sobota, 20 lipca 2024

Zamach na Trumpa

 



Dziwię się, że różne libtardy jeszcze nie zaczęły łączyć zamachu na Trumpa z fragmentem Apokalipsy św. Jana o Bestii zranionej w głowę, którą później podziwiał cały świat. Moje zdziwienie wynika jednak ze zbyt dużej wiary w ich zdolności intelektualne i znajomość podstawowych kodów kulturowych. Skąd bowiem różni DebilniRazem# mają znać literaturę klasyczną, a zwłaszcza taką o charakterze religijnym? 

Jak na razie ich małe móżdżki są na granicy eksplozji. Przykładem na to jest teoria znanego internetowego jełopa Tomasza Wiejskiego, który stwierdził, że "Trump miał za uchem mały ładunek wybuchowy". Proponuję, by Wiejski sprawdził na sobie tę teorię wsadzając sobie petardę w tyłek. Niczego pewnie nie udowodni, ale wszyscy będą mieć kolejną okazję, by pośmiać się z jego bezdennej głupoty.

Tym, którzy twierdzą, że zamach na Trumpa był ustawką zorganizowaną przez republikańskiego kandydata, mogę powiedzieć, że chyba naoglądali się zbyt dużo bollywoodzkich filmów. Celowe trafienie ruszającego się celu w ucho byłoby trudne nawet dla snajpera o mistrzowskich umiejętnościach. Sami snajperzy są zgodni, że Trump miał tego dnia bardzo dużo szczęścia.  Gdyby nagle nie obrócił głowy, kula trafiłaby go w mózg. 

Thomas Croocks był ponoć kiepskim strzelcem, ale oddawał strzał z zaledwie 135 metrów. Ciekawe, według jakich kryteriów go dobrano. Wiemy, że w szkole koledzy mu dokuczali, a on miał nawet ksywkę "school shooter".  (Co ciekawe, zagrał razem ze swoją klasą w reklamie BlackRock.)

Pojawiają się już teorie mówiące, że było dwóch strzelców, z czego jeden znajdował się na wieży wodnej.  Jeśli tak, to amerykańskie Głębokie (Anty)Państwo nieźle spieprzyło ten zamach.

Kanadyjski snajper Dallas Alexander, z drużyny, która ustanowiła w Afganistanie rekord najdłuższego zabójczego strzału, jest przekonany, że niedoszły zabójca miał pomoc od kogoś "z wewnątrz instytucji państwowych".  Erik Prince, założyciel Blackwater, mówi o "złej woli lub skrajnej niekompetencji".
Bez wątpienia Secret Service dopuściła do tego, by strzelec znalazł się na dachu budynku stojącego 135 metrów od sceny. Uzbrojonego zamachowca dostrzegli wcześniej uczestnicy wiecu i zwracali na niego uwagę policji. 30 minut przed zamachem jeden z policjantów dostrzegł człowieka z range-finderem. Były co najmniej trzy okazje, by zatrzymać zamachowca, a zrobiono mu nawet zdjęcie. Dzień wcześniej rodzice Croocksa poinformowali policję, że ich syn zaginął i może zrobić coś niebezpiecznego. Secret Service obwinia policję, że w odpowiedni sposób nie zabezpieczyła otoczenia wiecu. Ta agencja powinna jednak sama pewne miejsca sprawdzić i zabezpieczyć. Miejsca takie jak jedyny duży budynek znajdujący się w pobliżu. Teraz Secret Service tłumaczy się, że nie posłała nikogo na dach, z którego strzelał zamachowiec, gdyż ów lekko pochylony dach był niebezpieczny dla funkcjonariuszy.   Sam zamachowiec był natomiast obserwowany przez snajperów. Czyżby pozwolono mu strzelić? W sieci krąży rzekoma relacja jednego z snajperów, który twierdzi, że złamał rozkaz nakazujący mu "nie angażowanie się" i zastrzelił zamachowca. Jeden z organizatorów wiecu twierdzi natomiast, że Secret Service miała "stand-down order".



Akurat tego dnia przydzielono Trumpowi do ochrony, zamiast dotychczasowej ekipy, jakieś panie w średnim wieku, które miały problem z wyciągnięciem pistoletów z kabur. Kimberley Cheatle, szefowa Secret Service jest więc oskarżana o to, że w imię feministycznej ideologii zaniżyła standardy przyjmowania personelu do swojej agencji. Wiemy, że Trump powinien dostać wzmocnioną ochronę ze względu na doniesienia wywiadowcze o zamachu na niego szykowanym przez Irańczyków.  Mimo to, sekretarz bezpieczeństwa wewnętrznego Mayorkas (ten od rozszczelniania granic) konsekwentnie odrzucał wnioski o wzmocnienie ochrony Trumpa. Dziewięciu  demokratycznych kongresmenów wnioskowało natomiast, by Trumpa w ogóle pozbawić ochrony Secret Service.

Oczywiście dodać musimy do tego podżeganie do zamachu. Libkowskie media prowadziły przez ostatnie 8 lat podobnie absurdalną kampanię nienawiści wobec Trumpa jak media endeckie wobec prezydenta Narutowicza. "Żartobliwe" wezwania do zabójstwa były częścią tej kampanii. Jak bowiem wiadomo, liberalna demokracja polega na tym, że jak demokratyczne wybory wygrywa kandydat nie będący liberalnym demokratą, to się z tego powodu bóldupi i snuje apokaliptyczne wizje, prowadzi iście totalitarne kampanie nienawiści, a w skrajnym przypadku się zabija "zagrożenie dla demokracji".




Skrajnie spartaczony zamach na Trumpa okazał się jednak strzałem nie tyle w stopę, nie tyle w kolano, co prosto w odbyt obozu liberalnych globalistów. Zdjęcia zakrwawionego Trumpa, mocującego się z agentami Secret Service i podnoszącego w górę prawą pięść na tle amerykańskiej flagi obiegły świat. Trump stał się legendą.


Zamach przeprowadzono tuż przed konwencją republikanów. Trump został więc przyjęty na niej nie jako dzielący partię kandydat, ale jako bohater, który poprowadzi republikanów do zwycięstwa. Sama konwencja była pięknie wyreżyserowana. Były pokazy jedności partii i rodziny Trumpów.  (Popularność zdobyła tam choćby Kai, 17-letnia córka Dona Jra.). Była też rozrywka dla ludu, taka jak występ Hulka Hogana. 




Przede wszystkim poznaliśmy republikańskiego kandydata na wiceprezydenta. Został nim senator J.D. Vance, znany niektórym jako autor "Elegii dla bidoków". To człowiek czasem nazywany "prawicową wersją Berniego Sandersa". Vance, weteran marines z Iraku, dostał się na prestiżowe studia prawnicze w Yale dzięki wojsku, a później robił karierę w branży venture capital, m.in. u boku Petera Thiela. Vance jest więc łącznikiem Trumpa z Doliną Krzemową. (Co ciekawe, ma hinduską żonę.Jeszcze w 2016 r. porównywał on Trumpa do Hitlera a jego wyborców nazywał idiotami, później jednak przeszedł na stronę MAGA, zaprzyjaźniając się m.in. z Donem Jrem.  Na ile to "nawrócenie" było autentyczne? Na pewno był on po stronie Trumpa w 2021 r., czyli w okresie, gdy były prezydent był uznawanego za "toksycznego" przez sporą część Partii Republikańskiej. Nominacja Vance'a wywołała pewien niepokój w Europie, w związku z jego wypowiedziami typu "nie obchodzi mnie Ukraina". Vance jest przy tym ostro antychiński i uważa, że europejscy sojusznicy z NATO powinni zwiększyć wydatki na obronę na tyle, by mogli się samodzielnie bronić przed Rosją. Może on być więc traktowany jako straszak na Eurocuckoldów. Jego wadą, podobnie jak znacznej większości republikanów, jest bezkrytyczna proizraelskość. Cieszyć może jednak to, że interesuje się on i dobrze orientuje w tym, co się dzieje w Polsce, na co dowodem jest jego tweet jebiący Tusska za jego autorytarne zachowania.

Pamiętajmy jednak, że wiceprezydent nie jest tym, kto ustala amerykańską politykę zagraniczną i bezpieczeństwa. Dużo ważniejsze będzie więc to, kogo Trump nominuje na sekretarzy stanu i obrony. Vance jako wiceprezydent to jego polisa ubezpieczeniowa przed zabójstwem w trakcie kadencji.

Osobiście chętnie bym zobaczył jako wiceprezydenta moją ulubioną gubernator, czyli Kristi Noem. Pogrzebała jednak swoje szanse, przyznając w swoich wspomnieniach, że zastrzeliła "bezużytecznego" psa. Mnie tym zaimponowała, ale Amerykanie wychowani na Scooby Doo i Psie Hackelberym, źle to odebrali. No cóż, z psiarzami nie da się dyskutować... Liczę na to, że pani gubernator Noem dostanie fajne stanowisko w nowej administracji.









Z dynamizmem republikanów i Trumpa mocno kontrastuje geriatryczno-paździerzowy wizerunek demokratów. Partia była jak dotąd mocno podzielona w sprawie Palestyny, a teraz toczy się w niej wojenka domowa o to, czy Biden powinien zrezygnować.  Oczywiście mamy do czynienia z morzem przecieków o tym, że on wkrótce zrezygnuje. Stoją za nimi ludzie Obamy i Pelosi, a Biden ponoć jest na nich za to wściekły.  Wielką niewiadomą jest więc to, czy rodzinna mafia Bidena skapituluje. Konwencja demokratów dopiero 19 sierpnia, więc jest jeszcze czas na wojenki i przepychanki. Byłoby ciekawie, gdyby Biden nie zrezygnował. Albo gdyby obiecał, że zrezygnuje, wziął za to pieniądze, a później stwierdził, że nie pamięta, by coś obiecywał...








 ***

Sam zamach był ponoć przewidziany w wizji Dicka Allgire i jego ekipy "remote viewerów". Również jakiś samozwańczy protestancki "prorok" nagrał wcześniej video, w którym twierdził, że miał sen, w którym Trump został zraniony w ucho przez kulę snajpera. 


Tymczasem niektórzy twierdzą, że obserwujemy początek kariery "Oktawiana Augusta", którym ma być Barron Trump. Najmłodszy syn Donalda Trumpa ma swoich fanów. Jest też - podobnie jak prawie wszystkie dzieci Trumpa - w połowie Słowianinem. Mówi płynnie po słoweńsku. Ciekawe, czy słucha Laibacha?

***

Dzisiaj ważna rocznica historyczna. Rocznica UDANEGO zamachu na Hitlera w Wilczym Szańcu. Dlaczego piszę o udanym zamachu? Odsyłam do książki Waszego Ulubionego Autora, którą możecie zamawiać już w przedsprzedaży w sklepach internetowych. Premiera 13 sierpnia. 




sobota, 13 lipca 2024

Czekając na Czarnego Hitlera

 


"Pocieszam się, że ta stara kurwa Francja odcierpi jeszcze za naszą krzywdę, zawsze nas zdradzała i sprzedawała!"

Dr. Napierała, Wielki Poznański Liberał (taki żarcik dla kumatych :)

Wynik wyborów parlamentarnych we Francji po raz kolejny pokazuje, że jednomandatowe okręgi wyborcze to chuJOWy pomysł. Skłaniają one bowiem wszystkie partie głównego ścieku - od stalinowskich komunistów po skrajnych libtardów do tworzenia koalicji przeciwko "populistom". W krajach takich jak Ukraina sprzyjają natomiast oligarchizacji życia publicznego. Nie wiem czemu Kukiz jest zafiksowany na tym temacie. Wszak wprowadzenie JOWów w wyborach do Sejmu dałoby taki sam beznajdziejny efekt jak w Senacie. 

Wracając jednak do Francji - JOWy mocno zdeformowały tam wynik wyborczy. Zjednoczenie Narodowe, mające 37 proc. głosów zdobyło mniej miejsc niż bloki wyborcze mające odpowiednio 26 proc. i 25 proc. głosów. No cóż. O to właśnie w tej ordynacji chodzi. Wprowadził ją gen. De Gaulle, by blokować komunistom drogę do władzy. Obecnie dzięki temu mechanizmowi komuniści zyskali szansę na współrządzenie Francją. Oczywiście tych wszystkich miłośników Stalina, Trockiego, Mao, Castro, Chaveza, Putina i Hamasu wpuszczono do parlamentu w ramach szczwanego planu "ocalenia demokracji". Boomersi z pokolenia '68 zawzieli się, że mogą jeść czerstwe bagietki i mogą być napadani przez imigranckie gangi, byle tylko "fa-fa-faszyści" nie doszli do władzy.

80 proc. Francuzów uważa, że ich państwo zmierza w złym kierunku. Bo rzeczywiście zwija się ono na prowincji. (Sieć połączeń kolejowych jest rzadsza niż 100 lat temu.) A jednak, za każdym razem spora część Francuzów wybiera polityków obiecujących przyspieszenie kursu ku przepaści. Mnie to nie dziwi, bo Francuzi w swojej historii wielokrotnie robili straszliwe głupoty. Choćby w 1940 r. 



Szanse na zdobycie władzy przez Le Pen wcale nie muszą rosnąć. Na jej niekorzyść może działać demografia. Co prawda lewaccy boomersi będą wymierać, ale będzie coraz więcej wyborców o korzeniach bliskowschodnich i afrykańskich. Nie bez powodu, na wiecu powyborczym Nowego Frontu Ludowego flag palestyńskich było o wiele więcej niż francuskich. Nie dziwię się więc tunezyjskiemu Żydowi Zemmourowi, że marzy mu się, by zrobić z imigranckimi blokowiskami to, co Izrael robi ze Strefą Gazy. Wielu białych Francuzów musi podzielać te uczucia, co wykorzystuje Izrael. (Co ciekawe Macron oskarżył Izrael o ingerencję w wybory we Francji.) 

W najlepszym wypadku, Francja przyszłości będzie Francją rządzoną przez czarnych gaullistów. Pod pewnymi względami byłby to powrót do korzeni. Wszak pierwszymi żołnierzami Wolnej Francji byli Murzyni z wojsk kolonialnych. W drugim rzucie, po alianckich lądowaniach w Afryce Północnej, wojska francuskie stały się arabsko-berberyjskie, a dopiero od 1944 r. zaczęły stawać się etnicznie bardziej francuskie. 



Różnego rodzaju "rasiści" zwrócą na pewno uwagę na to, że wszelkie statystyki wskazują, że w krajach Afryki Subsaharyjskiej średnie IQ rzadko kiedy przekracza 70 pkt, czyli granicę upośledzenia umysłowego. Jedni wskazują, że to winna miejscowej kultury. Inni, że to kwestia genów. Nie będę rozsądzał tego sporu, ale jest spora szansa na to, że czarny gaullizm we Francji będzie czymś dosyć oryginalnym. Wszak Jean-Badel Bokassa, cesarz Imperium Środkowej Afryki, weteran wojsk Wolnej Francji, kawaler Legii Honorowej za bohaterstwo na wojnie z Niemcami, mówił, że generał de Gaulle zawsze był dla niego "ukochanym ojcem".



Istnieje jednak ryzyko, że generał De Gaulle nie będzie dla afro-imigrantów ulubionym przywódcą z lat drugiej wojny światowej. Tak się bowiem składa, że w Trzecim Świecie autentycznie popularny jest... Adolf Hitler. Nie mam na myśli tylko Ameryki Łacińskiej, czy Bliskiego Wschodu. Przejawy sympatii wobec austriackiego akwarelisty widać również w Afryce. Kswykę "Hitler" nosił na przykład jeden ze współpracowników Mugabego, odpowiedzialny za konfiskatę farm białych Rodezyjczyków - co ciekawe, koleś był wykształcony w PRL i musiał zdawać sobie sprawę ze zbrodni Hitlera. No, ale niemieckim dyktatorem fascynował się też jego zwierzchnik, prezydent Robert Mugabe. A także Idi Amin. Dla wielu Afrykańczyków "Hitler did nuffin' wrong", bo przecież zabijał tylko Białych i walczył przeciwko brytyjskim i francuskim kolonizatorom. Opowieści o okrucieństwie niemieckich żołnierzy raczej nie robią tam specjalnie negatywnego wrażenia, bo przecież niewiele się różnią od standardów prowadzenia wojny przez afrykańskich watażków. No, owi watażkowie mogą być trochę zazdrośni, że nie mają komór gazowych i sprawnej sieci kolei i muszą wykańczać sąsiednie plemię za pomocą maczet. Ogólnie jednak Niemcy wydają się im bratnimi duszami - zwłaszcza, że w czasie wojny kradli rowery innym Europejczykom.



Można powiedzieć, że to opinie tylko jakiejś afrykańskiej ciemnoty. Ale pronazistowskie sympatie widać również u niektórych amerykańskich Murzynów. Po tym jak zaszokował nimi Kanye West, o wiele dalej poszła Candance Owens, która zaczęła powtarzać propagandę niemieckich ziomkostw, o tym jak strasznie Niemcy zostały skrzywdzone w trakcie drugiej wojny światowej i jak tych "niewinnych" Niemców wypędzano z Polski... Na swoje nieszczęście powiązała to również z twierdzeniem, że holokaust był tylko propagandą.



Aż mi się przypomina fragment filmu "Cafe pod Minogą" - komedii wojennej z lat 50-tych, według prozy Wiecha. Jest tam scena, w której gestapowiec mówi do aresztowanego Murzyna:

- To wielki zaszczyt dla Neger. Dzwonili z Berlina i powiedzieli, że jeden Neger na wielka Generalna Gubernia może być. Rassenschande mała! Ty być wolny. Ty iść i tańczyć dla niemieckich oficerów!

Netflix powinien zrobić tego remake. Z Kanye Westem.


Ciekawe, co by zrobił Hitler, gdyby wstał z grobu i zobaczył, że jego gorącymi zwolennikami są czarni celebryci z USA? Czy sam zapragnąłby zostać czarnym rapperem? Biorąc pod uwagę to, że ponoć pod koniec życia uznał Niemców za cieniasów niegodnych bycia prawdziwymi Aryjczykami i panami Świata... Być może brawurowo wykonałby wspólnie z Kanye kawałek "Tomorrow belongs to me". - Yo, yo, motherfuckers! Tomorrow belongs to me!

I tu dochodzimy do jednego z paradoksów rasizmu. Niektórzy europejscy rasiści uważają na przykład Turków za niższą rasę. A ja się pytam na jakiej podstawie? Sporą część narodu tureckiego stanowią przecież potomkowie zasymilowanej ludności greckiej. Widać to choćby w rysach twarzy. Dla niemieckiego rasisty to jednak żaden argument o "aryjskości" Turków, gdyż niemiecki rasista uważa Greków za "leniwych podludzi z Południa". No cóż, w czasach gdy Grecy budowali pierwsze roboty, przodkowie Niemców obrzucali się gównami w jaskiniach... Generalnie Turcy w całych swoich dziejach nie przynieśli Europie nawet jednej dziesiątej takich szkód jak Niemcy, którzy do tego wciąż prowadzą swoją polityką całą Europie ku katastrofie. 


Niemcy można ogólnie więc nazwać Georgem Floydem Europy. To niebezpieczny ćpun-recydywista, który gdy zostanie powstrzymany przed dokonaniem kolejnego przestępstwa, płacze i jojczy, że dzieje mu się krzywda. "I can't breathe!" - krzyczeli Niemcy po nalocie na Drezno. I do dzisiaj różni pożyteczni idioci w rodzaju Candance Owens czy Piotra Zychowicza wzruszają się ich krzywdą... No cóż - wielu Białych uważa, że George Floyd nie był bohaterem. A przecież żaden z nich nie wytrzymałby nawet minuty, po takiej dawce fentanylu, jaką on zażył. To samo można powiedzieć o Niemcach.

***

"Rasa to tylko stan umysłu" - mówił Benito Mussolini.

Rasiści popełniają też jeden poważny błąd wrzucając wszystkie inne rasy do "jednego worka". A przecież mocno one się od siebie różnią i czasem niezbyt za sobą przepadają.

Wspomniałem o Turkach. Oni bardzo nie lubią arabskich imigrantów. Arabsko-berberyjscy mieszkańcy Afryki Północnej nie lubią natomiast subsaharyjskich Murzynów. Widać to choćby na poniższym filmiku. Starszy Tunezyjczyk twierdzi, że Murzyni nie pasują do kultury jego kraju. Jako argument przytacza to, że "mój dziadek ich sprzedawał i kupował".



*** 

 Na koniec trochę letniego europejskiego vibe'u:

sobota, 6 lipca 2024

Skąd się biorą pieniądze?

 


Ilustracja muzyczna: Man in Finance (G6 Trust Fund)

Kiedyś, w szczycie kryzysu w strefie euro, rozmawiałem z niemieckim, eurosceptycznym ekonomistą. Spytałem go, jak długo może przetrwać unia walutowa. Odpowiedział mi: - Może bardzo długo, bo Mario Draghi to mistrz alchemii finansowej z Goldman Sachs i za pomocą której będzie utrzymywał ją przy życiu.

Jego słowa całkowicie się sprawdziły. EBC uratował strefę euro, choć próbowali mu w tym przeszkodzić niemieccy politycy nie rozumiejący alchemii finansowej i skarżący tę instytucję do niemieckiego trybunału konstytucyjnego (nikt wówczas nie jojczył, że Niemcy podważają "wyższość prawa unijnego nad krajowym") za to, że EBC prowadził programy skupu obligacji i zapewniania płynności bankom. Przedstawiciele branży finansowej pukali się w czoła, obserwując pieniactwo tych niemieckich skamielin nie rozumiejących nic z funkcjonowania współczesnego systemu finansowego.

Z podobnymi, wyjętymi żywcem z lat 90-tych czy nawet 80-tych skamielinami mentalnymi mamy do czynienia również w Polsce. Niestety w bardzo dużej ilości...

Być może zastanawiacie się dlaczego za rządów Morawieckiego z budżetem nie było nigdy większego problemu - były i wydatki na wojsko, i na socjał, i na infrastrukturę i 300 mld na tarcze dla przedsiębiorców. A za rządów poprzedniego TuSSka minister Rostowski mówił: "piniędzy nie ma i nie będzie". Być może Polaczki to zapomniały, ale obecna władza im przypomina. Choć przejmując rządy przekonywała, że budżet jest w dobrym stanie i będzie wsparcie dla przedsiębiorców, to obecnie okazuje się, że niezbędne będą cięcia. Nie stać nas na szybką kolej do CPK, na regulację Odry, na tarcze energetyczne, na większą waloryzację emerytur... Robią już nawet przymiarki, by ciąć wydatki na wojsko - w obliczu zagrożenia wojennego. Zapewne chcą, by nas bronili Niemcy - na linii Odry.

Dlaczego tak jest?

Co by nie powiedzieć o Morawieckim, to jednak znał się on na alchemii finansowej. Intelektualne klony Balcerowicza, Rostowskiego i Petru raczej nie mają o niej pojęcia. To się tyczy również konfiarskich "ekspertów". Przykładem na to są choćby niedawne wpisy Roberta Gwiazdowskiego dotyczące banków i kredytów. Wynika z nich, że ów znany prawnik myśli, że pieniądze są jak kasztany, które ludzie znoszą do banków, by mogły one z nich udzielać kredytów. W kwestii rozumienia teorii pieniądza zatrzymał się on więc nawet nie na średniowieczu, ale na starożytności...

A tymczasem pieniądze biorą się z powietrza. Z magicznych sztuczek alchemików finansowych.  I to nie żart.


W każdej dyskusji poświęconej wydatkom na wojsko czy na inwestycje rozwojowe, pojawiają się libtardzie przekonujący, że "to będzie marnotrawstwo pieniędzy z naszych podatków". Ponoć bowiem, "państwo nie ma swoich pieniędzy, ma tylko pieniądze podatników". Skoro tak, to skąd w 2020 r. nagle wzięło się w budżecie 300 mld zł na wsparcie covidowe dla przedsiębiorców? Czy coś wówczas cięto w socjalu? Czy wprowadzono wówczas jakieś nowe, znaczące podatki? (Pisząc "znaczące" nie mam na myśli opłat za wykorzystanie wód publicznych lub ustalanych przez samorządy opłat targowych, które libtardy umieściły na liście podatków podniesionych za rządów PiS.) A może państwo wówczas zbankrutowało? Skąd się wzięły te pieniądze? Zostały dosłownie stworzone z niczego.

Jest coś takiego jak Dealerzy Skarbowych Papierów Wartościowych. To banki i fundusze, które po uzyskaniu takiego statusu są zobligowane do brania udziału w aukcjach polskiego długu organizowanych przez Ministerstwo Finansów i kupowania ich w określonej minimalnej kwocie. Jeśli jakimś cudem nie miałyby pieniędzy na zakup obligacji, pożyczyłby im je na bardzo korzystnych warunkach NBP. Tak więc: państwo emituje obligacje na 300 mld zł, kupują je Dealerzy, w wyniku wydatku państwa na 300 mld zł powstają w polskim systemie bankowym nieoprocentowane rezerwy międzybankowe na taką sumę, banki komercyjne kupują obligacje od Dealerów, którzy zyskują pieniądze, którymi spłacają pożyczki z NBP. 



W 2020 r. doszedł do tego dodatkowy element: program skupu obligacji (QE) realizowany przez NBP. To był element alchemii finansowej stosowany wcześniej z powodzeniem od wielu lat w USA, Wielkiej Brytanii, strefie euro i Japonii - by wymienić tylko najważniejsze rynki. To on uratował strefę euro przed rozpadem, sprawił, że pojawił się fenomen ujemnych rentowności obligacji (czyli rządy zyskały szansę na ekspansję fiskalną - którą niestety tylko nieliczne wykorzystały) oraz stymulował długoletnią hossę na globalnych giełdach. To właśnie za zastosowanie owej alchemii finansowej - standardowego zabiegu w cywilizowanym świecie - obecnie rządzący chcą postawić Glapińskiego przed Trybunałem Stanu. 



Oczywiście przykłady tworzenia pieniędzy z niczego mieliśmy już dużo wcześniej, gdy system finansowy był mniej zaawansowany. Poniżej spektakularne przykłady z książki wydanej w USA w 1943 r.


Kiedyś miałem okazję rozmawiać na ten temat z Sebastianem Pitoniem (tak, z tym Pitoniem, to było zanim poznałem jego sympatie geopolityczne), który wskazywał, że Francja dosyć dobrze wyszła na drugiej wojnie światowej bo mało się zadłużyła w jej trakcie (czy nawet zmniejszyła swoje zadłużenie), w odróżnieniu od takich USA, które stały się mocno zadłużone. Nie zauważył on jednak dwóch podstawowych rzeczy: wielce zadłużone USA stały się wówczas globalnym hegemonem gospodarczym i supermocarstwem, a Francja stała się mocarstwem upadłym, ograbionym przez Niemców na równowartość kilkuset miliardów euro.

No, dobrze, pieniądze są kreowane przez państwo i system bankowy z powietrza. Czy jednak te wszystkie QE i wydatki fiskalne nie prowadzą do hiperinflacji?

I tak, i nie. W Japonii mimo QE prowadzonego przez wielu lat oraz ekspansji fiskalnej za rządów Abe, inflacja była znacznie poniżej celu (lub była wręcz deflacja). QE przez wiele lat prowadziły również USA i strefa euro. I wszędzie tam podwyższona inflacja pojawiła się dopiero gdzieś w 2021/2022 r. Inflacja jednak inflacji nie równa. W Japonii doszła ona w szczycie do 4,3 proc. - a przecież według libatardów, przy tak dużej kreacji pieniądza powinna być tam wenezuelska hiperinflacja. W USA doszła do 9,1 proc. We Francji do 6,3 proc. - przy zerowej głównej stopie procentowej EBC, QE i dużych wydatkach na "socjał". Spytałem kiedyś jednego francuskiego ekonomistę o przyczynę tak niskiej francuskiej inflacji. Podejrzewałem, że to skutek tego, że Francja ma tani prąd z elektrowni atomowych. On stwierdził jednak, że tamtejszy rząd na bardzo wczesnym etapie uruchomił tarcze antyinflacyjne. Dlaczego więc w Polsce doszła maksymalnie do 18,4 proc., by później spaść do 2 proc., a na Węgrzech doszła do 25,7 proc. by zejść do 4 proc.? W obu krajach nie zmieniły się władze w bankach centralnych, ale oba prowadziły różną politykę pieniężną. Główna stopa procentowa NBP doszła do 6,75 proc., by zejść zaledwie do 5,75 proc., a główna stopa Narodowego Banku Węgier doszła do 13 proc., a została ścięta do 7 proc. Przyjrzyjmy się Czechom. Tam inflacja doszła do 18 proc., a zeszła do 2 proc. Główna stopa sięgnęła 7 proc., a zeszła do 4,75 proc. Przy tak różnych stylach prowadzenia polityki pieniężnej osiągnięto podobne efekty. Może więc to nie polityka pieniężna była powodem przyspieszenia inflacji?  

No cóż, lata 2021-2023 były okresem licznych wstrząsów podażowych na rynkach globalnych. Doszło do niedoborów ropy naftowej na rynku (z powodu działań administracji Bidena i OPEC+), ceny prądu rosły z powodu różnych europejskich Zielonych Ładów, a dodatkowo pojawił się niedobór mikroprocesorów. Podwyżki cen paliw i energii ciągnęły w górę ceny artykułów przemysłowych i rolnych, a to wymuszało wzrost cen usług. Dodatkowo słabły waluty państw naszego regionu - w wyniku polityki Fedu (umacniającej dolara) jak i grozy wojennej. 

Ale czy ta wielka emisja pieniądza nie jest prostą drogą do bankructwa?

A to już zależy od kontekstu. Nie należy mylić alchemii finansowej z jej nieudolnymi, prostackimi kopiami z II Rzeszy/Republiki Weimarskiej czy Wenezueli. Są pewne ważne niuanse, które ją odróżniają od tych podróbek. Choć można pieniądz emitować w nieskończoność, to jednak trzeba pamiętać, by jednak zachować pewien umiar. Emitować tyle, ile jest potrzebne i może zostać zaabsorbowane przez rynek. Sporą rolę odgrywają też dobre relacje z alchemikami finansowymi.



"Ale przecież PiS nas zadłużył jak Gierek!" - odpowiedzą libtardzi. No nie... Istnieją pewne bardzo poważne różnice. Dotyczą one szczególnie zadłużenia zagranicznego do eksportu i rezerw walutowych. A pamiętacie może jak się śmiano z tego, że NBP kupował w ostatnich latach złoto na masową skalę? Może nie zdajecie sobie sprawy z tego, że od 2015 r. powiększył swoje zasoby o więcej złota niż ma Belgia... Złoto to ważny element alchemii finansowej!



Po co więc są podatki? Sam się zastanawiam. Chyba służą głównie dbaniu o stabilność waluty, ściąganiu nadmiaru pieniędzy z rynku oraz inżynierii społecznej. No, ale tak jest w przypadku rządu, który rozumie inżynierię finansową. Ten, który jej nie kuma, jest skazany na łupienie podatników...

(Memy skopiowałem za pomocą inżynierii finansowej z twitterowego konta Fiat Money)

***

Przypominam, że w sierpniu czeka Was prawdziwa uczta czytelnicza w postaci książki Waszego Ulubionego Autora. 


Zareklamuje też jednak inną książkę tego wydawnictwa, którą właśnie czytam. "Armia Krajowa na Wołyniu. Czyli zdrady nie było" Marka Koprowskiego jest dobrym kompendium wiedzy o polskim podziemiu na Wołyniu, a także niezłą polemiką z "Wołyniem zdradzonym" Zychowicza. Autor drobiazgowo wykazuje, że Zychowicz to w najlepszym wypadku taki pop-historyczny odpowiednik Bartosiaka, zabierający głos w tematach o których ma słabe pojęcie, lub w najgorszym wariancie świadomy manipulator. Czytając książkę Koprowskiego zacząłem czuć duży podziw wobec wołyńskich akowców i ich dowódcy pułkownika Kazimierza Bąbińskiego. 8 tys. z nich skutecznie stawiło opór 40-tysięcznym oddziałom UPA i zatrzymało ich drugą ofensywę, ratując przed śmiercią wiele tysięcy Polaków. To również AK stała za budową sieci samoobrony wołyńskiej i za jej dozbrajaniem. Bąbiński dokonał iście tytanicznego wysiłku, choć miał przeciwko sobie nie tylko UPA i Niemców oraz grających podstępnie Sowietów, ale też lokalnego delegata rządu, peecwela Kazimierza Banacha, nieustannie sabotującego z przyczyn politycznych budowę polskiej siły zbrojnej i przekonującego, że ze strony UPA Polakom nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Co ciekawe, Zychowicz w swojej książce Bąbińskiego przedstawia jako tępego wojskowego zupaka, a Banacha jako "wzór urzędnika". 

Tylko pogratulować Replice wydawania tak cennych książek!



sobota, 29 czerwca 2024

Katastrofa Bidena

 


"To nie była debata, to był incydent medyczny" - w tak zgrabny sposób podsumował debatę Trump-Biden jeden z publicystów "The Telegraph". "Trump uznany winnym zamordowania starszego człowieka w CNN" - wyzłośliwiał się serwis satyryczny Babylon Bee.

Joe Biden dostał debatę z Trumpem na warunkach, jakie chciał, w sieci telewizyjnej, którą chciał, z prowadzącymi, jakich chciał i w dniu, w którym sam wybrał. Tydzień przed debatą spędził intensywnie się do niej przygotowując. I co? I sukcesem było to, że podczas niej nie zesrał się w spodnie.

Wszyscy, którzy to obserwowali byli zszokowani tym jak często Biden tracił wątek, mylił się i mamrotał niezrozumiałe rzeczy. - Nie wiem, co on powiedział w końcówce ostatniego zdania, ale on też pewnie nie wie - rozjechał go Trump. 

Przedstawiciele sztabu demokratów anonimowo skomentowali to: "Mamy przejebane!".  Tymczasem Jill Biden odstawił szopkę gratulując swojemu ledwo kojarzącemu mężowi, że "odpowiedział na wszystkie pytania".

Grupa sponsorów Partii Demokratycznej, jej strategów i kongresmenów otwarcie wzywa Bidena, by zrezygnował z ubiegania się o reelekcję. Mówią, że ma tydzień, by udowodnić, że "nie jest martwy". Do rezygnacji wzywa go też "New York Times". 

Znany demokratyczny strateg David Axelrod ostrzega republikanów, że jeśli uda im się podmienić Bidena na innego kandydata, to republikanie będą w prawdziwych kłopotach. Okazją do podmianki może być w ostateczności sierpniowa konwencja demokratów. Wówczas może zostać tam wybrany nowy kandydat. 

Problem jednak w tym, że Partia Demokratyczna jest obecnie mocno podzielona wewnętrznie - z powodu konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Kwestia wymiany Bidena będzie dodatkową linią podziału. A co jeśli Biden - namawiany do tego przez Jill i współpracowników - odmówi rezygnacji z kandydowania i wygra na konwencji? Można go pozbawić władzy na podstawie 25-tej poprawki do konstytucji, ale wówczas w wyścigu prezydenckim zastąpiłaby go totalnie niepopularna, niestrawna nawet dla murzyńskiego elektoratu Kamala.

Roger Stone od dawna prognozował, że Biden może zostać zastąpiony przez Michelle "Wielkiego Mike'a" Obamę. Co ciekawe Wielki Mike nie wspierał Bidena w kampanii, bo rzekomo Bidenowi źle potraktowali jego przyjaciółkę, pierwszą żonę Huntera. Ewentualny start Michelle Obamy będzie prawdziwą eksplozją memów obśmiewających transów...

Groźnym kandydatem był Gavin Newsom, gubernator Kalifornii. Co prawda zamienia on swój stan w przyspieszonym tempie w trzecioświatowy shithole, ale libkom to się podoba. Mogą go więc wybrać, bo jest "młody", "przystojny" i pro-LPG. W sprawie konfliktu w Gazie mocno kluczył - najpierw pojechał do Izraela, a gdy zaczął być wyzywany na demonstracjach, spotkał się liderami arabskiej społeczności w Kalifornii.

Tymczasem Biden zapewnia, że nie ma zamiaru rezygnować z kandydowania i że przygotowuje się już do wrześniowej debaty z Trumpem.

***

W tym tygodniu dowiedzieliśmy się również, że lotnisko w Baranowie jednak zostanie zbudowane, choć projekt zostanie nieco rozgrzebany i opóźniony. TuSSkowi trudno było bowiem porzucić projekt który podoba się niemal wszystkim poza cwelotrollom Giertycha i który ma poparcie Amerykanów.

(Zróbcie eksperyment myślowy: We wpisach Debilnych Razem, pisaninie Piątka, Rzeczkowskiego czy Mierzyńskiej zastąpcie słowo "Rosja" słowem "USA", a "GRU" skrótem "CIA". Wtedy ich narracja nagle nabierze sensu.)

Postanowił więc dokonać sabotażu w innym miejscu: w projekcie rozbudowy sieci kolejowej.

Libki argumentują: po co mielibyśmy jechać pociągiem na lotnisko do Baranowa, lepiej lecieć w świat z lotnisk lokalnych takich jak w Radomiu czy Łodzi. Grażynki, które stosują takie argumenty, chyba mało latają po świecie. Z lotniska w Szymanach nie polecicie do Nowego Jorku, ale najwyżej do Guantanamo :) Z takich miejsc ekonomicznie opłacają się najwyżej loty czarterowe biur podróży i... loty krajowe do centralnego lotniska. Tak jak lotnisko w Stambule jest bramą do innych lotnisk regionalnych w Turcji, a lotnisko w Atenach miejscem do przesiadania się na loty do wszystkich większych greckich wysp, tak samo Baranów byłby bramą do innych regionów w Polsce - za pomocą lotnisk regionalnych i szybkich kolei.

Komponent kolejowy CPK miał jednak przede wszystkim służyć celom militarnym! W wypadku wojny nie możemy liczyć na autostrady i drogi lokalne - one będą zapchane uchodźcami. Kluczową rolę dla przerzutu wojsk, sprzętu i zaopatrzenia będzie odgrywała kolej. Widzimy to doskonale na Ukrainie. Rosyjskie bombardowania nie są w stanie sparaliżować ukraińskiej sieci kolejowej. Kolej jest bowiem trudnym celem dla lotnictwa. Można uszkodzić zrzucając na nie bombę, ale takie uszkodzenie można usunąć w ciągu kilku godzin - szybciej niż naprawić drogę. Można zbombardować stacje transformatorowe obsługujące sieć kolejową, ale wówczas wysyła się na tory lokomotywy dieslowskie. Wąskimi gardłami są mosty kolejowe, ale je można obstawić bateriami przeciwlotniczymi. Lub zamiast mostów (których na Wiśle bardzo brakuje!) budować tunele pod rzeką.

(Nie tylko Ukraińcy pokazali sprawność swoich kolei w czasie wojny. W 1939 r. zadziwiająco sprawne były też Polskie Koleje Państwowe. Wbrew mitom, stosunkowo rzadko dochodziło do zadawania poważnych strat wojsku podczas bombardowań pociągów. Zniszczenia w trakcji były szybko usuwane. Sieć działała sprawnie praktycznie aż do sowieckiej inwazji. Była to zasługa odpowiedniego przygotowania kolei do zadań wojennych przez wiceministra Juliana Piaseckiego, późniejszego przywódcy Obozu Polski Walczącej.) 

CPK w Baranowie miał być centrum sieci kolejowej, gdyż miał być ogromnym lotniskiem cargo, do którego miał sprawnie przybywać sprzęt i wojska amerykańskie. To miało być logistyczne centrum naszej obrony. Nie zapchane Okęcie, Radom czy baraczek w Modlinie. Tylko wielki port lotniczy wystarczająco oddalony od Warszawy (by samoloty transportowe mogły tam lądować z dużą częstotliwością dzień i w nocy i by rakiety wystrzeliwane przez Świniorosów i nasze baterie przeciwlotnicze spadały na mazowieckie pola a nie na gęsto zabudowane osiedla mieszkaniowe stolicy), a zarazem wystarczająco do niej bliski i znajdujący się w samym sercu systemu transportowego kraju. 

Koncepcja przedstawiona przez obecną paździerzową ekipę z niemieckiego second handu przewiduje natomiast modernizację linii kolejowej do tylko jednego miasta w Polsce wschodniej - Białegostoku. Lublin, czy będący wielkim wojennym hubem logistycznym Rzeszów zostały z niej wyłączone. Czyżby powrót do planów obrony na Wiśle?

Inną sprawą jest to, że większość ekip rządzących III RP całkowicie lekceważyła rolę systemu kolejowego dla obronności państwa i rozwoju gospodarki. Kolej orano więc jak wojsko, traktując jako zło konieczne, przeznaczone do likwidacji i prywatyzacji. Ukraińcy mieli szczęście, że u nich oligarchowie traktowali kolej jako system niezbędny dla eksportu ich produktów. 

***

Decyzja Rafała Wnuka o usunięciu wizerunków o. Kolbego, rotmistrza Pileckiego i rodziny Ulmów z Muzeum Drugiej Wojny Światowej sugeruje, że jest on ekstremalnym kretynem. Jak można było bowiem zrobić coś tak głupiego? Równie dobrze ten koleś mógł wejść do baru trzymając w dłoniach wielką kupę i oznajmiając: "Zobaczcie w co omal nie wdepnąłem!". Wnuk mógł być zapamiętany przez historię jako jedna z tysięcy akademickich mend. Zostanie zapamiętany jako ten, który wyrzucał z muzeum wizerunki o. Kolbe, Pileckiego i Ulmów. Nikt nie będzie pamiętał jego dorobku naukowego. Tylko w tym kontekście będą wspominać o nim w przyszłych książkach historycznych. Jako człowieka, który zrobił z siebie ekstremalnego idiotę, a potem się tłumaczył, że te trzy wizerunki na ogromnej ekspozycji psuły mu "koncepcję antropologiczną". 

I tutaj przypomina mi się anegdota dotycząca prowadzenia polityki historycznej.

Do mongolskiego archeologa podchodzi Koreańczyk odpicowany jako kolesie z K-popowego zespołu i pyta się: - Hej, ile zarabiasz?! 

Gdy otrzymuje odpowiedź, mówi: - A chcesz zarabiać więcej? Będę ci płacił miesięcznie tyle a tyle. Tylko napisz, że znalazłeś na tym stanowisku ślady bytności plemion koreańskich.

Ciekawe czy do naszych akademickich historyków też przychodzą podobni agenci innych państw, którzy proponują im: - Będziesz zarabiać znacznie więcej, ale napisz, że AK to straszni antysemici, masowo mordujący Żydów podczas Powstania Warszawskiego.

***

Coś czuję jednak, że pod względem geopolitycznym robi się dobry letni vibe. A już w sierpniu prawdziwa uczta czytelnicza - czyli "Mroczne sekrety II wojny światowej" znanego Wam autora.  Kończę więc letnim kawałkiem...



sobota, 22 czerwca 2024

Strategia odciągania uwagi

 


Mógłbym wzorem niektórych dupo-geopolityków jojczyć, że "zachodnie sankcje wpychają Rosję w ramiona Chin, Korei Północnej oraz Iranu", ale w odróżnieniu od nich znam podstawowe fakty, takie jak to, że: Rosja jest sojusznikiem ChRL, KRLD oraz Iranu już od dekad. W obecnej sytuacji widzimy, że nie mogłaby prowadzić wojny bez ich wsparcia.

Po co Putin pojechał do Korei Północnej? Po starą amunicję. Widać więc, że rosyjski przemysł nie produkuje jej tyle trzeba i zapewne przewidywane są okresowe niedobory pocisków na froncie. Kiedyś Putin wysyłał z takim zadaniem Szojgu, teraz stawił się osobiście w Pyongyangu. Nie ważne, która to wersja Putina. Gruby Kim może się pochwalić, że stawił się u niego przywódca Rosji. Ponoć poprosił, by w zamian za amunicję dostarczyć mu nowocześniejsze  rosyjskie technologie wojskowe i "rosyjskie piękności".

W międzyczasie zdecydowano o korekcie granicy z Chinami. A konkretnie o tym, by pozwolić chińskim statkom na żeglugę graniczną rzeką Tuman aż do jej ujścia, co umożliwi im dostęp do Morza Japońskiego. Chińczycy chcą zburzyć zbudowany przez Rosjan Most Przyjaźni i poszerzyć ujście rzeki. 

Chińczycy oczywiście sami mocno się rozpychają, czego przykładem jest niedawna bitwa na broń białą z Filipińczykami na Morzu Południowochińskim.  Chińczycy zachowali się tam trochę jak XVII-wieczni piraci. Tajwanowi pogrozili natomiast ostatnio swoim okrętem podwodnym z głowicami jądrowymi na pokładzie.  Władze ChRL zagroziły też karą śmierci dla zwolenników niepodległości Tajwanu, a to bardzo przypomina podobne groźby rosyjskiego Komitetu Śledczego wobec ukraińskich polityków i wojskowych tuż przed 24 lutego 2022 r. Czyli Pekin tworzy lub aktualizuje listy proskrypcyjne na wypadek inwazji.

Mieliśmy też ostatnio przechwałki "Putina", o tym, że może dostarczyć rakiet dalekiego zasięgu wrogom USA. Zbiegło się to w czasie z wizytą rosyjskiej floty na Kubie. Flota zabrała na wszelki wypadek holownik, a obecny podczas wizyty okręt podwodny klasy Kazań był w złym stanie technicznym - odpadały mu panele.  Groźba dostarczenia rakiet kubańskiemu reżimowi brzmi obecnie komicznie - jest spóźniona o 60 lat. Wenezuela i Nikaragua też nie wyglądają poważnie jako zagrożenie. Jeden z kremlowskich propagandystów wymyślił więc sobie, że uzbroją... Meksyk i pomogą mu odbić ziemie utracone w 1848 r. :)

Jak na razie rosyjska strategia odciągania uwagi Zachodu od Ukrainy miała tylko (czy raczej może "aż") dwa sukcesy: 1) Namówienie Hamasu do ataku na Izrael. Zaczęto w ten sposób trwający już niemal 9 miesięcy konflikt między dwoma barbarzyńskimi plemionami, który niepotrzebnie zaprząta emocje mieszkańców Zachodu z tego powodu, że "kibice" jednego plemiona są wpływowi w polityce i biznesie, a drugiego dominują na uniwersytetach i na imigranckich przedmieściach. Przez ten konflikt Biden może stracić szansę na kolejną kadencję. Strzał był więc bardzo celny. 2) Ataki szmatogłowych Hutich na żeglugę międzynarodową. Kampania lotnicza przeciwko nim jest prowadzona przez USA bez planu i bez przekonania. Na ćwierć gwizdka. Wygląda na to, że administracja Bidena boi się, że amerykańskie bomby będą zabijać jemeńskich cywilów. Niepotrzebnie. Nikt nie lubi Hutich  - a szczególnie inni Arabowie.

***

Pewnym elementem wojny hybrydowej prowadzonej przez Chiny jest nowa wojna opiumowa, czyli zalewanie USA fentanylem. To już przestał być problem tylko amerykański. Fentanyl pojawił się już bowiem choćby w Żurominie na Mazowszu Północnym.

W reportażu w pewnej mainstreamowej gazecie przeczytałem, że zatruli się tym narkotykiem m.in. przedstawiciele młodej patologii, którzy kupowali go płacąc ukradzionymi czekoladami Milki. Czekolada była po 10 zł, a tabletka po 5 zł, więc za jedną skradzioną Milkę można było dostać dwie tabletki fentanylu. 5 zł wydaje mi się być ceną dumpingową. Czy gdybyście byli dilerami narkotykowymi przyjmowalibyście zapłatę w czekoladzie a nie w twardej walucie? Wygląda więc na to, że ten kto sprzedaje fentanyl w Żurominie nie jest nastawiony na zysk.

Pojawienie się fentanylu oznacza, że zniknął próg bezpieczeństwa w przypadku wszystkich twardych narkotyków. W USA dilerzy bowiem dodają fentanylu do heroiny, amfy, kokainy a także do podrabianych leków. Ten chiński specyfik jest przy tym bardzo zdradliwy. Jeśli się przekroi jego tabletkę na dwie części, to w jednej może nie być śladu tego narkotyku, a w drugiej może być on w stężeniu wystarczającym do zabicia kilku ludzi.

Najpierw będzie on kosił młodych patusów, później ofiarą staną się korpoludki z dużych metropolii. Wszystkich ich zrówna śmierć made in China. 


sobota, 15 czerwca 2024

Zmierzch Europy czy Prus?



Wybory do Europarlamentu nie przyniosły rewolucji na poziomie całej UE. Przyniosły za to silne wstrząsy w kilku krajach Europy. We Francji po zwycięstwie Zgromadzenia Narodowego ogłoszono przyspieszone wybory, które wygra pewnie ugrupowanie Le Pen. W Belgii poleciał rząd, po zwycięstwie prawicowego Vlaams Belang. W Austrii wygrała FPO. W Niemczech AfD AfD uzyskała lepszy wynik niż SPD. Ciekawe co będzie w kolejnych wyborach? Coraz więcej zwykłych Europejczyków pokazuje, że ma dosyć obłędnej polityki wdrażanej przez dotychczasowy "demokratyczny" mainstream. Odpowiedzią mainstreamu jest trzymanie się dotychczasowego kursu, po niewielkiej jego modyfikacji.

Mówi się, że Ameryka dokonuje innowacji, Chiny kreatywnie je kopiują i wdrażają tańszym kosztem, a Europa... reguluje. Tak jest choćby w przypadku technologii sztucznej inteligencji. UE zamiast tworzyć odpowiednie warunki do rozwoju gospodarczego zajmuje się tworzeniem takich biurokratycznych koszmarków jak RODO oraz pilnuje by nakrętki były przytwierdzone do butelek.

Europa miała oczywiście długo wiele atutów gospodarczych. Był nim z pewnością jej przemysł. Skutecznie zaczęła go jednak zażynać systemem handlu emisjami CO2 i innymi obłędnymi rozwiązaniami "ekologicznymi". W ramach misji "naprawiania świata" postanowiła zakazać od 2035 r. produkcji samochodów z silnikami spalinowymi. Na takie auta wciąż jest duży popyt - szczególnie w pozaeuropejskich krajach rozwijających się, a ich europejscy producenci mają wyrobione marki na rynkach globalnych. Będą musieli jednak przestawić się na produkcję elektryków - gdzie zostaną rozjechani przez chińską konkurencję. Nie są w stanie konkurować z Chińczykami na tym rynku pod względem cenowym, a także zostają coraz bardziej w tyle pod względem jakości. Wprowadzone cła na elektryki z Chin to półśrodek, gdyż owe bariery celne są niższe od progu bólu chińskich producentów. Skończy się to więc tym, że UE rozpieprzy swój przemysł motoryzacyjny, będący jednym z filarów jej gospodarki, a zarobią na tym Chińczycy.

Wcześniej mieliśmy do czynienia z podobną obłędną polityką w sektorze energetycznym. Angela Merkel kazała zamknąć reaktory jądrowe w Niemczech i przestawić się na rosyjski gaz oraz prąd z energetyki odnawialnej. W ramach Energiewende Niemcy miały się stać globalną potęgą w produkcji wiatraczków i paneli fotowoltaicznych. Skończyło się tym, że rynek zdobyli Chińczycy, a niemieckie firmy przemysłowe zaczęły dostawać dużo wyższe rachunki za prąd. 

Po osłabieniu europejskiego przemysłu i energetyki, ci sami ludzie szykują się do zarżnięcia europejskiego rolnictwa za pomocą Zielonego Ładu i umowy o wolnym handlu z krajami Mercosur. 

Można odnieść, że strategia wdrażana przez unijnych decydentów ma polegać na tym, że Europa ma stać się połączeniem turystycznego skansenu dla bogatych Chińczyków, rosyjskich oligarchów i arabskich szejków z domem starców dla proli i placem zabaw dla afrykańsko-bliskowschodnich nachodźców o średnim IQ w okolicach 70. W czyim interesie to będzie? I dla kogo pracują, ci którzy wdrażają taką politykę?

W unijnej polityce najwięcej do powiedzenia mają oczywiście Niemcy. Oparli oni swój model rozwojowy w ostatnich 20 latach na: unii walutowej, przemyśle motoryzacyjnym, eksporcie do Chin, tanim gazie z Rosji oraz taniej sile roboczej z Europy Środkowo-Wschodniej. Unia walutowa została sklecona na wadliwych fundamentach, przemysł motoryzacyjny sami sobie niszczą, Chiny nie potrzebują już tak dużo niemieckich produktów (same wytwarzają to samo lepiej i taniej), gaz z Rosji przestał płynąć a mieszkańcy naszego regionu już nie tak chętnie wybierają się na szparagi do Reichu jak kiedyś, bo zaczęli lepiej zarabiać w swoich krajach. Niemcy mogą próbować się ratować sabotując gospodarczo rozwój naszego regionu, by zapewnić sobie stały napływ taniej siły roboczej  (co uderzy jednak w nich rykoszetem, bo przecież jesteśmy dla nich ważnymi rynkami eksportowymi). Mogą też wycofać się z tej kretyńskiej polityki ekologicznej - ale nie zrobią tego na pełną skalę. Niemiecki model rozwoju się więc wali. Nie po raz pierwszy w historii.

Gen. Zygmunt Walter-Janke w swoich wspomnieniach "W Armii Krajowej w Łodzi i na Śląsku", opisał ciekawy epizod z 1941 r., sprzed operacji "Barbarossa". Do pewnego miasteczek w regionie łódzkim przyjechał samochód z niemieckimi oficerami. Były na nim oznaczenia dywizji z Saksonii. Niemcy zachowywali się zadziwiająco przyjaźnie wobec polskiej ludności. Jeden z nich powiedział: - Wy Polacy nas Niemców teraz nie lubicie, ale tak jak w I wojnie światowej walczyliśmy cały czas, by Polska odzyskała niepodległość, tak teraz walczymy, by była większa.

W słowach niemieckiego oficera pobrzmiewała ironia. Ale zapewne był on przekonany, że Niemcy przegrają drugą z kolei wojnę światową i oddadzą Polsce część terytorium.

W długim terminie, w ostatnich 220-latach, Prusy/Niemcy głównie cofały się ze wschodu na zachód.




Nie licząc krótkotrwałych, frontowych zdobyczy w latach 1915-1918 i 1939-1944, ich granica była najmocniej wysunięta na wschód w latach 1795-1807. Podchodziła prawie pod Grodno i Kowno, a częścią Prus były m.in. Białystok, Suwałki i Warszawa. Do tego trzeba dodać zasięg zdobyczy Austrii, które dochodziły aż pod Drohiczyn. Granica prusko-austriacka przecinała terytorium Warszawy w jej obecnych granicach. Sporo się natrudziłem, by znaleźć jej dokładną mapę - ale wygląda na to, że Austria zaczynała się gdzieś na wschód od Kawęczyna. Dodam, że Prusacy mieli wówczas plany zburzenia Warszawy i zbudowania jej na nowo jako średnie, nadgraniczne miasteczko.


Ta całkowicie nienaturalna granica mogła się utrzymać dłużej, gdyby nie to, że król Prus był na tyle głupi, że w 1806 r. wypowiedział wojnę Napoleonowi. Jego wojska dostały bęcki pod Jeną i Auerstedt, a Napoleon na części ziem polskich utworzył Księstwo Warszawskie. Cesarz Francuzów był tym, który przerwał niemiecki Drang nach Osten. 



Na Kongresie Wiedeńskim Prusy niestety odzyskały Wielkopolskę, ale nie całą. Apetyt cara Aleksandra I na nowe ziemie był duży. Podległe Rosji Królestwo Polskie kończyło się więc za Sosnowcem i Kaliszem. Tak było aż do 1914 r. Rosja zaczynała I wojnę światową z planami przesunięcia granic wasalnej Polski aż po Odrę i Szczecin. 



W wyniku I wojny światowej oraz udanych, przeprowadzonych przez odrodzoną Polskę wojen hybrydowych w Wielkopolsce i na Górnym Śląsku, granicę Niemiec udało się odepchnąć na zachód, wyzwalając nawet część terenów, które nie wchodziły wcześniej w skład I RP. Granica była jednak dla nas niekorzystna - Niemcy zaczynały się za Częstochową i za Mławą. Była ona czynnikiem wykluczającym w długim terminie pokojową koegzystencję między Polską a Niemcami.


W trakcie drugiej wojny idea przesunięcia granicy dalej na zachód pojawiła się najpierw w prasie ugrupowań piłsudczykowskich i narodowych, a dopiero później zaczęli ją głosić komuniści. Postulaty Sowietów o oparciu jej na Odrze i Nysie były zresztą dosyć lamerskie w porównaniu z planami polskiego podziemia. Piłsudczycy domagali się bowiem przyznania Polsce Rugii, a NSZ chciał by polski pas obronny rozciągał się na kilka kilometrów na zachód od Odry. Sytuacja zmierzała jednak nieuchronnie do dużego przesunięcia Niemiec na zachód. I tak się stało, choć mogło być lepiej - gen. Berling opisywał w swoich wspomnieniach jak Stalin (przy protestach Wasilewskiej!) przyznał Polsce całe Prusy Wschodnie i Zaolzie.

W strategii realizowanej przez Berlin stale powtarza się jeden motyw: próba zorganizowania Europy według przekonania o własnej misji dziejowej. Dwa razy przyniosło to Niemcom katastrofę w postaci przegranej wojny i przesunięcia granic na zachód. Trzecia próba, podejmowana obecnie, może skończyć się ruiną społeczno-gospodarczą dla Niemiec. To jak mocno oberwiemy przez to rykoszetem, będzie zależało jedynie od naszej zdolności trzymania niemieckiej agentury z dala od naszych instytucji publicznych i jak mocno będziemy przygotowani na wykorzystanie dekompozycji ładu europejskiego. No, ale głupie i zakompleksione Polaczki tej prostej zdolności jeszcze sobie nie wypracowały...




sobota, 8 czerwca 2024

Odwiedziłem Gobekli Tepe

 Z uwagi na ciszę wyborczą, jedynie bardzo krótko skomentuje śmierć polskiego żołnierza na granicy z Białorusią: do nielegalnych imigrantów oraz innych dywersantów Łukaszenki/Putina wojsko i odpowiednie służby powinny strzelać, a wszystkich tych, którzy udzielają pomocy (choćby propagandowej) przestępcom atakującym nasze granice powinno się wysłać do miejsca odosobnienia wzorowanego na Berezie Kartuskiej. No, ale oczywiście trend europejski, amerykański i globalny jest zupełnie inny...

W Turcji usłyszałem od miejscowych dużo psioczenia na Erdogana za to, że wpuścił do kraju miliony Syryjczyków. Turcy otwarcie głosili teorię "zastąpienia ludności", wskazywali na dużą ilość islamskich fundamentalistów, dilerów narkotykowych i zwykłych przestępców w imigranckiej masie. Gdy ktoś w debacie publicznej krytykuję politykę imigracyjną władz, zostaje napiętnowany jako "nazista". Co nam to przypomina?

***

Jak już pewnie się zorientowaliście, ostatnie kilka dni spędziłem w Turcji, a dokładniej w mieście Sanliurfa, stolicy prowincji położonej przy granicy z Syrią. Sanliurfa dawniej nazywała się Edessa i zapisała się w historii krucjat. W jej pobliżu leży biblijny Harran, czyli miejscowość, w której mieszkał przez pewien czas Abraham. 

Jak pisałem: "Koran przypomina historię Bliskiego Wschodu napisaną przez Ryszarda Petru. Wszystko tam pomieszane. Owa święta księgą mówi, że Abraham nie chciał uznać króla Nimroda za Boga i zniszczył idole w Urfie. Poddano go więc próbie ognia, z której wyszedł bez szwanku. W miejscu, w którym się to zdarzyło wytrysnęło źródło i powstał staw rybny. Teraz jest tam park, z basenem w którym pływają wielkie rybencje. Jest też meczet, który był kiedyś kościołem. Zachowała się dzwonnica. W meczecie jest szklana podłoga, a pod nią woda i rybki. Urfa to miejsce pielgrzymek. Znacznie więcej jest tu tureckich turystów niż zagranicznych."





"W Sanliurfie jest duże o dosyć nowoczesne muzeum archeologiczne, a w nim m.in. rekonstrukcja świątyni z Gobekli Tepe, neolityczne totemy i najstarsza znana rzeźba człowieka naturalnej wielkości. Została ona odkopana na starym mieście, które jest zasiedlone od czasów neolitu, czyli tylko trochę krócej niż warszawskie Bródno. W skarpie wzgórza stanowiącego starówkę jest wydrążona starożytna nekropolia - wykorzystywana w czasach grecko-rzymskich. Taka mini-Kapadocja. W pobliżu jest muzeum mozaik. Wielka hala z przeniesionymi do niej mozaikami z rzymskich willi. Wszystko to zwiedziłem rano. Później, koło południa temperatura dochodziła już do 40 stopni, a czynnej knajpy z zimnym piwem nie miałem po drodze..."









Sanliurfa jest miastem nieprzerwanie zasiedlonym od czasów neolitu. Leży ona w miejscu bardzo specyficznym - tam, gdzie Anatolia spotyka się z Mezopotamią. Widać to choćby w Harranie.

"4000 lat temu był to Mały Sumer, kolonia handlowa w której mieszkał przez pewien czas Abraham a Jakub pracował u lokalnego Janusza - Labana. Z dawnego Harranu niemal nic nie zostało, ale ponoć ostatnio dokopali się do czegoś, co nazwali Domem Abrahama. Jak na razie można obejrzeć ruiny Harranu sprzed najazdu Mongołów. W pobliżu można zobaczyć charakterystyczne domki ze stożkowymi dachami. Te, które obejrzałem od środka miały 300 lat. Czyli jak na te tereny to dosyć nowe budowle..." 




Harran został jednak w ostatnich latach mocno przyćmiony przez Gobekli Tepe, czyli wielką świątynię określaną jako "przedneolityczna".







"Gobekli Tepe robi wrażenie - po przyjrzeniu się temu miejscu śmiałem się z tego, jak archeologowie rżną głupa. Nie znaleźli tu garnków i na tej podstawie orzekli, że to miejsce przed neolityczne, zbudowane w czasach gdy nie znano ceramiki! Jednocześnie przyznają, że odkopali tylko 10 proc. tego co się tu może znajdować. Może znajdą tam jakiś garnek i zmienią teorię. W lokalnym mini-muzeum zajefajna prezentacja, w której starają się pokazać, że to miejsce powstało w wyniku wielkiego rave'u ludzi jaskiniowych, którzy w rytm paleotechno postawili wielką świątynię. W narracji powtarzana jest bliska Karoniowi teoria, że to wiara zrodziła rolnictwo. A tymczasem: świątynia składa się z kilku pomieszczeń, w których są wielkie wsporniki (?) w kształcie litery T. W niektórych z nich są wywiercone okrągłe otwory. Wywiercono je też w ścianach. Przypomina to wszystko świątynie na Malcie. Bardzo przypomina!!! Są nawet takie same zabezpieczenia antysejsmiczne (otwory na łożyska, na których osadzone są elementy konstrukcji). Cześć filarów jest pokryta reliefami że zwierzętami. To zapewne wyobrażenia zodiaku i gwiazdozbiorów. Są na nich nawet strusie emu. Najważniejszy relief przedstawia człowieka-ptaka z kulą nad ręką i na dole skorpiona. Kula to nasza planeta. Z gwiazdozbioru Plejad (pamiętacie gwiezdną mapę z Egiptu? Abusir?) Ziemię widać właśnie pomiędzy szczypcami gwiazdozbioru Skorpiona. Co ciekawe, archeologowie przyznają, że niektóre symbole na filarach mogą być pre-alfabetem."




Gobekli Tepe na pewno było miejscem strategicznym. To wzgórze, z którego rozciąga się widok aż po pasmo gór Taurus i po Syrię. W pobliżu znaleziono więcej śladów tajemniczej "przedneolitycznej" cywilizacji, w tym "miasto" Karahan Tepe.








"Karahan Tepe jest miejscem po środku niczego. Na tym wzgórku dokonano jednak sensacyjnego odkrycia: miasta sprzed 10 tysięcy lat. Zachowała się tam sala z kolumnami przypominającymi Gobekli Tepe. Jest też pomieszczenie z posągiem wychudzonego mężczyzny trzymającego w dłoniach penisa. Są intrygujące otwory w wapiennej posadzce. I tyle. Odkopano tego niewielką część. Wszystko przypomina mi Maltę. To dzieło śródziemnomorskiej cywilizacji megalitycznej. A co się kryje pod podobnymi wzgórzami w okolicy? Po okolicznych polach widać, że kamień z miejsc starożytnych został rozszabrowany na płoty. Czasem na polu samotnie stoi duży kamień mający ślady obróbki. Czasem na wzgórzach kamienie wyglądają jak cyklonowe mury i mają nawet otwory. Gobekli Tepe i Karahan Tepe to drobną część tego, co tu było 10 tys. lat temu i wcześniej."

Uwagę zwracają tam choćby tajemnicze okrągłe "wydrążenia" w skale widoczne na szczycie wzgórza i jednym z miejsc przy "wejściu" do kompleksu. A samą rzeźbę kolesia trzymającego w dłoniach penisa nazwałem pomnikiem redaktora Marcina Kąckiego pomnikiem redaktora Marcina Kąckiego :)

Karahan Tepe choć jest rozczarowująco małe, to mogę je określić jako miejsce w conanowskim klimacie.


Ostatni pełny dzień wyprawy był już w zupełnie innym klimacie. "Odbyłem rejs stateczkiem po Eufracie w Halfeti, czyli miejscowości, która została częściowo zatopiona po zbudowaniu tamy. Widziałem m.in. ruiny twierdzy Rumkale. Ciekawe było towarzystwo na pokładzie. Głównie dziewczyny w hustach i długich sukniach, ale też jedna, bardzo fajna w letniej pomarańczowej sukience. (Była z chłopakiem, oboje z Izmiru ). W pewnym momencie tańczyła do tradycyjnej tureckiej muzyki, a razem z nią dwie tradycyjnie ubrane dziewczyny. Dwie Turcje jednoczą się przy krajowej muzyce".






Oczywiście wyprawa do wschodniej Turcji obfitowała w różne drobne, acz ciekawe obserwacje. Poniżej dwa ich przykłady:


Zabytkowy, amerykański, zimnowojenny czołg, stojący przy drodze w okolicach Harranu....


... i ciekawy wyraz poparcia dla Palestyny przez kierowcę ciężarówki.

Wyprawa też ciekawa pod względem kulinarnym. Można było spróbować takich lokalnych dań jak urfa kebap.





Jeśli będziecie się wybierać w tamte strony (do czego gorąco zachęcam!), to polecam Hotel Astarte w Sanliurfie. Jest on położony kilka minut drogi od najważniejszych zabytków i muzeów. Macie też blisko dwie knajpy z piwem. Właściciele i pracownicy hotelu Astarte są tam ultraprzyjaźni i pomocni. Będziecie więc częstowani turecką herbatą i kawą. Śniadania są tam obfite, a sam hotel to przerobiony stary, tradycyjny dom. Z hotelem współpracuje kierowca, który może zabrać Was w różne starożytne miejsca.








Jedynym większym minusem wyprawy do Sanliurfy jest bariera językowa. Miejscowi ogólnie słabo znają tam angielski. Ale to się będzie zmieniać, wraz z rosnącą popularnością takich miejsc jak Gobekli Tepe i Karahan Tepe. Można więc powiedzieć, że przecierałem Wam tam szlak...

***

W sierpniu czeka Was natomiast prawdziwa uczta czytelnicza. Wydawnictwo Replika  wypuści na rynek książkę Znanego Wam Autora. To będzie odtrutka zarówno na zychowszczyznę jak i na bardzo dziurawą oficjalną narrację. Wydawca zachwala: "Hubert Kozieł nie przedstawia „spiskowej teorii dziejów” ani „historii alternatywnej”. Proponuje jednak spojrzenie na „największą z wojen” z innej strony. Spojrzenie w głąb jej dziejów, na fakty pozostające na „obrzeżach” ogólnie uznawanego nurtu zdarzeń. Wydobywa z niepamięci sytuacje, dokumenty, postaci, które mogą zachwiać w posadach całą misterną konstrukcją „oficjalnej historii”. Zachęcam więc gorąco do kupowania książki i lektury!