sobota, 25 maja 2019

Shamballah: Dwa Kościoły


Ilustracja muzyczna: General Ludendorff Suite - Wonder Woman OST

Ilustracja muzyczna: Rammstein - Dalai Lama

Generał Erich Ludendorff był nie tylko mieszkańcem Swarzędza i czarnym charakterem z "Wonder Woman". Nie tylko współkierował Rzeszą w trakcie I wojny światowej i przygotowywał Niemcy do nowej wojny pomagając rozpocząć projekt "Hitler". Był również mężem Mathilde von Kemnitz.

Żona generała Ludendorffa była ważną postacią w ruchu volkistowskim a przy tym nacjonalistyczną konspirolożką. To, że pisała o żydowskich spiskach nie było niczym niezwykłym. Niemal wszyscy w tamtych czasach o nich pisali. Jej niechęć do chrześcijaństwa też jej specjalnie nie wyróżniała. Taka była wówczas w Niemczech moda. Ale von Kemnitz szła jeszcze dalej i ostro atakowała organizacje ezoteryczne wspierające nazizm. Co więcej przyczyniła się do tego, że jej mąż nabrał krytycznego osądu wobec NSDAP. Do Mathilde von Kemnitz przylgnęła więc łatka ześwirowanej, egzaltowanej, starej idiotki. Dysponujący fenomenalnymi zdolnościami aktorskimi Hitler lubił ją parodiować w gronie współpracowników. Śmiali się z tych skeczy do łez. Wiele teorii głoszonych przez Mathilde von Kemnitz rzeczywiście bowiem brzmiało wariacko. Twierdziła ona m.in. że za Żydami, masonerią i papiestwem stoi... dalajlama.




Skąd taki zadziwiający wniosek? U dawnych okultystów istniało silne przekonanie o wspólnych korzeniach największych tradycji ezoterycznych. Helena Bławatska, założycielka Towarzystwa Teozoficznego, twierdziła zaś, że źródło tej wspólnej tradycji leżało właśnie w Tybecie. Miała się tam zapoznać z Mistrzami Dawnej Wiedzy.  Teorie Bławatskiej były oczywiście później wyśmiewane, ale np. wybitny japoński znawca buddyzmu Daisetsu Teitaro Suzuki twierdził, że Bławatska znała buddyzm diamentowej drogi tak, jakby spędziła wiele lat w klasztorze w Tybecie. Pomiędzy efekciarskimi bzdurami i dezinformacjami umieszczonymi w jej pismach ukryte były więc okruchy autentycznej wiedzy tajemnej.



Bławacka pisała o dwóch równolegle istniejących tajnych stowarzyszeniach: Bractwie Tybetańskim oraz egipskim Bractwie Luksoru. Miały one wpływać na siebie wzajemnie. (Egipt z jego Akademią Hermesa Trismegistosa był tradycyjnie uznawany za kolebkę europejskiej i bliskowschodniej tradycji ezoterycznej.) Abstrachując od teorii Bławackiej, warto zauważyć, że istnieją bardzo silne podobieństwa między buddyjskimi teoriami tantrycznymi a teoriami ezoterycznymi XVI-wiecznego heretyka Giordano Bruno. Odnosiło się to do jego teorii o "manipulowaniu miłością" i magii seksualnej. Bruno czerpał pełnymi garściami z całej ówczesnej europejskiej i bliskowschodniej tradycji ezoterycznej. To, że w jego teoriach pojawiły się wątki tantryczne wskazuje więc na bardzo wczesne przeplatanie się tradycji ezoterycznych Zachodu i Wschodu. Prawdopodobnie idee Bruno powstały na podstawie pism przywiezionych przez uchodźców z Bizancjum a oni wcześniej korzystali z idei przywiezionych Jedwabnym Szlakiem. (Bruno obecnie jest traktowany jako "świecki święty". Wielu liberałów i SJW's mógłyby wprawić jednak w zakłopotanie poglądy Bruno na temat Żydów. Były one dosyć mocno alt-rightowe. Mówił o nich: "Żydzi są rasą działającą na podobieństwo dżumy i cholery, rasą dla ogółu tak niebezpieczna, że zasłużyła na wytępienie, zanim się jeszcze zrodziła. Żydzi są wyrzutkiem ludzkości, najbardziej zepsutym i niegodziwym narodem na świecie, o mentalności i skłonnościach najpodlejszych i najbrudniejszych".)



Z jakiegoś dziwnego powodu podobieństwa między ezoteryczną tradycją "egipską" i "tybetańską" widziało też wcześniej kilku innych okultystów, w tym XVII-wieczny jezuita ks. Athanasius Kircher.  Kircher był wybitnym naukowcem, który jako pierwszy badał hieroglify (i wysunął hipotezę, że to zapisy w języku koptyjskim), napisał encyklopedię poświęconą Chinom i jako pierwszy zaobserwował związek między mikroorganizmami a chorobami zakaźnymi. Skąd jednak jakiś jezuita miał posiadać wiedzę na temat Tybetu? Tak się akurat złożyło, że jezuici wiedzieli o tej krainie zadzwiająco dużo. Byli jednymi białymi cudzoziemcami, którzy przybywali do kraju dalajlamów. O dziwo, byli zwykle dobrze przyjmowani w miejscu, które mocno starało się odgradzać od wszelkich cudzoziemców.



Człowiekiem, który odkrył Tybet dla Europejczyków był portugalski jezuita o. Antonio de Andrade. Po przekroczeniu Himalajów wysłał on do generała zakonu  list opisujący ową krainę. Jak czytamy: "Wersja włoska stała się podstawą dla Fryderyka Szembeka, polskiego jezuity z Krakowa, tłumaczącego wówczas książkę "Tybet Wielkie Państwo w Azyey". Jest to piewszy opis Tybetu w języku polskim napisany piękną siedemnastowieczną polszczyzną. Ojciec de Andrade opisał dokładnie swoje podróże do Tybetu, przyrodę, klimat, ludzi, ich zwyczaje, religię tam panującą, a także organizację społeczną i państwową. Można by zaryzykować stwierdzenie, że po raz pierwszy dokonał historycznego, chrześcijańsko-buddyjskiego dialogu międzyreligijnego, który mógłby mieć znaczenie dziejowe, gdyby nie zamienił się w „dialog głuchych”. Pierwsze dysputy Europejczyka – chrześcijanina z lamami były bardzo trudne ze względu na problem ze zrozumieniem podstawowych pojęć: teologicznych przez lamów, buddyjskich przez misjonarza. Jezuita początkowo myślał, że buddyzm chrześcijański (chyba powinno być "tybetański" - dop. Fox) to spaczona religia chrześcijańska."




Szlakiem przetartym przez o. de Andrade przybywali kolejni jezuici. Najbardziej znanym z nich był o. Ippolito Desideri. Zamieszkał on  Lhasie i dobrze poznał język tybetański. Studiował na miejscowym, buddyjskim Uniwersytecie Klasztornym Sera. Debatował z wysokimi rangą lamami. Pozwolono mu na budowę prywatnej kapliczki i na kult katolicki. I było to w kraju, który bardzo chronił swoje tajemnice, starał się nie wpuszczać cudzoziemców i gdzie zdzierano skóry z innowierczych kapłanów! Zauważmy też, że ów jezuita przebywając na Uniwersytecie Sera zapewne brał udział w buddyjskich ceremoniach, choćby jako widz i badacz. A przecież uczestnictwo w "nie swoich" obrzędach było wówczas dla katolików (ale też protestantów, prawosławnych, żydów i muzułmanów) surowo zakazane.

W 1745 r. katolickich misjonarzy wyproszono jednak z Tybetu. Był to skutek uboczny słabnięcia władzy dalajlamów i toczonych w tej krainie walk frakcyjnych. Stolica Apostolska również przeżywała okres osłabienia a zakon jezuitów został rozwiązany w wyniku masońskich intryg na dworach Burbonów. Po reaktywacji jezuici wrócili jednak do Tybetu. W 1846 r. "arcyreakcyjny" papież Grzegorz XVI erygował wikariat apostolski Tybetu. Misjonarzom z Francji udało się założyć w 1865 r. katolicką parafię w miejscowości Yanjing. Zadziwiające było już samo to, że w tak izolującym się, buddokratyczno-feudalnym kraju mógł powstać katolicki kościół. Rzecz kilka dekad wcześniej nie do pomyślenia w "liberalnej" Anglii!

Ponad 40 lat od założenia parafii doszło jednak do serii konfliktów katolików z mnichami z pobliskiego klasztoru Ganda. Jak czytamy:

"Między 1904 a 1949 rokiem miała miejsce seria konfliktów na tle religijnym, w czasie których wielu katolików poniosło śmierć za wiarę.
Wśród nich, najbardziej znana jest postać O. Maurycego Tornay, kanonika z Grand-Saint-Bernard, założyciela katolickiego klasztoru w północno-zachodniej części prowincji Yunnan, w którym wykształcił licznych kapłanów. Juan, który nie przyjął święceń kapłańskich, był jednym z jego pierwszych studentów:
„W 1945 roku ojciec Tornay został wysłany do Yanjing. Mnisi z klasztoru buddyjskiego Ganda, wyznaczonego przez władze tybetańskie do zarządzania górnym regionem Yanjing, sprawowali pewien rodzaj dyktatury. Katolicy nie mieli prawa bytu. Chrześcijańscy mieszkańcy Yanjing musieli przybrać buddyjskie imiona.”
W styczniu 1946 roku bł. Maurycy Tornay zostaje wygnany przez lamów. W 1949 roku, po drodze do Lhasy gdzie zamierzał złożyć skargę na mnichów z Gandy, na granicy Yunnan i Tybetu wpada w zasadzkę i ponosi męczeńską śmierć."



Zauważmy, że spór miał charakter wyłącznie lokalny a bł ks. Maurice Tornay zmierzał do Lhasy, by złożyć do dalajlamy skargę na miejscowych mnichów i miał nadzieję, że skarga ta odniesie pozytywne skutki! W kraju w którym "wrogów doktryny buddyjskiej" obdzierano ze skóry, katolicy spotykali się z zadziwiającą tolerancją. Parafia została zniszczona dopiero po chińskiej inwazji przez maoistów. Ale od ponad 30 lat znów funkcjonuje.



Dalajlama XIV, z którym ks. Tornay chciał się spotkać, stał się później znajomym św. Jana Pawła II, turbosłowiańskiego papieża Tradycji Pierwotnej. Spotkali się osiem razy. Podczas Dnia Modlitw o Pokój w Asyżu w 1986 r. Dalajlama XIV stał po prawicy św. Jana Pawła II. "Posiadacz klucza do Piekieł" obok Pontifexa Maximusa, któremu egzorcyzmowany demon powiedział: "Przecież wiesz, że wobec ciebie nic nie mogę, jesteś zbyt mocny!".

Flashback: Pontifex - 13 maja

Po śmierci św. Jana Pawła II Dalajlama XIV napisał:



"Jego Świątobliwość Papież Jan Paweł II był człowiekiem, którego darzyłem wielkim szacunkiem. Był zdecydowaną i głęboko uduchowioną osobą, dla której miałem głębokie poważanie i podziw. Jego doświadczenia z Polski, niegdyś komunistycznego kraju, oraz moje własne problemy z komunistami, dały nam bezpośrednią wspólną podstawę. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, uderzyło mnie jego praktyczne podejście i otwarcie wraz z głębokim zrozumieniem problemów globalnych. Nie miałem wątpliwości, że był wielkim przywódcą duchowym.
Zaczynając od początku, bliska osobista przyjaźń, która rozwinęła się między nami, została potwierdzona przy wielu kolejnych okazjach. Myślę, że w wielu sprawach byliśmy całkowicie zgodni. Papież, podobnie jak ja czuł, że jako ludzie potrzebujemy nie tylko rozwoju materialnego, ale potrzebujemy także duchowości. Dokładniej, rozwój materialny zapewnia nam komfort fizyczny, ale posiadamy także jedyną w swoim rodzaju inteligencję i umysł, których w pełni nie zaspokoją dobra materialne. Zarówno publicznie, jak i prywatnie, Papież zawsze podkreślał wagę duchowych wartości, wspólnie niepokoiliśmy się, że młodsze pokolenia tracą zainteresowanie nimi.
Byliśmy także w całkowitej zgodzie o potrzebie promowania porozumienia pomiędzy różnymi tradycjami religijnymi. Dzięki Jego zaproszeniu miałem przywilej uczestniczyć w spotkaniu międzyreligijnym w Asyżu, bardzo ważnym i doniosłym wydarzeniu. Pokazało to światowej społeczności, że nasze różne tradycje naprawdę mogą się razem modlić i przekazać wspólne przesłanie pokoju.(...)
Papież był także bardzo współczujący dla problemu Tybetańczyków. Oczywiście, jako głowa instytucji próbującej zachować dobre relacje z Chinami i poważnie zaniepokojony losem milionów chrześcijan w Chinach, nie mógł wyrażać tego publicznie ani oficjalnie. Ale od początku naszej przyjaźni wyjawiał mi prywatnie, że jasno rozumie problem Tybetańczyków ze względu na własne doświadczenia komunizmu w Polsce. Osobiście dawało mi to wielkie wsparcie."




Co ciekawe Dalajlama XIV uznał Jezusa za bodhisatwę. Mówił swoim fanom: "Nie porównujcie mnie z Jezusem. On był wielkim, wielkim mistrzem".

Ewangelikalni analbaptyści i inne apokaliptyczne zjeby widząc dobrą komitywę "papieskiego antychrysta" z "buddyjskim satanistą" zapewne dostają krwawej sraczki. (Wobec rabinów głoszących, że Jezus smaży się w Piekle w ekstrementach mają natomiast zawsze ciepłe uczucia.) Czy jednak pomiędzy dziwnie przyjazną komitywą dwóch Wielkich Magów kryje się coś więcej jak PR?


Powyżej: Obraz Nikołaja Roericha "Issa i czaszka giganta". Roerich wspominał o legendach o pobycie Jezusa w Iranie, Indiach i Tybecie, ale żadnej z nich niestety nie przytoczył...

Zacznijmy od tego, że historia powstania Kościoła nie jest tak lamerska jak uczą w protestanckich szkółkach niedzielnych. Jezus działał jak rasowy "spymaster". I miał też wiele dziur w życiorysie. Nie wiadomo, co robił przez 30 lat życia. Z Ewangelii św. Mateusza wiadomo jednak, że po urodzeniu złożyli mu hołd tajemniczy Magowie ze Wschodu.


Jak pisałem już na tym blogu: "Zaraostryjskich kapłanów nazywano "Magi". Według orientalisty Heinricha von Stietencrona najpóźniej w I w n.e. zaczęli oni przenikać do Indii, gdzie połączyli swoją wiarę z elementami hinduizmu oraz buddyzmu. Wpływali też na hinduizm, buddyzm i tybetańską religię Bon. Ich głównym bóstwem był bóg czasu  Zurvan, na którym wzorowano tantryczne buddyjskie bóstwo Kalachakrę. To od kapłanów Zurvana wyznawcy Bon i buddyści przejęli takie koncepcje jak ostateczna, apokaliptyczna bitwa ze Złem czy też przyszły zbawiciel - Budda Maitrerya, który poprowadzi do walki wojska podziemnego królestwa Szambalii. Część badaczy przyjmuje, że słowo Maitreya pochodzi od Mitry, perskiego, aryjskiego bóstwa solarnego. W zurwaniźmie, zanieczyszczonym zewnętrznymi wpływami, są korzenie mitraizmu - kultu będącego głównym konkurentem rosnącego w siłę chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim."


Powyżej: Nikołaj Roerich "Zstąpienie do Piekieł"

I jakimś dziwnym trafem ludzie, od których pochodzi słowo "magia", ludzie, którzy położyli podwaliny pod bardzo specyficzną, najbardziej pogańską wersję buddyzmu i pod mitraizm pojawiają się również w historii początków chrześcijaństwa. I traktują Jezusa jako swojego wybrańca. Czy później o Nim całkowicie zapomnieli i nie kontaktowali się z Nim w trakcie 30 lat Jego "życia ukrytego"? Czy może jednak pomagali w projekcie religijnym, który później odniósł zdumiewający, globalny sukces? Czyżby św. Jan Paweł II i Dalajlama XIV byli po prostu zarządzającymi ich projektami?



Powyżej: Kryszna, Budda, św. Mikołaj i Jezus wykonujący alt-rightowy gest

Przypowieść o wdowim groszu występuje zarówno w Nowym Testamencie jak i w naukach Buddy. Podobnie historia o uczniu, który chodził po wodzie, ale w pewnym momencie zwątpił i zaczął tonąć. Budda zrodzony z Mayi rozpoczął działalność publiczną w wieku 30 lat i zebrał wokół siebie 12 uczniów. Jezus, zrodzony z Maryi, zrobił tak samo. Jeden z uczniów zdradził Jezusa. Jeden z uczniów zdradził Buddę próbując go otruć. I Jezus i Budda chodzili po wodzie i rozmnażali żywność. Była jednak między nimi poważna różnica: nadejścia Buddy nikt nie przepowiedział a Budda nie uważał się za Syna Bożego.



W buddyjskich pismach z Kambodży jest zapisana natomiast intrygująca przepowiednia.  Mówił on nadejściu w przyszłości Świętego Człowieka, który zabierze ludzi do Najwyższego Nieba. Ów Święty Człowiek miał mieć rany na dłoniach, stopach, czole i boku.



Jak pisał bp Fulton Sheen, Jezus był jedynym człowiekiem, którego przybycie na świat zapowiedziano: "Tacyt, przemawiając w imieniu starożytnych Rzymian, mówi: „Ludzie byli ogólnie przekonani, zgodnie z wiarą w starożytne proroctwa, że Wschód miał zapanować i że z Judei miał nadejść Pan i Władca świata. Swetoniusz w swojej relacji o życiu Wespazjana opisuje rzymską tradycję w ten sposób: „Starą i stałą wiarą na całym Wschodzie było to, że według bez wątpienia pewnych przepowiedni Żydzi mieli zdobyć najwyższą władzę”.
 Chiny spodziewały się czegoś podobnego, ale ponieważ znajdowały się po drugiej stronie świata, wierzono tam, że wielki Mędrzec narodzi się na Zachodzie. Roczniki niebiańskiego cesarstwa zawierają takie stwierdzenie:
 W 24 roku Chao-Wang dynastii Zhou, w 8 dniu czwartego księżyca, na południowym zachodzie pojawiło się światło, które oświetliło pałac królewski. Monarcha uderzony jego wspaniałością przepytywał mędrców. Pokazali mu księgi, w których to cudowne zjawisko oznaczało pojawienie się wielkiego Świętego Zachodu, którego religia miała być zaprowadzona w ich kraju."



Wschód i Zachód łączyło jak widać w starożytności dużo więcej niż można się było spodziewać. A teorie pani Ludendorff nie brzmią już wcale tak wariacko...

***

W Mongolii miałem okazję poznać miejscowego szamanistę. Mówiąc o buddyźmie używał podobnych argumentów jak nasi rodzimowiercy mówią o chrześcijaństwie. Że to obca religia, narzucona Mongołom, którzy mieli wcześniej swoją religię, bliższą naturze i duchom. Gdyby zachodni wege-pop-buddysta z rozdętym ego to usłyszał, wpadłby w niezłą konfuzję :)

Gdy zaś w zeszłym roku wybrałem się podczas Nocy Świątyń do pogańskiego chramu pod Warszawą, usłyszałem na prelekcji żercy Rodzimego Kościoła Polskiego coś co mnie mocno zaintrygowało. Powiedział on, że do ich związku religijnego należą też katolicy. "Jesteśmy politeistami. Jeden dodatkowy bóg nie robi nam żadnej różnicy". 


***

A w następnym odcinku serii Shamballah wstąpimy do Shambalii. :) Dowiemy się, co to za kraina i czemu wysokiej rangi lamowie marzą, by reinkarnować jako jej generałowie.

sobota, 18 maja 2019

Shamballah: Spętane demony

Ilustracja muzyczna: Gyuto Monks Tantric Choir - Chants for World Peace






Skąd się wzięła władza dalajlamów w Tybecie? Jest ona instytucją młodszą niż wydaje się wielu zachodnim fanom buddyzmu. Sam Tybet oczywiście nie zawsze był buddyjski, tak jak Polska nie zawsze była chrześcijańska.




Pierwsi królowie Tybetu mieli zstąpić z nieba schodząc po osi świata. Od stworzenia Ziemi do VI w. n.e. miało być ich 27. Po nich nastąpiła pierwsza potwierdzona historycznie dynastia – Jarlung. Niemal wszyscy jej władcy zostali post factum, po wielu wiekach, uznani przez oficjalną tybetańską historiografię za prawowiernych buddystów, a niektórzy nawet za reinkarnację Awalokiteśwary. Prawda była jednak bardziej złożona. Część z nich skłaniała się ku różnym nurtom buddyzmu, część wyznawała lokalną religię bon.Ostatni z nich Langdarma prześladował buddyzm (co było reakcją na prześladowanie wyznawców bon przez poprzedniego władcę, który był fanatycznym buddystą) i został zamordowany w 841, 843 lub 846 r. przez buddyjskiego mnicha. Później panowało w kraju rozbicie dzielnicowe, aż w XIII w. Tybet najechali Mongołowie i przekazali władzę sprzyjającej im buddyjskiej szkole sakya. Potem zmieniają się u władzy poszczególne szkoły i rody, aż w XVII w. dominację nad krajem zdobywa sekta gelugpa, zwana Żółtymi Czapkami. 


Jej przywódca Ngałang Lobsang Gjaco pokonuje, z mongolską pomocą, w wojnie domowej konkurencyjną sektę karma kagyu (Czerwone Czapki) i panuje w latach 1617-1682 jako Dalajlama V Wielki. Jest on pierwszym dalajlamą, który obejmuje świecką władzę nad Tybetem. Jego prestiż był tak duży, że przez 15 lat ukrywano jego śmierć. 
 
Jego następca Dalajlama VI był znany przede wszystkim z pisania erotycznych wierszy, seksualnych podbojów i alkoholowych wybryków. Według legend był tak biegły w kontroli nad własnym ciałem, że potrafił zatrzymać w powietrzu i zassać penisem strumień swojego moczu. Nie obroniło go to jednak przed śmiercią zadaną mu za pomocą trucizny. Niemal wszyscy kolejni dalajlamowie – aż do Dalajlamy XIII umierali w bardzo młodym wieku a w przypadku ich zgonów podejrzewano zwykle truciznę lub czarną magię.


Realia społeczne dawnego Tybetu również mocno się różniły od wyobrażeń zafascynowanych Dalajlamą białych liberałów. Tybet był państwem o ustroju feudalno-teokratycznym (czy raczej buddokratycznym) a większość jego mieszkańców stanowili chłopi pracujący na poletkach należących do świeckich i duchownych feudałów. Miejscowy system karno-penitencjarny przewidywał podobnie makabryczne tortury i metody egzekucji jak w sąsiednich Chinach. Jeszcze na początku XX w. zdarzało się, że szamanów bon obdzierano żywcem ze skóry i później te skóry wieszano na ulicach podczas świąt. Z dyscypliną w klasztorach było zaś różnie – podobnie zresztą jak w Europie u katolików i prawosławnych. Częstą praktyką wśród tybetańskich feudałów było wysyłanie jednego z synów na jeden dzień do klasztoru, by w ten sposób zyskał on do końca życia przywileje przysługujące mnichom. 


 
O Lhasie mówiono, że “kurew jest tam tyle, co psów”. Popyt na ich usługi musiał być więc duży a nawet w opowieściach o życiu dawnych buddyjskich mędrców otwarcie się mówi o ich przygodach z prostytutkami, tancerkami i barmankami. Podaż “panienek” trafiających na ulicę też była spora. Japoński mnich Kawaguchi Eikai nie mógł się nadziwić urodzie młodych towarzyszek wiekowych tybetańskich lamów – były to prawdopodobnie dziewczęta wykorzystywane w tantrycznych rytuałach magii seksualnej. Całkiem sporo miejsca poświęcono tym rytuałom w klasycznych tybetańskich tekstach, co wywoływało rumieńce u ich XIX-wiecznych europejskich tłumaczy. Obecnie podkreśla się, że te rytuały są tylko metaforami i co najwyżej odgrywa się je w wyobraźni. Jednakże żyjący w pierwszej połowie XX w. tybetański mnich-intelektualista Lama Gedün Chöpel rekomendował w jednej ze swoich książek osobom chcącym użyć w takim rytuale dziewczynki, by nie penetrowali jej na siłę, tylko by stymulowali ją ręcznie i by przed seksem z dwunastolatką poczęstować ją miodem i słodyczami. Ze względów numerologicznych preferowano w takich eksperymentach dwunastolatki i szesnastolatki. Te kobiety, które miały ponad 20 lat, czyli były już zbyt stare na wykorzystanie w tantrycznych rytuałach, kontynuowały karierę jako “zwyczajne” kurtyzany. 


Jako ciekawostkę dodajmy, że podobnie dekadencki bywał również mongolski buddyzm. Ostatni Bogdo-gegen, czyli zwierzchnik mongolskich buddystów, był znany z tego, że ulicami Urga (obecnie Ułanbaatar) prowadził pijackie procesje nagich prostytutek. Jakże to kontrastuje choćby z bardziej "mizoginistycznymi" praktykami buddyzmu therawada np. w Tajlandii. Kobieta nie może tam nawet dotknąć mnicha a jeśli nie daj Buddo zajdzie z nim w ciążę, to po śmierci zamienia się w demona. Co nie przeszkadza oczywiście w tym, by w salonach masażu były buddyjskie ołtarzyki i by w klubach go-go rozpoczynano wieczór od buddyjskiej ceremonii mającej zapewnić powodzenie w interesie. (Sam bym w to nie uwierzył, ale byłem świadkiem takiej ceremonii w Pattayi. :)


Jakie było miejsce dalajlamy w tym buddokratyczno-feudalnym systemie? Podobne jak papieża w Państwie Kościelnym (które też miewało podobne okresy dekadencji  jak "dziwkarskie zagłębie" Lhasa). Papież jednak jest uważany przez katolików za człowieka. Jest Namiestnikiem Chrystusa na Ziemi a może po śmierci zostać ogłoszony błogosławionym, świętym czy nawet Doktorem Kościoła, ale jest tylko człowiekiem. Dalajlama to jednak zarówno człowiek jak i tulku, czyli istota duchowa manifestująca się w kolejnych inkarnacjach. Dalajlama jest najważniejszą tego typu istotą – inkarnacją Awalokiteśwary, bodhisatwy współczucia.



Bodhisatwa to istota, która osiągnęła buddyjskie oświecenie, ale nie skorzystała z możliwości zaprzestania cyklu reinkarnacji. Postanowiła dalej się odradzać, by pomagać ludzkości osiągnąć oświecenie. Awalokiteśwara (po tybetańsku Czerenzi) jest w buddyzmie tybetańskim najważniejszym bohisatwą, który przejął też cechy przedbuddyjskiego boga ognia. Jest on emanacją Buddy Amithaby, będącego regentem naszych czasów i panem żywiołu ognia. Historyczny Budda Sakyamuni, żyjący w V w. przed Chrystusem, był również emanacją tego Buddy. (Buddyzm naucza, że w przeszłości istniało wielu buddów i że za jakiś czas pojawi się nowy – Budda Maitreja.) Dalajlama jest więc inkarnacją zarówno ludzi jak i potężnych duchowych istot. Tybetańczycy nazywają go Yeshe Norbu, czyli Klejnot Spełniający Życzenia i Kundun, czyli Obecność. W czasie ceremonii kalachakra tantra idzie on jeszcze wyżej w duchowej hierarchii – medytując internalizuje w sobie obraz Adi Buddy, czyli pierwotnego, kosmicznego najwyższego Buddy i wyobraża sobie jak niszczy cały Wszechświat (pogrążając w morzu ognia nawet bogów i buddów w niebiosach), a następnie stwarza Kosmos od nowa.


Buddyzm tybetański naucza, że każdy Budda i bodhisatva oprócz pełnej współczucia i dobrotliwej postaci posiada również straszne oblicze. I tak jedną z 11 głów Awalokiteśwary jest głowa Yamy, pana buddyjskich piekieł. Yama jest przedstawiany jako rogaty demon, noszący na głowie koronę z ludzkich czaszek, trzymający w ręku „koło śmierci”, mający podnieconego penisa i tańczący byku kopulującym z kobietą, która jest jednocześnie zgniatana pod ciężarem tej bestii. Pamiętamy jednak, że Yama nie jest buddyjskim odpowiednikiem Szatana. Jest jakby nadprzyrodzonym komendatem Służby Więziennej. Takim Kostkiem-Biernackim zaświatów. W swojej Berezie trzyma różnych złoczyńców, komunistów i innych wywrotowców. Tym niemniej, jako reinkarnacja Awalokiteśwary Dalajlama jest jednocześnie… władcą demonów.I to nie byle jakich.


Dalajlamie ma służyć kilka tysięcy demonicznych istot – są to dawne tybetańskie bóstwa oraz różne lokalne duchy i duszki, które po wprowadzeniu w kraju buddyzmu jako religii panującej, musiały się „przebranżowić”. Jednym z nich jest Palden Lhamo, opiekunka Dalajlamy, miasta Lhasa i całego Tybetu. To istota o ciemnoniebieskiej skórze, trojgu oczu i demonicznej twarzy z ostrymi zębami, która galopuje na dzikim mule poprzez morze krwi, w którym pływają odcięte kończyny i głowy, wyprute oczy i wnętrzności wrogów doktryny buddyjskiej. Siodło na którym siedzi jest zrobione ze skóry małego dziecka – jej synka, który nie chciał się podporządkować władzy Buddy. Dalajama zmusił ją do zabicia jej jedynego dziecka, którego szkielet trzyma w ręku i wykorzystuje jako pałkę do bicia wrogów buddyzmu.


Ciekawą postacią jest również Pehar, demon służący od wieków jako państwowa wyrocznia Tybetu. Był on wcześniej bogiem Mongołów Hor (od których pochodzi słowo „horda”) opisywanych w tybetańskich kronikach jako „jedzący ludzkie mięso demony”. W VIII w. indyjski mędrzec Padmasambhava(Guru Rinpoche), człowiek który przywiózł buddyzm wadżrajana do Tybetu, za pomocą magii podporządkował sobie Pehara i zmusił go do służenia tybetańskim buddystom. Pehar zarzekał się później wielokrotnie, że się zemści. Obiecywał, że spustoszy Tybet, sprowadzi na niego obcych najeźdźców, zniszczy klasztory, wymorduje mnichów, sprofanuje relikwie i zgwałci wszystkie dziewice. Zdarzało mu się też jako wyrocznia podpuszczać tybetańskie władze, by dokonywały złych decyzji. Na początku XX w. namawiał np. Dalajlamę XIII do zaatakowania brytyjskich wojsk. Niektórzy Tybetańczycy uważają więc, że Pehar zdradził kraj w 1950 r. i od tej pory jest agentem komunistycznych tajnych służb.


Nie wszystkie demony udało się tybetańskim buddystom zmusić do służby. Srinmo, kobiecy demon i zapewne również przedbuddyjska bogini opiekuńcza Tybetu, musiała zostać spętana. Trzynaście głównych klasztorów tybetańskich jest uznawanych za gwoździe przebijające i unieruchamiające jej ciało. Najważniejszy z nich – Jokhang w Lhasie – to rytualny sztylet wbity w jej serce. Według legendy, pod tym klasztorem znajduje się wielkie podziemne jezioro krwi. Gdy przyłoży się ucho do ziemi w tym “tybetańskim Watykanie” można ponoć usłyszeć bijące serce Srinmo.


Są jednak istoty duchowe, których jakoś nie daje się okiełznać. Jedną z nich jest jest Dordże Szugden, mnich-buntownik z XVII w., który został spalony żywcem na rozkaz Dalajlamy V. Odwiedzał on później dalajlamę jako poltergeist i zdobył pewną popularność wśród prostego ludu. Jest on przedstawiany jako demon jadący na śnieżnym tygrysie przez jezioro wrzącej krwi. Kult Dordże Szugdena jest wciąż żywy a Dalajlama XIV traktuje go jako zagrożenie. Powołuje się m.in. na słowa wyroczni Pehara mówiące, że Szugden pracuje dla Chińczyków i chce obalić rządy Dalajlamy. Wyznawcy Dordże Szugdena skarżą się zaś, że są prześladowani przez ludzi Dalajlamy. Są atakowani fizycznie, dostają groźby śmierci, ich ołtarzyki są niszczone. Gdy w 1998 r. ekipa szwajcarskiej telewizji kręciła w Dharamsali reportaż na ten temat, podszedł do niej buddyjski mnich i zagroził: “Za siedem dni zginiecie!”.




Wojciech Cejrowski po przeczytaniu tego tekstu z pewnością złapałby się za głowę i uznał go za kolejny dowód na "satanizm" buddyzmu. Mówienie jednak o "satanistycznym buddyźmie" to jednak głupie uproszczenie jak ewangelikalno-analbaptystyczne rojenia o "szatańskim katolicyzmie". Tak się bowiem składało, że i katolicyzm i prawosławie przejmowały elementy dawnych kultów, głęboko zakorzenionych w wierze prostego ludu. Stąd święci przejmowali atrybuty dawnych bogów (a dawni bogowie zostawali uznawani za demony) a na ikonach pojawiały się swastyki. Tak samo robił buddyzm. Dawni bogowie zostali uznani za bodhisatwów lub demony. Demony przy tym okiełznano - zrobiono z nich niewolników lamów (tak jak podczas egzorcyzmów, katolicki ksiądz zmusza demona do spełniania jego woli). To nie lamowie służą demonom, tylko demony im.Ale to na tybetańskich lamów spada odium "satanizmu" a nie np. na kapłanów starożytnej Judy, którzy składali co roku ofiarę dla Azazela  i wydali Jezusa na śmierć.

Tak sobie pomyślałem, że gdyby jakimś cudem tybetańscy buddyści podbili starożytną Judę (jakimś cudem...), to J*** skończyłby jak Pehar czy Palden Lhamo. Widzielibyśmy go na obrazach w buddyjskich świątyniach jak ozdobiony swastyką tańczy na złotym cielcu kopulującym z apokryficzną Lilith, na stosie ciał żydowskich więźniów w obozie Bergen Belsen...


***

A w następnym odcinku będzie crossover z serią Pontifex. Zajrzymy też na chwilę do Swarzędza.

sobota, 11 maja 2019

Shamballah: Ciasteczka na nieśmiertelność



Ilustracja muzyczna: Potężna tybetańska mantra

- Inkarnacje wielkich lamów to pomioty piekieł. Nie znają ludzkich emocji w sprawach dotyczących potęgi Żółtego Kościoła - w ten sposób Li Lien, główny dworskich eunuch, przestrzegał cesarzową-wdowę Cixi przed spotkaniem z Dalajlamą XIII. Było to na jesieni 1908 r.



Cixi była przedstawiana przez dziesięciolecia w oficjalnej historiografii jako władczyni głupia, tyrańska i skorumpowana. Nowsze badania, np. chińskiej emigracyjnej autorki Jung Chang, wskazują jednak, że tak naprawdę cesarzowa-wdowa była światłą władczynią, która stopniowymi reformami modernizowała Chiny. Nie wszystko się jej udało, ale była patriotką kierującą się interesem swojego kraju. I o interes Chin jej również chodziło podczas spotkania z Dalajlamą. Chciała uregulować stosunki zależności pomiędzy Chinami a Tybetem, tak by państwo chińskie zaczęło sprawować realną władzę nad Dachem Świata. Dalajlamie dano protokolarnie odczuć, że choć jest ważnym przywódcą, to jednak wasalem cesarzowej. Na dodatek Cixi pokazała mu, że identyfikuje się z Guanyin, czyli żeńską wersją bodhisatthwy współczucia. Męskim odpowiednikiem Guanyin jest Awalokiteśwara, czyli bodhisatthwa, którego inkarnacjami są rzekomo dalajlamowie. Cixi sugerowała więc, że Guanyin stoi wyżej niż Awalokiteśwara. By okazać jednak swoją wspaniałomyślność poprosiła Dalajlamę, by odprawił dla niej specjalny rytuał zapewniający pomyślność dynastii. Dalajlama po rytuale wręczył jej prezent - Ciasteczka Nieśmiertelności. Jakiś czas później, jeszcze podczas wizyty Dalajlamy stan zdrowia Cixi nagle gwałtownie się pogorszył. Cesarzowa zmarła 15 listopada 1908 r. (W "Ostatnim cesarzu" Bertolucciego jest piękna scena, w której cesarzowa umiera a zza kotary wybiegają tybetańscy mnisi radośnie dmiący w trąby.) Przed śmiercią kazała jednak otruć swojego syna, cesarza Guangxu, który chciał wcześniej prowadzić projapońską politykę. Cztery lata później dynastia Qing została obalona, Chiny stały się republiką a Tybet odzyskał pełną niezależność.

Ciasteczka Nieśmiertelności to oczywiście przykład na to, że tybetańscy lamowie mają niezłe poczucie humoru...

Trucicielstwo było w Tybecie czymś w rodzaju sportu narodowego. Pisał o tym m.in. Ferdynand Ossendowski (wspominał jak w Mongolii złapano mnichów tybetańskich chcących otruć Bogdo-gegena, czyli lokalnego przywódcę buddyjskiego). Nikołaj Roerich pisał zaś, że czasem otrucie gościa w domu traktowano jako wyraz oddania mu najwyższego szacunku.



Niestety tybetańskim lamom nie udała się ta sztuka ze swoim największym wrogiem - Mao Zedongiem (i jego "Guanyin" Jiang Qing). Być może dlatego, że Mao miał zbyt szczelną ochronę, stworzoną przez swojego szefa bezpieki Kang Shenga? Nawet więc gdy Dalajlama XIV w 1954 r. został wiceprzewodniczącym Komitetu Stałego Narodowego Komitetu Ludowego ChRL i miał okazję spotykać się z Mao, to raczej nie był w stanie podarować mu Ciasteczek Nieśmiertelności. Mao jadł tylko produkty ze specjalnego gospodarstwa prowadzonego przez bezpiekę. To nie oznacza jednak, że usunąć chińskiego tyrana nie próbowano...



W 1976 r. wyrocznie przepowiadały wielkie nieszczęście dla Tybetu, Dalajlama wycofał się więc do pustelni i przeprowadził „ekstremalnie surowy rytuał”. Jak pisze Claude B. Levenson, wkrótce Chiny nawiedziło ogromne trzęsienie ziemi a w jakiś czas potem Mao zmarł. – Byłem wtedy w Ladakh, odległej części indyjskiej prowincji Jammu i Kaszmiru, gdzie przeprowadzałem inicjację Kalachakra. Drugiego dnia trzydniowej ceremonii Mao zmarł. A trzeciego dnia padało przez cały ranek. Po południu pojawiła się na niebie jedna z najpiękniejszych tęcz jaką kiedykolwiek widziałem. Z pewnością musiał to być dobry omen – wspominał te dni Dalajlama XIV.


Tantryczny, tybetański tekst “Hevajra-tantra” radzi: “Po oznajmieniu intencji guru i znakomitym osobistościom przeprowadź rytuał zabójstwa ze współczuciem tego, który nie wierzy w nauki Buddy i jest krytykiem guru i Buddy. Taką osobę należy wyeliminować, wyobrażając ją sobie jako istotę zawieszoną do góry nogami, wymiotującą krwią, trzęsącą się i ze zmierzwionymi włosami. Należy wyobrazić sobie palącą igłę wchodzącą w jej plecy. Następnie w wyniku wyobrażenia sylaby symbolizującej żywioł ognia w jej sercu zostaje ona natychmiastowo zabita”.„Guhysamajatantra” opisuje zaś inną metodę rzucenia uroku: „„Osoba rysuje mężczyznę lub kobietę kredą lub węglem drzewnym, lub czymś podobnym, po czym przedstawia siekierę w ręku i sposób, przy pomocy którego zostaje poderżnięte gardło. Kiedy już urok zostanie w ten sposób rzucony na wroga, można go otruć, zniewolić lub sparaliżować”. Jest tam również mowa o zdobywaniu mocy magicznej po zabiciu wrogiego czarodzieja i wykonaniu rytualnych utensyliów z jego szczątków.
Oczywiście ta magiczna strona buddyzmu tybetańskiego jest zwykle pomijana w wykładach dla jego zachodnich wyznawców. Przeżyliby zbyt duży szok kulturowy... "Bo jak to, myśleliśmy, że w buddyźmie chodzi tylko o wpierdalanie wegetariańskich sałatek?". No cóż, Dalajlama nie jest wegetarianinem (tłumaczy to względami zdrowotnymi) a w dawnym Tybecie wielu wegetarian nie było. Z prostej przyczyny - ziemia tam niezbyt nadaje się do uprawy, trzeba więc zadowolić się mięsem i mlekiem zwierząt hodowlanych. W dawnej Lhasie zażynano zwierzęta na ulicach a ich krew spływała rynsztokami. Oczywiście nie było też wówczas w Tybecie żadnej demokracji (tylko buddokratyczny feudalizm) i nikt nie słyszał o koncepcji "praw człowieka". 


Mitem jest również pacyfizm tybetańskich lamów. Zdarzały się przecież krwawe konflikty pomiędzy frakcjami w pałacu Potala i nawet wojny pomiędzy klasztorami. Ofiarą dworskich intryg stał się m.in. ojciec obecnego Dalajlamy, który został otruty. Kiepsko skończył również regent Reting Rinpoche, który początkowo sprawował władzę za małoletniego Dalajlamę XIV. W 1947 r. został wtrącony do więzienia i prawdopodobnie otruty. Gdy po jego śmierci zebrali się z myślą o zemście jego zwolennicy z klasztoru Sera, zostali skoszeni ogniem karabinów maszynowych i artylerii. Zginęło kilkuset mnichów. 


 Jego Świętobliwość Dalajlama XIV sam jest maniakiem militariów, co było często wykorzystywane w memach. - Już gdy byłem dzieckiem lubiłem zaglądać do ilustrowanych książek mojego poprzednika, szczególnie tych poświęconych pierwszej wojnie światowej. Lubiłem wszystkie instrumenty, bronie, czołgi, samoloty, fantastyczne pancerniki i okręty podwodne. Później pytałem o książki poświęcone drugiej wojnie światowej. Gdy w 1954 r. odwiedziłem Chiny widziałem o niej więcej, niż Chińczycy – wspominał w 1998 r. w wywiadzie dla „Die Zeit”. W 1986 r. podczas wizyty we Francji, odszedł on od oficjalnego programu podróży i wybrał się do Normandii, by obejrzeć plaże, na których lądowali alianci w 1944 r. – Chciałem zobaczyć też bronie, te potężne działa i karabiny, które zrobiły na mnie wrażenie. Wśród tych maszyn, tych broni, tego piasku czułem emocje ludzi, którzy tam wówczas byli – wspominał Dalajlama.
Duchowy przywódca tybetańskich buddystów miał też okazję uczestniczyć w swojej wojnie – we wspieraniu antykomunistycznej, tybetańskiej partyzantki. – Nazwałem rebeliantów reakcjonistami i stwierdziłem, że Tybetańczycy nie powinni ich wspierać. Jednocześnie nasza delegacja została poinstruowana, by namawiała partyzantów do dalszej walki. Mówiliśmy dwoma językami: oficjalnym i nieoficjalnym. Oficjalnie uznawaliśmy ich działania za rebelię, nieoficjalnie mieliśmy ich za bohaterów i mówiliśmy im to – twierdził Dalajlama XIV w książce “The Last Dalai Lama” Michaela Harrisa Goodmana. 





Tybetańscy Żołnierze Wyklęci byli wspierani przez CIA. Brat Dalajlamy był jednym z głównych organizatorów niepodległościowej rebelii i zarazem należał do "największych aktywów" Agencji. CIA przekazywała Dalajlamie 180 tys. USD subwencji rocznie. Program został jednak wstrzymany w 1972 r., po wizycie Nixona w Chinach. CIA pomogła mu również w ucieczce z Tybetu do Indii w 1959 r. Paradoksalnie ta ucieczka i późniejsza działalność emigracyjna Jego Świętobliwości bardziej przyczyniły się do rozpropagowania buddyzmu tybetańskiego na świecie niż działalność wszystkich poprzednich dalajlamów...



Dalajlama XIV opierał się nie tylko na Amerykanach. Układał sobie dobre relacje z wszystkimi siłami będącymi w opozycji do Chin. Np. patrzył przychylnie na indyjski program nuklearny widząc w Indiach przeciwagę dla chińskiej potęgi. Indie przeprowadziły pierwszy tajny test jądrowy w 1974 r. Dały mu kryptonim "Śmiejący się Budda". Gdy w 1998 r., w dzień urodzin Buddy, Indie przeprowadziły próbę jądrową, bronił tego testu. - Indie powinny mieć taki sam dostęp do broni jądrowej jak kraje rozwinięte. Przekonanie, że kilka krajów może posiadać broń jądrową a reszta świata nie, jest niedemokratyczne – przekonywał.


Gdy były chilijski dyktator Augusto Pinochet Ugarte był zagrożony ekstradycją do Hiszpanii, Dalajlama stanął w jego obronie. Stwierdził, że Pinochetowi trzeba wybaczyć.

Oczywiście Dalajlama próbował również skorzystać z rozłamu sowiecko-chińskiego. Miał więc bardzo dobre relacje z Breżniewem. Jak czytamy:



"
Pupil sekretarza KC wabił się Lama. Imię to wzięło się od imienia duchowego przywódcy Tybetańczyków. Ponoć dalajlama osobiście podarował Breżniewowi kota trzy tygodnie przed zamachem, w czasie wizyty sowieckiego sekretarza u premier rządu Indii, Indiry Gandhi. Choć w 2007 r. dalajlama wyparł się w rozmowie z rosyjskim tygodnikiem śledczym „Nasza Wersja”, jakoby kot był prezentem od niego, Atamanienko relacjonuje w książce spotkanie obu przywódców. Według otoczenia Breżniewa dalajlama miał odgadnąć, że gość z ZSRR 13 lat wcześniej przeszedł zawał serca, a następnie ostrzegł go, że będzie grozić mu inne śmiertelne niebezpieczeństwo. Zdumiony Breżniew nie protestował, kiedy mnich zapytał, czy nie przyjąłby prezentu, który uchroni go przed zagrożeniem. Był to czarny kot. Dalajlama nazywał go talizmanem, polecał, by Breżniew karmił go wyłącznie surowym mięsem oraz zwracał uwagę na jego zachowanie. Jeśli kot zacznie być nerwowy, jego pan powinien mieć się na baczności. 


Ponoć 22 stycznia 1969 r. Lama obudził Breżniewa w jego rezydencji w Zawidowie, wskoczył mu na piersi i wyraźnie okazał niepokój. Sekretarz zlekceważył jednak humory zwierzaka. Przypomniał sobie o nich, odbierając w limuzynie telefon od Andropowa. Dlatego kiedy 13 miesięcy później, 20 lutego 1970 r. Lama od samego świtu nie odstępował Breżniewa na krok, ocierając się o jego nogi i łapiąc zębami za mankiety spodni, sekretarz potraktował ten sygnał poważnie. „Chłopcy, wy jedźcie, a ja tu popracuję nad dokumentami... Przyślijcie po mnie drugą zmianę” – powiedział do ochroniarzy, którzy mieli zawieźć go na Kreml.
Limuzyna Breżniewa nie dotarła do celu. Na jednym ze skrzyżowań z bocznej ulicy niespodziewanie wyjechała wojskowa ciężarówka. Nikołaj Zieńkowicz, autor „Kremlowskiej księgi zamachów”, opisywał ten wypadek, powołując się na treści z tajnych komunikatów KGB. „Kierowcy ziła udało się uniknąć zderzenia czołowego, lecz samochód wpadł w poślizg i uderzył o słup trakcyjny”. Pięciu z sześciu oficerów przeżyło. Skończyło się na połamaniu żeber, zwichnięciach i zadrapaniach. Zginął tylko jeden, Władimir Jegorow. Akurat siedział na miejscu Breżniewa i spał po nocnej służbie. (...)



Lama jeszcze parokrotnie ostrzegał Breżniewa przed niebezpieczeństwem. Gdy sowiecki przywódca wybierał się w 1971 r. do Francji na zaproszenie prezydenta Georges’a Pompidou, kot nie pozwolił założyć sobie obroży, wyrywał się, uciekał. Zaniepokojony tym zachowaniem sekretarz KC wykręcił numer telefonu do Andropowa i zapytał, czy KGB ma jakieś nowe meldunki z Paryża. Andropow przyznał, że pół godziny wcześniej dostał ostrzeżenie o możliwym zamachu planowanym przez francuskich nacjonalistów ze skrajnej organizacji OAS.
„Wywiad radziecki otrzymał sygnał: gdy Breżniew będzie składał wieniec przed Łukiem Tryumfalnym, możliwe, że zostanie do niego oddany strzał z karabinu z celownikiem optycznym. Złożoność sytuacji polega na tym, że przy Łuku zbiega się dwanaście ulic, trudno jest zapobiec aktom terroru. Nie wiadomo, skąd zamachowiec może strzelać” – pisał Nikołaj Zieńkowicz, czerpiąc informacje z raportów KGB. „Na wszelki wypadek zablokowano wszystkie ulice. Wykorzystano 12 tysięcy francuskich policjantów (po tysiąc na każdą ulicę), 6 tysięcy strażaków (po 500 na dachach domów przy każdej ulicy) i tysiąc policjantów (specjalna rezerwa prefekta Paryża) w celu zagwarantowania bezpieczeństwa w rejonie placu. Jednakże wystrzał nie padł. Albo sygnał był fałszywy, albo zamachowcowi przeszkodziły wzmocnione środki bezpieczeństwa”. (...)


Breżniew zmarł w listopadzie 1982 r., choć niewiele brakowało, by stracił życie osiem miesięcy wcześniej, w czasie wizyty w zakładach lotniczych w Uzbekistanie. Tak wypadek z 23 marca wspomina generał-major KGB Władimir Miedwiediew, osobisty ochroniarz Breżniewa: „Ruszyliśmy do montażowni. Drzwi do hangaru były szeroko otwarte i tłum ludzi też tam się wdarł. (...) Tysiące robotników wdrapywało się na rusztowania wokół budowanych samolotów, rozpełzało się wszędzie jak mrówki. Ochrona z trudem powstrzymywała napierający tłum. Nie opuszczał nas niepokój. Leonid Iljicz prawie już wyszedł spod samolotu, gdy nagle rozległ się potworny huk. Wiązary nie wytrzymały i wielka drewniana platforma – długa jak samolot, szeroka na cztery metry – runęła pod ciężarem poruszających się na niej ludzi... A oni, niczym po równi pochyłej, staczali się na nas”. Oszołomiony Breżniew leżał na plecach. Miedwiediew podnosił go wraz z jego osobistym lekarzem, doktorem Kosariewem. Przywódca miał rozbitą i zalaną krwią głowę, złamany obojczyk. Jednak, jak pisze Atamanienko, po powrocie spotkał go jeszcze większy cios. Lama czekający w rezydencji w Taszkiencie na Breżniewa pogryzł i podrapał ochroniarzy, a gdy ci próbowali go schwytać, wyskoczył na ulicę prosto pod koła nadjeżdżającego samochodu."
 (koniec cytatu)
Wspomniane w tym artykule zamachy na Breżniewa były najprawdopodobniej organizowane przez Andropowa. Sam Breżniew (rozmawiający z Gierkiem po polsku i przyznający się do matki pochodzenia polskiego) co prawda doprowadził ZSRR do największej potęgi i wewnętrznego dobrobytu, ale jednocześnie hamował plany wojskowych takich jak marszałek Kulikow przewidujące wybuch III wojny światowej. (Co zostało przypadkiem pokazane chociażby w "Jacku Strongu".) Wsparcie "magiczne" jakie Dalaljlama okazywał Breżniewowi było więc dla świata dobre - im dłużej Breżniew żył, tym ZSRR dalej odkładał w przyszłość swoją ekspansję.


Dalajlama, podobnie jak papież, łączy władzę świecką z duchową. Jest kimś w rodzaju buddyjskiego pontifexa maximusa. Ma obowiązek zajmować się nie tylko zagrożeniami politycznymi, ale również ponadnaturalnymi. Jest więc kimś w rodzaju Doktora Strange'a :) Jak tą misję realizuje? O tym w następnym odcinku serii Shamballah. Będzie m.in. o spętanych demonach i Panu Piekieł.