadu komunistycznej Gwardii Ludowej. W trakcie tych zawirowań towarzyszy mu Włodzimierz Lechowicz, również podwójny agent i polityk Stronnictwa Demokratycznego, powojenny minister aprowizacji i handlu. W 1948 r. Jaroszewicz wraz z żoną i Lechowicz zostają aresztowani i poddani brutalnemu śledztwu. (...)
Piotr Jaroszewicz doskonale sobie radzi również po październikowym przełomie. W 1956 r. zostaje przedstawicielem PRL przy Radzie Współpracy Gospodarczej w Moskwie, czyli jest główną osobą przekazującą do Warszawy żądania gospodarcze Sowietów, w tym te dotyczące przygotowań do wojny nuklearnej. Od 1957 r. jest wiceprzewodniczącym Komitetu Stałego Rady Ministrów i przewodniczącym Komitetu Współpracy Gospodarczej z Zagranicą. Przypomnijmy, że ciągle jest wicepremierem, członkiem KC i posłem na Sejm a w 1964 r. awansuje do Biura Politycznego.



W grudniu 1970 r. dochodzi do robotniczego buntu na Wybrzeżu a wojsko strzela do protestujących. Historyk Henryk Kula w swojej książce „Grudzień 1970. „Oficjalny” i rzeczywisty” przedstawia silne poszlaki na tezę mówiącą, że ta masakra była od początku zaplanowaną prowokacją bezpieki i wojska, elementem partyjnego zamachu stanu. Spiskowcy, do których zaliczał się m.in. minister obrony Jaruzelski, chcieli obalić Gomułkę i zastąpić go byłym szefem bezpieki Mieczysławem Moczarem. Moskwa zawetowała jednak tę zmianę kadrową bojąc się ambicji Moczara i wskazała Edwarda Gierka, pierwszego sekretarza partii w Katowicach na następcę Gomułki. Gierek swoim premierem na blisko 10 lat uczynił zaś Jaroszewicza."




Sam Edward Gierek też miał w swojej biografii wiele anomalii. Po powrocie w 1948 r. do Polski z Belgii szybko piął się po szczeblach kariery. Już w 1949 r. znalazł się w KW w Katowicach, a w 1954 r w KC. Najciekawsza jest jednak jego kariera przed 1945 r. ... Oficjalna biografia mówi, że już w 1931 r. należał do sekcji polskiej sekcji Komunistycznej Partii Francji, organizował strajki i został karnie deportowany do Polski. I jak II RP potraktowała tego niebezpiecznego wywrotowca? Wsadziła go Berezy czy Świętego Krzyża? Nie. Dostał powołanie do służby w 1 pułku artylerii motorowej. Przypomnijmy: w II RP nie wcielano do takich jednostek przedstawicieli mniejszości narodowych ani innego niepewnego elementu. A to była przecież jedna z nielicznych zmotoryzowanych jednostek polskiej armii w połowie lat 30. Jak wspominał Kazimerz Zarzycki, sekretarz Gierka:

"
Opowiedziałem o studium wojskowym i stopniu oficerskim, ale bez szczegółów związanych z przydziałem w razie mobilizacji. Gierek niespodziewanie się pochwalił:

A ja też, towarzyszu Kazimierzu, służyłem w Wojsku Polskim. W Stryju, od końca 1934 do 1936 r. W 1. Pułku Artylerii Motorowej. Zresztą razem z towarzyszem Józefem Szczyrbą. Byłem kierowcą, ale żadnej belki na pagonach nie dochrapałem się. Żalu nie mam – tu się zaśmiał – bo przecież mieli w papierach, co robiłem w Komunistycznej Partii Francji.

Byłem bardzo zaskoczony, że Gierek wspomniał, na dodatek dość ciepło, ten fragment przedwojennego życiorysu. W oficjalnych biogramach istniała tylko sucha informacja o wcieleniu czy też powołaniu do wojska. A Józef Szczyrba, prosty Ślązak, był kierowcą Gierka od czasu, kiedy ten został pierwszym sekretarzem KW w Katowicach. A później poszedł z nim do Warszawy jako oficer Biura Ochrony Rządu." (...)

Pytał o zamiłowania i był ciekaw, czy gram na jakimś instrumencie. A kiedy powiedziałem, że rodzice przez kilka lat kazali mi ćwiczyć na akordeonie, to autentycznie się ucieszył.

– Bo ja w wojsku też nauczyłem się grać na akordeonie i od czasu do czasu po tę moją harmonię sięgam – przyznał rozbawiony. – Ale niech to pozostanie naszą pierwszą tajemnicą. No i uważajcie w temacie akordeonu przy Grudniu. On przygrywał we Francji na weselach, ale teraz się tego wstydzi.
(koniec cytatu)



W oficjalnych biografiach są też wzmianki o tym, że Gierek służył w belgijskim komunistycznym ruchu oporu. Służył on jednak w Witte Brigade, która nie była organizacją komunistyczną (komuniści mieli swój Niezależny Front). Witte Brigade uchroniła w 1944 r. port w Antwerpii przed zniszczeniem przez Niemców i mocno współpracowała z alianckimi służbami wywiadowczymi. A także z 1 Dywizją Pancerną gen. Maczka.



Wincenty Pstrowski, stalinowski "przodownik pracy", znał Gierka z Belgii. I rozpowiadał, że żaden z niego robociarz tylko burżuj. Gierek według niego nie był żadnym górnikiem, tylko właścicielem przykopalnianego sklepu. Skąd jednak biedny imigrant Gierek miał pieniądze na zakup tego sklepu świeżo po służbie wojskowej w Polsce? Pstrowski tego nie wyjaśnił. Zmarł w tym samym roku, w którym Gierek wrócił do Polski. Dostał zakażenia krwi po zabiegu dentystycznym.



I jeszcze jedna anomalia: po październiku 1956 r., gdy Gierek jest szefem KW w Katowicach, nakazuje wojewódzkiemu szefowi milicji Franciszkowi Szlachcicowi przynieść teczkę Jerzego Ziętka. Teczka zostaje spalona. Ziętek to były członek POW, powstaniec śląski i... poseł BBWR w latach 1931-1935 (!). W latach 1940-1941 łagiernik, który wychodzi z ZSRR z Armią Berlinga jako politruk i zastępca dowódcy 3 Dywizji Piechoty. Jak podają źródła popularne:"Do Katowic wrócił w styczniu 1945 już w randze podpułkownika[16]. Od lutego do marca 1945 wojewoda śląski. 14 marca tego samego został powołany na stanowisko pierwszego wicewojewody śląskiego, które pełnił do 1950[17]. Jako wicewojewoda śląski powołał latem 1945 komisję, która podjęła się spisu górników przymusowo wywiezionych do ZSRR po zajęciu terenu Górnego Śląska przez Armię Czerwoną. Spis zawierał 9877 nazwisk. Komisja podjęła również działania zmierzające do zwolnienia deportowanych górników i ich powrót do domu. Od lutego 1945 członek Polskiej Partii Robotniczej[3], od 1948 w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. W okresie stalinizmu został usunięty z PZPR w efekcie kontrowersji, jakie budziła sanacyjna przeszłość i próby tworzenia władz administracyjnych na kadrach powstańców śląskich. Był inwigilowany przez MBP ze względu na przeszłość polityczną w II Rzeczypospolitej i kontrowersyjne decyzje kadrowe."

Mamy więc kuriozalną sytuację. Były peowiak, człowiek Michała Grażyńskiego, sanacyjny poseł wraca do Katowic jako ppłk LWP i zostaje pierwszym wojewodą śląskim! A później komuna ma mu za złe, że otacza się dawnymi powstańcami śląskimi. A potem u boku Gierka znów kieruje województwem - mocno naśladując "gospodarski" styl Grażyńskiego.




Gdy św. Jan Paweł II spotkał się z polskimi biskupami podczas swojej pierwszej pielgrzymki do Polski w 1979 r., mówił im, że o ile komunizm jeszcze szybko nie upadnie, to lepiej będzie jeśli PRL będą rządzili tacy komuniści "jak Pan Gierek".  Bez wątpienia rządy Gierka na tle poprzedników i następców wyglądają o wiele lepiej. Czasy Bieruta i Ochaba to ekstremalne represje, nędza, wyzysk, otwarta wojna z Kościołem i niszczenie polskiej kultury. W czasach Gomułki zabijano ostatnich Wyklętych, szykanowano Kościół, Polacy gnieździli się w klitkach z ciemnymi kuchniami a młody Niesiołowski jadł szczaw i mirabelki. Czasy gejnerała Jarucwelskiego to masowe represje, katastrofa gospodarcza i opylenie masy upadłościowej zachodnim kapitalistom. W czasach Gierka też były represje - ale bardzo ograniczone w porównaniu z czasami Gomułki czy Jaruzela. Do robotników wówczas nie strzelano. (Ofiar "nieznanych sprawców" było też mniej a zbrodnie bezpieki takie jak zabójstwo Stanisława Pyjasa czy ks. Romana Kotlarza mogły zostać popełnione bez wiedzy Gierka.  Bezpieka była przecież państwem w państwie. Bezpośrednio ją nadzorował Stanisław Kania - czyli koleś, który wraz z Jaruzelskim Gierka obalił w 1980 r. Kania, były żołnierz Batalionów Chłopskich, wywodził się z grona skomunizowanych ludowców. Szef SB Franciszek Szlachcic wyleciał wcześniej ze stanowiska za szpiegowanie Gierka. Przypomnieć trzeba też zlikwidowanie ministra spraw wewnętrznych Wiesława Ociepki w katastrofie lotniczej pod Szczecinem. Ociepka był dla bezpieki człowiekiem z zewnątrz.)



Wielu Polaków wspomina dekadę Gierka jako czasy największego dobrobytu i swobody w PRL. (Oczywiście nie wszędzie ten "dobrobyt" był widoczny. Było w kraju wiele miejsc, w których panowała nędza. Mniejsza jednak niż za Gomułki.) Nowy przywódca szybko zaczął budować swój wizerunek „przyjaciela ludu” i jednocześnie obytego na Zachodzie technokraty. Za jego rządów wydatki na konsumpcję wzrosły z 25 proc. PKB do prawie 40 proc. PKB. Zbudowano około 1 mln mieszkań, rozpoczęto budowę pierwszych autostrad i dróg szybkiego ruchu, inwestowano w sprowadzanie do Polski w miarę nowoczesnych technologii a także w rozwój rolnictwa i kulturę (np. w odbudowę Zamku Królewskiego w Warszawie - Jaruzelski nieoficjalnie sprzeciwiał się odbudowie tego "reakcyjnego pałacu"). W 1975 r. przeprowadzono reformę administracyjną dzielącą kraj na 49 województw i degradującą sporą część powiatowej nomenklatury partyjnej. Warunki życia wielu Polaków poprawiały się, choć oczywiście były wciąż daleko w tyle za Zachodem. Za jego czasów próbowano nieco zmniejszyć zależność od Sowietów kupując na Zachodzie technologię gazyfikacji węgla (instalację zniszczono na polecenie wściekłych decydentów z Moskwy), rozważając budowę terminalu LNG (pomysłodawcą był mój ś.p. przyjaciel Witold Stanisław Michałowski) czy prowadząc polskie badania nad bronią nuklearną.

Gierek w sferze międzynarodowej brylował na świecie jako reformator wpuszczający odrobinę zachodniego światła za Żelazną Kurtynę. Spotykał się z amerykańskimi prezydentami Richardem Nixonem, Geraldem Fordem i Jimmym Carterem, z francuskim prezydentem Valerym Giscardem d’Estaignem swobodnie rozmawiał po francusku.   Breżniew mówił z nim... po polsku. (Dodajmy, że Szlachic urządzał sobie dziwne spotkania z Kissingerem i sprowadził do Warszawy Brzezińskiego.) Jako pierwszy komunistyczny przywódca spotkał się z papieżem (Pawłem VI) a później przyjmował w Polsce Jana Pawła II. Złagodził politykę wobec Kościoła i ułożył sobie poprawne relacje z prymasem Wyszyńskim. Na 75-te urodziny prymasa posłał mu 75 czerwonych róż. W Sierpniu '80 Prymas Tysiąclecia całował Gierka w czoło i pocieszał, że wszystko będzie dobrze...


Przedwojenne kadry takie jak Ziętek starzały się jednak a w sile rośli wywodzący się głównie z lumpenproletariatu janczarzy wychowani przez Sowietów. Pod Gierkiem stale ryli Kania i Jaruzelski. W wywiadzie-rzece "Przerwana dekada", tak on to wspominał:

"Piotr Jaroszewicz, następnego dnia po strajku radomskim, powołał specjalną komisję pod kierownictwem ministra Szozdy, któremu osobiście ufał, i nakazał mu sprawdzić dokładnie, jak przebiegały wydarzenia w Radomiu. Z otrzymanego przez niego raportu wynikało niedwuznacznie, że milicję celowo wprowadzono zbyt późno do akcji. Zdaniem tej komisji, zwlekano z użyciem ZOMO do chwili, aż podpalono KW i grabież sklepów stała się faktem.

- Dlaczego więc nie usunął Pan Kani i Kowalczyka z władz partyjnych, było to wówczas bardzo łatwe?


- Przyznam szczerze, że sceptycznie odniosłem się do raportu Szozdy, rację mu przyznaję dopiero dziś, po latach. Wtedy wydawało mi się, że teza tego raportu jest trudna do udowodnienia, że opóźnienie użycia ZOMO wynikało z moich zaleceń traktujących użycie milicji przeciwko robotnikom jako ostateczność.

- A dlaczego dziś Pan zmienił swe zdanie?

- Bo w Sierpniu ci sami panowie przygotowali i zrealizowali wspólnie przeciwko mnie spisek, który zakończył się tak jak się zakończył. Wówczas jednak, w 1976 roku, nie mając jeszcze dzisiejszych doświadczeń, podzieliłem się swym sceptycyzmem z Piotrem i poprosiłem go, aby pozostał na czele rządu. I tak został zażegnany kryzys personalny, a myśmy przystąpili natychmiast do wprowadzenia zmian w polityce gospodarczej. Musieliśmy za wszelką cenę załatać lukę, jaka powstała po nieudolnej operacji cenowej.
[...]
Z pewnością pamięta pan wystąpienie Grabskiego, sekretarza wojewódzkiego partii w Koninie, na plenum KC partii w grudniu 1978 roku. Było to wystąpienie, za którym stała, oczywiście nieformalnie, wpływowa grupa kilku sekretarzy wojewódzkich partii. Referat wygłaszał Grabski, a z tego co wiem, w jego przygotowaniu uczestniczyli dwaj inni sekretarze z Wielkopolski. Wystąpienie Grabskiego było w gruncie rzeczy totalną krytyką mojej linii politycznej i gospodarczej. Chociaż formalnie było ono wymierzone w Piotra Jaroszewicza, w rzeczywistości godziło w pierwszego sekretarza. Istotne myśli w nim zawarte sprowadzały się do tezy: dosyć zbliżenia z Zachodem, dosyć liberalnej linii wobec kościoła katolickiego, trzeba powrócić do myśli o socjalistycznym rolnictwie. Antidotum na te schorzenia miało być prowadzenie przez partię prawdziwej polityki klasowej i zacieśnienie więzów przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Wystąpienie, mimo że nie publikowane w całości, zostało bardzo mocno nagłośnione, również i przez Wolną Europę, a tak zwane środowisko kawiarniane aż szalało ze szczęścia w myśl zasady: "Pali się, pali się, coś nareszcie dzieje się". Wystąpienie Grabskiego nie stało się co prawda sygnałem do generalnej rozgrywki z Gierkiem, było jednak przygrywką do wydarzeń, które miały nadejść. (...)

Wówczas nie zdawałem sobie sprawy ani ze skali rozgrywki, ani z zasadniczych celów. Ponieważ zawsze w życiu najwyżej ceniłem interes narodu i państwa, nie mieściła mi się w głowie taktyka igrania z ogniem. Sądziłem, że dla każdego patrioty jest granica, za którą nie może się posunąć. Tą granicą jest interes narodowy.

- Czy został on naruszony?

- Jak wiadomo, w lipcu 1980 roku wybuchły strajki o kaszankę. Były spowodowane podwyżką cen właśnie kaszanki i innych podrobów w bufetach pracowniczych. Strajki swe apogeum osiągnęły w Lublinie i województwie oraz w całej lubelskiej DOKP. Wyznam, że byłem tym wręcz oszołomiony. Przedtem nie miałem żadnych sygnałów od służb milicyjnych bądź aparatu partyjnego, że w Lublinie jest wielkie wrzenie. Bo przecież strajk taki nie wybucha z niczego. Tam tymczasem w sposób wręcz prowokacyjny przez kilka dni były niczym nie uzasadnione perturbacje z dostawą mleka, jego przetworów i chleba. Było to w okręgu rolniczym i skończyło się w końcu strajkiem generalnym. Powstaje pytanie, kto organizował ten strajk? Zatrzymanie całego województwa, niech mi pan wierzy, nie jest sprawą łatwą, tego nie da się zrobić bez prężnej organizacji, ot tak sobie. Do tego proszę dodać strajk całej DOKP w Lublinie. Jedyny, jak dotąd, strajk powszechny na kolei w całej historii Polski Ludowej. Lubelska DOKP należy do najważniejszych dyrekcji kolei w kraju, przez jej teren idą wszystkie dostawy dla radzieckich dywizji w NRD oraz cały eksport Związku Radzieckiego do tego kraju. I oto kolejarze lubelscy przyspawali koła lokomotyw i wagonów do torów kolejowych na szlakach prowadzących z Małaszewicz i Terespola na Zachód. Niech pan pomyśli, że praktycznie przez trzy dni grupa wojsk radzieckich w NRD była pozbawiona dostaw zaopatrzeniowych z Kraju Rad. Był to fakt, który musiał być omawiany przez Biuro Polityczne KPZR, to był fakt odnotowany przez wszystkie wywiady świata. Powstaje pytanie, dlaczego wtedy właśnie kolejarze polscy zdecydowali się na tak desperacki krok? Dlaczego nigdy tego nie zrobili - ani przedtem, ani potem? Czy może zgłaszali uprzednio jakieś drastyczne postulaty, czy może pozbawiono ich jakichś istotnych przywilejów bądź deputatów? Może zabrano im sorty mundurowe lub deputat węglowy? Nie, nic takiego nie zdarzyło się. Może związek zawodowy pertraktował z ministrem komunikacji i związkowcy zostali aresztowani, wyrzuceni z pracy? Nie, nic takiego nie miało miejsca. Skąd więc ten ryzykancki i drastyczny krok? Dlaczego pierwszy sekretarz Edward Gierek nie otrzymał dzień, dwa wcześniej żadnych informacji, że coś takiego szykuje się? Skąd taka fenomenalna organizacja kolejarzy na tle dotychczasowych wszystkich demonstracji robotniczych w Polsce powojennej? Zawsze, gdy mieliśmy do czynienia z wielkimi wstrząsami, było to spowodowane bądź drastyczną podwyżką, bądź niereagowaniem władz na długotrwałe postulaty. Zawsze też dotyczyło wielkich, wielotysięcznych załóg robotniczych. Przypomnijmy kopalnie Zagłębia 1951, zakłady Cegielskiego 1956, stocznie Wybrzeża 1970 i 1971, zakłady włókiennicze w Łodzi 1971, "Ursus", "Waltera" w Radomiu 1976, stocznie w 1980 i nagle DOKP lubelskie i województwo lubelskie. Wielkie zakłady tego województwa, WSK Świdnik, FSC, charakteryzowały się wyjątkowo wysokim, bo ponad 30-procentowym, udziałem kadry zarządzającej, wywodzącej się z milicji i wojska...

- Czy to nie było przypadkowe?

- Nie, proszę pana. Była to kadra w pełni dyspozycyjna. W gruncie rzeczy strajk taki nie mógł odbyć się bez przyzwolenia tych służb. Proszę pomyśleć, co by to były za służby, jeśliby nie orientowały się w stanie nastrojów społecznych. Jeśli tych strajków nie zorganizowały legalne związki zawodowe, jeśli nie zorganizował aparat partyjny, jeśli wtedy nie było "Solidarności" ani żadnych niezależnych związków zawodowych, to jak mógł się zdarzyć tak wielki cud w tym województwie i w tej dyrekcji kolei państwowych? Musiały ten strajk zorganizować siły, które były zobowiązane do pilnowania porządku w kraju. Musiało się to oczywiście odbyć za przyzwoleniem kierownictwa partyjnego województwa, bowiem lokalna milicja i SB w przeciwnym razie musiałyby przeciwdziałać takiej akcji."

(koniec cytatu)




Resztę tej historii doskonale znamy. "Solidarność" na czele z TW "Bolkiem" (oskarżanym także o pracę dla WSW i bycie informatorem milicji), upadek i wyrzucenie Gierka z Partii, solidarnościowy eksperyment, który wymknął się spod kontroli i stan wojenny tę kontrolę próbujący przywrócić. A w czasie tego stanu wojennego internowanie Gierka i Jaroszewicza. A później wyreżyserowana transformacja od komunistycznej republiki bananowej do mafijnego państwa demokratycznego. W miejsce przedwojennych, prometejskich kadr, które stopniowo wymierały, komunistyczni karierowicze.  Odbyteusz J. z generałem Cz. tańczący z sowieckimi/tęczowymi chorągiewkami w d... wokół  posągu Światowida w Starych Kiejkutach i śpiewający "Zwal se konia!". I Maria Teresa Kiszczak brawurowo wykonująca kawałek Alejandro Lady Gagi...



Czyżby jednak "Prometejska hydra" przestała istnieć wraz ekipą Gierka, czy też działała dłużej? Śledzenie anomalii biograficznych sięgających czasów drugiej wojny światowej może dać pewne wskazówki na ten temat. Ot choćby sprawa płka Ryszarda Kuklińskiego "Jack Strong", który przekazał Amerykanom sowieckie plany wojenne i tony innych tajemnic. W 1950 r. zostaje wydalony ze szkoły oficerskiej, ze względu na zatajenie wojennej przynależności do AK oraz do organizacji "Miecz i Pług" oraz... "Młot i Sierp". Po dwóch tygodniach zostaje jednak przywrócony do szkoły. Ktoś nad nim czuwa i pozwala mu zrobić karierę... A późniejsze casusy profesora Witolda Kieżuna czy gen. Sławomira Petelickiego? Może się okazać, że historia III RP aż po czasy współczesne była walką frakcji Jaruzelskiego z frakcją Gierka...

***

A w kolejnym odcinku serii "Niepodległość" dowiemy się, że te wszystkie dziwne historie z czasów drugiej wojny światowej miały swój dalszy ciąg także w tym stuleciu.

***

Chodziłem na Marsz Niepodległości od 2011 r. I pamiętam jak ówczesne władze go "ciepło" przyjmowały. I jak władze Warszawy w 2018 r. próbowały go zablokować. Ciekawe ilu wyborców Konfy to jeszcze pamięta? Czy też może mają pamięć równie krótką jak złota rybka?