sobota, 28 grudnia 2019

Phobos: Kosmiczna OdeSSa






Ilustracja muzyczna: Rammstein - Amerika

Gdy pułkownik Philip J. Corso badał w Pentagonie sprawę Roswell, spytał się jednego z niemieckich naukowców sprowadzonych do USA w ramach projektu Paperclip, czy to przypadek, że pojazd rozbity w Nowym Meksyku przypominał latające skrzydło Hortena. Naukowiec uśmiechnął się i odparł, że to nie przypadek. Corso pomyślał sobie wówczas: "No to teraz wiemy, dlaczego kraj pogrążony w kryzysie gospodarczym taki jak Niemcy zdołał realizować takie zadziwiające projekty zbrojeniowe w czasie wojny". Dodajmy, że Niemcy realizowali te awangardowe projekty lotnicze a jednocześnie byli pod wieloma względami zapóźnieni technologicznie wobec Amerykanów i Brytyjczyków. Postęp osiągnięty ówcześnie przez Niemcy można porównać do sytuacji w której, np. współczesna Turcja, Pakistan czy Meksyk zaczęłyby budować myśliwce nawet nie szóstej, ale siódmej generacji. Niemiecki postęp - przypominający pod pewnymi względami chiński skok technologiczny z ostatnich 20 lat - był podejrzanie szybki. Jak powiedział w 1972 r. Herman Oberth, jeden z ojców niemieckiego programu rakietowego a po wojnie naukowiec pracujący dla NASA: "Nie możemy przypisywać sami sobie zasług w pewnych dziedzinach nauki. Dostaliśmy wsparcie. Dostaliśmy wsparcie od ludzi z innych światów".


Flashback: Shamballah - Żelazne Niebo

Pisałem już w serii Shamballah o nazistowskich poszukiwaniach starożytnych broni "bogów", takich jak opisane w dawnej literaturze indyjskiej boskich pojazdów zwanych vimanami. Zajmować się tym miały m.in. Towarzystwo Thule (wpływowa organizacja, wspierająca NSDAP w pierwszych latach jej istnienia) oraz rzekomo istniejącego Towarzystwa Vril.  O tej drugiej organizacji nie wiemy nic pewnego, ale jego istnienie potwierdzał m.in. Willy Ley - jeden z twórców niemieckiego programu rakietowego, który już w latach 30. przeniósł się do USA. W literaturze ufologicznej można się często spotkać z doniesieniami, że jedną z prominentnych postaci w towarzystwie Vril była Maria Orsić - młoda kobieta (Chorwatka?) będąca medium, która odbierała przekazy chanellingowe od obcej cywilizacji. Przekazy te miały pomóc Towarzystwu Vril w próbach budowania już w końcówce lat 20. pierwszych, na razie małych i bezzagłogowych, pojazdów antygrawitacyjnych. Nie wiemy na ile próby te były udane i nawet czy Orsić rzeczywiście istniała. Do jej postaci wrócimy jeszcze w następnym odcinku, gdyż okaże się kluczowa dla całej historii...


W 2000 r. do włoskich ufologów trafiła teczka z dokumentami działającej rzekomo w latach 30. organizacji o nazwie Gabinetto RS/33. Była to komitet badawczy założony z inicjatywy Benito Mussoliniego a kierowany przez wybitnego wynalazcę Gugliemo Marconiego. W jego skład wchodzili też m.in.: wybitny pilot i zarazem działacz faszystowski Italo Balbo, minister propagandy a później minister spraw zagranicznych Galeazzo Ciano, wybitny inżynier, senator Luigi Cozza oraz astronom Gino Cecchini. Komitet współdziałał z OVRA, czyli tajną policją faszystowskich Włoch. Celem jego działania były badania nad UFO. W dokumentach RS/33 znalazła się wzmianka o katastrofie niezidentyfikowanego pojazdu latającego 13 czerwca 1933 r. pod Magentą, w pobliżu Mediolanu. Mussolini podejrzewał, że ta maszyna mogła być niemiecką lub angielską tajną bronią. Marconi obstawał przy hipotezie pozaziemskiej. Wrak miał trafić do zakładów lotniczych Siai Marchetti. Według George'a Fillera, amerykańskiego ufologa i zarazem byłego oficera wywiadu sił powietrznych, amerykańska 1 Dywizja Pancerna zabezpieczyła hangar z wrakiem w kwietniu 1945 r. Szczątki UFO zostały przesłane później do bazy Wright-Patterson. Można się domyślić, że przed 1945 r. były one wielokrotnie badane przez niemieckich i włoskich naukowców. Być może badania te zainspirowały w 1942 r. włoskiego inżyniera Giuseppe Belluzzo do stworzenia projektu dysku latającego - napędzanego jednak nie silnikiem antygrawitacyjnym (którego metody działania Włosi zapewne nie rozgryźli), ale trzema silnikami odrzutowymi. Niemcy też zresztą próbowali budować dyski z silnikami odrzutowymi - projekty Miethego, Schrievera i Habermohla. Ciekawe, co ich zainspirowało?



W 1991 r. Władimir Terziski, członek Bułgarskiej Akademii Nauk, ujawnił rzekome mikrofilmy SS z lat 1944-1945 opisujące niemieckie latające dyski antygrawitacyjne. Mikrofilmy te miały zostać przejęte przez Sowietów i były udostępniane bezpiekom państw Układu Warszawskiego. Wśród opisanych tam pojazdów był  dwuosobowy Vril I o średnicy 11,5 m, rozwijający szybkość do 12 tys. km/h i mogący latać 5,5 godziny. Napędzany był urządzeniem o nazwie "Schuman Levitator, prawdopodobnie zbudowanym przez prof. Winfrieda Otto Schumana, członka Towarzystwa Thule, który po 1945 r. znalazł się w USA w ramach programu Paperclip i został przydzielony do bazy Wright-Patterson. Inne dyski były napędzane urządzeniem o nazwie "Thule Tachyonator". Dysk latający Haunebu I miał 25 m średnicy, rozwijał prędkość do 17 tys. km/h i mógł latać 18 godzin. Haubebu II miał 32 m średnicy, załogę 20 osób, prędkość maksymalną 20 tys. km/h i mógł latać przez 55 godzin. Haunebu III miał średnicę 71 m, załogę 32 osób, prędkość maksymalną 40 tys. km/h i mógł latać do 8 tygodni bez przerwy. Zbudowano 17 statków Vril I, 2 Haunebu I, 7 Haunebu II, 1 Haunebu III. Projektowano także inne pojazdy - m.in. cygarokształtny powietrzny lotniskowiec "Andromeda".




Polski badacz Igor Witkowski, założyciel pisma "Nowa Technika Wojskowa", rzekomo natrafił na ślady mówiące, że pojazdy te testowano i budowano na Dolnym Śląsku. Ich masowej produkcji miał służyć nie ukończony kompleks podziemny Riese w okolicach Wałbrzycha. Ich budową zajmowała się komórka badawcza SS EIV - wspominana m.in. w dokumentach Terziskiego. Rzekomo sercem układu napędowego tych "nazistowskich UFO" było urządzenie nazywane "Die Glocke" - "Dzwon". Antygrawitacja powstawała dzięki wirowaniu plazmy rtęci. Wikipedia klasyfikuje oczywiście "Die Glocke" jako oszustwo, ale dziwnym trafem coś bardzo bardzo podobnego do rzekomego "Dzwonu" rozbiło się pod Kecksburgiem w Pennsylwanii w 1965 r. Z jakiegoś powodu też niemieckie U-Booty przewoziły pod koniec wojny duże ilości rtęci do Japonii. Dziwnym trafem też wątek "Die Glocke" produkowanego pod Wałbrzychem znalazł się w książce "Sekret Machines" Toma DeLonge'a realizującego wspólnie z USAF projekt "ograniczonego ujawnienia UFO".


Skoro jednak Niemcy mieli własne UFO to czemu nie użyli go bojowo - lub przynajmniej nic nie wiemy o ich takim wykorzystaniu? Witkowski twierdzi, że "Die Glocke" był napędem fatalnie wpływającym na zdrowie pilotów. Promieniowanie przez niego emitowane rozpuszczało struktury wewnątrzkomórkowe. Nie wiadomo, czy Niemcy zdołali zaradzić temu problemowi w trakcie wojny. Rzut oka na specyfikacje techniczne tych "nazistowskich UFO" pozwala się też zorientować, że pojazdy te były kiepsko uzbrojone. Owszem niektóre z nich miały działka. Ale to raczej słaba broń jak na coś poruszającego się z prędkością kilkunastu tysięcy kilometrów na godzinę. To tak jakby do F-16 zamontować karabin maszynowy Lewisa z I wojny światowej. Te pojazdy nie wydają się też być przystosowane do przenoszenia bomb. Witkowski twierdzi, że do nękania alianckich wypraw bombowych Niemcy opracowali małe, bezzałogowe statki zwane przez amerykańskich pilotów foo-fighters. Było wiele ich obserwacji w końcowych latach wojny, ale specjalnych szkód one aliantom nie zrobiły. Ogólnie niemieckie pojazdy antygrawitacyjne sprawiają wrażenie, że zbudowano je z myślą nie o walce, ale o... ucieczce. Wojna już była dla Rzeszy przegrana i trzeba było porzucić niemieckich frajerów fanatycznie walczących za swojego Fuehrera.



Oczywiście najwięcej nazistów zostało po wojnie w Niemczech. Wielu wyemigrowało do USA. Wielu do Ameryki Południowej. Ale część z nich mogło stworzyć "cywilizację równoległą" gdzie indziej. Admirał Doenitz chwalił się - nawet na procesie Norymberskim! - że Kriegsmarine zbudowała dla Hitlera ostatnią kryjówkę na obszarach polarnych. Wszyscy wówczas uważali, że bredzi. Wszyscy poza Amerykanami. W 1939 r. amerykański polarnik admirał Byrd razem z okrętem US Navy przyglądał się bowiem niemieckiej ekspedycji antarktycznej. Ekspedycja ta proklamowała, że kawał antarktycznego terytorium nazwany "Nową Szwabią" stanowi zamorską posiadłość Rzeszy. Tak się akurat złożyło, że w trakcie wojny ubooty pojawiały się w okolicach Patagonii, więc zapewne pojawiły się w alianckich służbach podejrzenia, że naziści mają gdzieś w pobliżu swoją bazę zaopatrzeniową. W każdym bądź razie na przełomie 1946 i 1947 r. w Nowej Szwabii pojawiła się amerykańska ekspedycja realizująca Operację Highjump. W jej składzie był m.in. lotniskowiec a w dowództwie było dwóch admirałów. O rezultatach naukowych tej ekspedycji mówi się niewiele. Ponoć większość zdjęć dokonanych przez lotnictwo rozpoznawcze była "prześwietlona". Wyprawę przerwano po kilku tygodniach. Stracono jeden samolot rozpoznawczy, oficjalnie w wypadku. Po ekspedycji admirał Byrd udzielił chilijskiemu dziennikowi "El Mercurio" wywiadu, w którym mówił o "zagrożeniu dla bezpieczeństwa USA od strony biegunów" i o wrogu, który dysponuje statkami powietrznymi mogącymi przelecieć od bieguna do bieguna. DeLonge w swojej powieści opisał jak Amerykanie szybko pokonują w boju nad Antarktydą nazistowskie niedobitki i przyjmują kapitulację niemieckiej bazy. Admirał Byrd powrócił na Antarktydę wraz z grupą bojową US Navy w 1955 r. w ramach operacji Deep Freeze.  Nic nie wiadomo, by jacyś naziści w swoich UFO stawiali mu opór, więc można przyjąć, że w międzyczasie sprawę załatwiono polubownie...



Kewper/Stein były funkcjonariusz CIA zaangażowany w sprawie UFO powiedział w wywiadzie dla Lindy Moulton Howe, że na przełomie lat 50. i 60. Amerykanie monitorowali aktywność nazistowskich UFO w Ameryce Południowej. Twierdził, że te statki dało się łatwo odróżnić od UFO pochodzenia pozaziemskiego, gdyż miały wyraźnie słabsze od nich osiągi. W Strefie 51 obok wraków statków obcych, znalazło się też kilka przechwyconych nazistowskich UFO. Intrygująco brzmią więc w tym kontekście relacje mówiące o tajnej wizycie prezydenta Eisenhowera w bazie Holloman w Nowym Meksyku w lutym 1955 r. (Są świadkowie lądowania tam Air Force One, a także oficerowie, którzy słuchali wystąpienia prezydenta.) Nad bazą pojawiły się wówczas dwa UFO. Relacja jednego z żołnierzy mówi natomiast, że prezydent oglądał z bliska jeden z tych pojazdów i nawet do niego wszedł! Czy to były przechwycone nazistowskie pojazdy? Clark McClelland, były pracownik NASA współpracujący z niemieckimi naukowcami sprowadzonymi w ramach projektu Paperclip wspomina, że dr Ernst Steinhoff, jeden z tych naukowców, opowiedział mu o tym incydencie w bazie Holloman. Steinhoff twierdził, że na pokładzie UFO znajdował się "niemiecki oficer". Współpracujący z Amerykanami?



Przedstawiciele nazistowskiej "cywilizacji równoległej" mogli dosyć łatwo nawiązać kontakt z amerykańskim Głębokim Państwem. Np. poprzez licznych naukowców zatrudnionych przy tajnych projektach. Takich jak Wernher von Braun (urodzony w Wyrzysku pod Piłą), gen. Walter Dornberger, Kurt Debus czy ewidentny zbrodniarz dr Hubertus Strughold "ojciec medycyny kosmicznej". McClelland wspomina, że raz usłyszał jak Debus rozmawiał z innym naukowcem na temat "V7" - to był rzekomo jeden z kryptonimów projektu antygrawitacyjnego. Innym razem zobaczył on w Marshall Space Centre gen. SS Hansa Kammlera, specjalistę od tajnych programów zbrojeniowych, który rzekomo zginął w dziwnych okolicznościach w 1945 r. Są poszlaki, że Kammler upozorował swoją śmierć a już w 1944 r. poprzez Portugalię zaproponował, że będzie pracował dla Amerykanów.



Poszlaki mówiące o tajnymi niemieckim programie antygrawitacyjnym stawiają w ciekawym świetle niektóre przypadki spotkań "kontaktowców" z "obcymi". W latach 50. dużą sławę zdobył amerykański kontaktowiec polskiego pochodzenia George Adamski. Twierdził, że wielokrotnie spotykał się z obcymi twierdzącymi, że pochodzą z Wenus. Obcy wyglądali jak ludzie - nordyckiego typu urody. Adamski kilka razy zrobił zdjęcia ich UFO. Wyglądało bardzo podobnie do jednego ze statków z serii Haunebu. W 2009 r. kilku byłych pracowników Departamentu Obrony potwierdziło, że widziało Adamskiego na terenie Pentagonu, gdzie rozmawiano z nim na temat jego obserwacji.

W 1957 r. Reinholdt Schmidt, Amerykanin pochodzenia niemieckiego, był świadkiem jak na prerii pod Kearney w Nebrasce stało duże, srebrne, cygarokształtne UFO. Było ono naprawiane przez załogę składającą się z czterech mężczyzn i dwóch kobiet. Schmidt porozmawiał z nimi i stwierdził, że mówili do niego po angielsku z silnym niemieckim akcentem. Usłyszał też jak rozmawiają pomiędzy sobą w Hochdeutsch. Twierdzili, że są z Saturna (czemu nie z planety Zdupix?) i że są zainteresowani sowieckim Sputnikiem oraz amerykańskimi planami odpalania satelit. Schmidt twierdził również, że ci "Saturnianie" pili kawę MJB i pojechali samochodem na zakupy.

W styczniu 1957 r. starszy sierżant US Army Willard Wannal był świadkiem lądowania latającego spodka w okolicach Kaimuki na Hawajach. Na UFO znajdowała się swastyka i symbol "żelaznego krzyża". Z pojazdu wyszedł człowiek ubrany w nazistowski mundur z Żelaznym Krzyżem! Nazista nie miał wrogich zamiarów. Porozmawiał chwilę z amerykańskim żołnierzem. Mówił po angielsku z niemieckim akcentem. To, że do tego spotkania doszło w pobliżu amerykańskiej bazy wojskowej Fort Shafter wskazuje na to, że przelot UFO był zapewne wcześniej zgłoszony. Obrona przeciwlotnicza nie traktowała bowiem tego pojazdu jako wrogiego. To sugeruje, że doszło co najmniej do jakieś formy rozejmu jeśli nie pokoju z nazistowską "cywilizacją równoległą" z Ameryki Południowej/Antarktydy.



Silne lobby postnazistowskich naukowców w amerykańskim Głębokim Państwie w pierwszych dekadach zimnej wojny na pewno sprzyjało łagodnemu potraktowaniu tej Kosmicznej OdeSSy. Warto więc zadać pytanie o to jak mocno te tajne projekty były wówczas zinfiltrowane przez ową Hydrę? Zwróćmy uwagę na przykład von Brauna. W latach 70., w ostatnich latach życia mówił swojej asystentce, dr Carol Rosin, że należy sprzeciwiać się militaryzacji Kosmosu. Według niego źli Amerykanie budują systemy wojskowe w Kosmosie, wykorzystując pretekst zagrożenia sowieckiego, później będą wykorzystywać do tego celu zagrożenie terrorystyczne i ze strony "państw wymagających uwagi", później asteroid a na końcu sfingują zagrożenie ze strony Obcych. Czemu temu staremu karierowiczowi i zbrodniarzowi wojennemu zebrało się na takie moralizowanie? Czemu tak bardzo go przerażała wizja amerykańskich systemów obronnych na orbicie? Czy obawiał się, że będzie oznaczało to koniec Kosmicznej OdeSSy? Czy też może zaprzedał się Obcym tak jak wcześniej Amerykanom i Hitlerowi? Raz Niemiec, zawsze Niemiec. Jeśli taka kreatura mówi, że obawia się amerykańskich sił kosmicznych, to oznacza, że trzeba je budować.

***

Na koniec mały eksperyment myślowy: czy Niemcy zostali podpuszczeni przez wspomnianych przez Obertha "ludzi z innych światów", by stworzyć tajny program kosmiczny, który nie da im zwycięstwa w wojnie ale pochłonie ich zasoby i z którego będą korzystać inni? Jaka była w tym rola tajnych grup okultystycznych takich jak Vril? Z kim one były naprawdę w kontakcie?

***

A w kolejnym odcinku o tym, czy Obcy są dla nas rzeczywiście tacy Obcy. I nie mam na myśli książki "Ten obcy". :)

***

Czytelnikom życzę natomiast: Make a New Year Great Again!






sobota, 21 grudnia 2019

Phobos: Gwiezdna Flota


Powyżej: Strefa 51, kompleks przy Jeziorze Groom


Ilustracja muzyczna: Robotics: Notes - Main Theme

Ilustracja muzyczna: Fatboy Slim - Bird of Prey



 - Siły powietrzne USA dysponują obecnie technologią pozwalającą przewieźć człowieka w jakikolwiek punkt na Ziemi w mniej niż godzinę - stwierdził niedawno gen. Steven L. Kwast. To wojskowy w stanie spoczynku, były dowódca 47-mej Grupy Operacyjnej w Laughlin AFB i 4 Skrzydła Myśliwców w Seymur Johnson AFB, pilot mający za sobą 680 godzin lotów bojowych, a przy tym posiadacz dyplomów z inżynierii astronautycznej i administracji publicznej. Słowem: inteligent w armii. Gen. Kwast jest przy tym wielkim entuzjastą Sił Kosmicznych, który chwali się liczącymi 33 lata relacjami z naukowcami zajmującymi się technologiami kosmicznymi. Jest więc wątpliwe, by jego słowa o technologii pozwalającej zawieźć człowieka w dowolny punkt na Ziemi w ciągu godziny były przejęzyczeniem. Jeśli taka technologia rzeczywiście istnieje to Siły Powietrzne/Kosmiczne USA dysponują pojazdami zdolnymi do poruszania się z prędkością co najmniej 40 tys. km na godzinę. Nasuwa się więc pytanie: od kiedy nią dysponują i jak ją zdobyły?



Ronald Reagan wspomniał w swoim prezydenckim dzienniku w czerwcu 1985 r. o spotkaniu z "pięcioma najlepszymi naukowcami kosmicznymi", którzy opowiedzieli mu o rzeczach, które wydają się być sci-fi, ale są prawdziwe. Napisał, że dowiedział się wówczas, że "pojemność naszych promów jest taka, że możemy mieć na orbicie jednocześnie 300 ludzi". To zadziwiający wpis, bo pojemność wszystkich amerykańskich wahadłowców wynosiła wówczas łącznie maksymalnie 40 ludzi - a przecież nie dało się ich jednocześnie wystrzelić na orbitę! Stacja kosmiczna Skylab w latach 1973-1979 zwykle miała trzyosobową załogę. O jakim więc tajnym programie kosmicznym Reagan pisał?
Wiadomo, że w latach 60-tych NASA wspólnie z Departamentem Obrony przygotowywała się do budowy stacji kosmicznej MOL. Program ten jednak został oficjalnie zamknięty w 1969 r. Z dokumentów ujawnionych przez NRO (agencję wywiadu satelitarnego) wynika jednak, że nie zaniechano prac nad budową stacji bezzałogowej. W dokumentach tych pojawia się też jednak projekt dostosowania jej do przyjęcia 18 lub 40 astronautów. Zachowały się też dokumenty dotyczące kontraktu na budowę na tej stacji systemów podtrzymywania życia. Czy stacja jednak powstała? A jeśli tak, to czym wożono na nią załogę i zaopatrzenie? Przecież nie rakietami i wahadłowcami startującymi z Florydy w ramach oficjalnych misji NASA...



20 września 1983 r. Ben Rich, w latach 1954-1991 dyrektor Skunk Works (zakładów koncernu Lockheed Martin zajmujących się awangardowymi projektami), człowiek zwany "ojcem technologii stealth", wygłaszał wykład, podczas którego rozbawił publiczność mówiąc, że jego zakłady dostały nowy kontrakt: "Mamy zabrać E.T. z powrotem do domu". Ilustrował to slajdem rysunku przedstawiającego UFO. W 1993 r., już na emeryturze, stwierdził: "Mamy już środki, by podróżować wśród gwiazd, ale te technologie są zamknięte w czarnych projektach i potrzeba by siły wyższej, by je wydostać z korzyścią dla ludzkości. Wszystko, co możecie sobie wyobrazić, już wiemy jak robić". Czyżby więc kontrakt przyznany jego zakładom w 1983 r. doprowadził do powstania technologii pozwalającej na "podróżowanie wśród gwiazd"?



Płk Corso pisał, że po wyodrębnieniu się Sił Powietrznych jako odrębnego rodzaju Sił Zbrojnych USA w 1947 r. szczątki z Roswell zostały rozdzielone pomiędzy Armię, Marynarkę Wojenną i Siły Powietrzne. Oczywiście Siły Powietrzne zachowały sobie z tego najwięcej. Płk Corso nie wiedział do czego doszły, ale zdawał sobie sprawę, że pracowały nad odtworzeniem silnika pojazdu obcych istot. Ponoć najwięcej problemów wywoływało zrozumienie działania systemu sterowania. Pojazd miał być bowiem dostrojony do obcych istot - był sterowany ich falami mózgowymi. (To może wyjaśnić dlaczego udawało się prowokować katastrofy UFO za pomocą silnych radarów. Taka wiązka mogła być dla Szaraków podobnie nieprzyjemnym impulsem jak granat oślepiający dla komandosa noszącego gogle noktowizyjne. To pilot jest często najsłabszym ogniwem w pojeździe latającym.) Wygląda jednak na to, że w latach 50. i przynajmniej w pierwszej połowie lat 60. badania te nie zaowocowały przełomem. Incydent w Kecksburgu z 1965 r. - katastrofa czegoś, co bardzo przypominało "Die Glocke", czyli silnik rzekomych hitlerowskich podróbek UFO - wskazuje jednak, że w połowie lat 60. siły powietrzne miały już silnik antygrawitacyjny. Niedoskonały, bo niedoskonały, ale od czegoś trzeba zacząć. Jeszcze bardziej intrygujący jest incydent Cash-Landrum z 1980 r. Dwie mieszkanki Teksasu Betty Cash i Vickie Landrum zaobserwowały nad drogą na pustkowiu nisko lecący obiekt w kształcie diamentu. Biły od niego wyładowania elektryczne. Te dwie Teksanki były ewangelikalnymi chrześcijankami więc pomyślały początkowo, że to Drugie Przyjście Chrystusa (!). Zatrzymały się i wyszły z samochodu. Były jednak zbyt blisko tego obiektu i ich skóra została poparzona. Przez kilka miesięcy miały objawy czegoś podobnego do choroby popromiennej lub zatrucia chemicznego. Kongresmeni, do których pisały w tej sprawie poradzili im, by pozwały... bazę lotniczą Bergstrom. Obiekt w kształcie diamentu "eskortowała" grupa śmigłowców Ch-47 Chinook. Zapewne był on więc tajnym, antygrawitacyjnym pojazdem wojskowym, który prawdopodobnie miał problemy techniczne.


W 1989 r. dziennikarzowi lokalnej telewizji z Las Vegas George'owi Knappowi udzielił wywiadu Bob Lazar, inżynier utrzymujący, że pracował w Strefie 51 a konkretnie w kompleksie S4 nad Jeziorem Papoose. Lazar stwierdził, że pracował nad "inżynierią wsteczną" jednego z dziewięciu obcych latających talerzy trzymanych w S4. Obiekt, który badał nazywał "modelem sportowym". Miał on rzekomo silnik antygrawitacyjny oparty na "pierwiastku 115" (którego syntezy dokonano na Ziemi dopiero w 2003 r. i jest on znany jako... moscovium). Lazar nigdy nie twierdził, że widział tam jakichkolwiek obcych czy też ich zwłoki zatopione w pojemnikach. Swojej relacji nie zmienił przez 30 lat. Sceptycy zaczęli szybko ją podważać. Lazar twierdził np. że do pracy w S4 zwerbował go Edward Teller, gdy pracował w laboratoriach w Los Alamos. Laboratoria w Los Alamos zaprzeczały jednak, by go kiedykolwiek zatrudniały. Knapp dotarł jednak do wewnętrznego rozdzielnika telefonicznego z tej instytucji, w której wyraźnie widniało nazwisko "Robert Lazar"! O zatrudnieniu w Los Alamos mówiły też zeznania podatkowe Lazara. W okresie pracy w S4 jako pracodawca widniał w tych zeznaniach... ONI (wywiad marynarki wojennej)! Sprawa była o tyle dziwna, że uniwersytety, na których miał studiować Lazar też zaprzeczały, by kiedykolwiek był ich studentem. Jeśli jednak koleś nawet tam nie studiował, to był genialnym samoukiem - samodzielnie skonstruował samochód napędzany na paliwo wodorowe i samochód odrzutowy rozwijający prędkość 560 km/h. Za prawdomównością Lazara może przemawiać również to, że na swojej relacji o UFO... nic nie zarobił. Co więcej, wkrótce potem rządowi śledczy oskarżyli go o stręczycielstwo. Stręczycielstwo to polegało na... napisaniu programu komputerowego, z którego korzystał dom publiczny. (Było to w Las Vegas, gdzie prostytucja stanowi jedną z głównych gałęzi lokalnego biznesu. Dom publiczny, który korzystał z programu Lazara, oczywiście działał sobie później przez wiele lat bez żadnych nieprzyjemności ze strony władz.) Lazar, po ujawnieniu programów "inżynierii wstecznej" w S4 dostawał pogróżki a ktoś ostrzelał jego samochód.



O tym, że coś jest na rzeczy ze Strefą 51 oraz prowadzonymi tam programami inżynierii wstecznej, mówił też kapitan Bill Uhhouse, pilot-oblatywacz z USMC, a także inżynier pracujący w bazie Wright Patterson i w Strefie 51. Opowiadał on, że w latach 60. pracował tam nad pojazdem obcych istot a w zrozumieniu działania jego systemów pomagał... obcy jeniec nazywany kryptonimem "Jarod 2" (jakiś kosmiczny John McCain?).





Ciekawą relację na temat tej inżynierii wstecznej przekazał Mark McCandlish, ilustrator pracujący dla kilku amerykańskich koncernów zbrojeniowych przy projektach lotniczych. Jego kolega Brad Sorensen 12 listopada 1988 r. brał udział w pokazach lotniczych w bazie Norton w Kalifornii (tam gdzie miał siedzibę oddział audiowizualny sił powietrznych zaangażowany w kręcenie dokumentu poświęconego sprawie UFO za Nixona i tam gdzie, według płk Corso trafił "do muzeum" jeden z wraków z Roswell). Stamtąd został zabrany do bazy Edwards. Tam grupie osób (zapewne z przemysłu zbrojeniowego) pokazano trzy unoszące się nad ziemią pojazdy antygrawitacyjne a także film pokazujący osiągi małego, antygrawitacyjnego pojazdu w kształcie dzwonu (podobnego jak ten z Kecksburga). Sorensen opisał jeden z tych pojazdów, wraz z wnętrzem, McClandishowi, który na podstawie tego opisu sporządził rysunek. Pojazd ten nazwali ARV, czyli Alien Reproduction Vehicle. Miał on działać na zasadzie "elektrograwitacji". Według opisów Sorensena, mały ARV miał mieć 7,3 metra średnicy i 4-osobową załogę. Średni miał 18,3 metra i zabierał 8-16 osób. Duży miał 39 metrów i zabierał 20-40 osób. Nie znane były ich osiągi techniczne, ale czterogwiazdkowy generał sił powietrznych obecny na prezentacji stwierdził, że "mogą poruszać się z prędkością światła lub lepiej". Czy to był rezultat kontraktu ze Skunk Works, który miał pozwolić na "zabranie E.T. z powrotem do domu"? Wydaje się, że prezentowano wówczas stosunkowo nową technologię, opracowaną w latach 80. McCandlish w 1992 r. rozmawiał na pokazach lotniczych w bazie Edwards z Kentem Sellenem, emerytowanym podoficerem Sił Powietrznych, który twierdził, że brał udział tej bazie w 1973 r. w testach UFO. Opis zewnętrznego wyglądu pojazdu był zbieżny z tym, co opowiadał Sorensen a także z fotografią UFO z 1966 r., która znalazła się w aktach tzw. Komisji (nomen omen) Condona mającej za zadanie "udowodnić", że żadne UFO nie istnieją. Być może więc pojazd testowany w latach 60. i 70. miał dużo słabszy silnik, który nie pozwalał na misje w oddaleniu od orbity ziemskiej a tym bardziej na poruszanie się "z prędkością światła lub lepiej". W latach 80. przerobiono go, wrzucając w niego lepszy silnik antygrawitacyjny.





Edgar Fouche, służył w Siłach Powietrznych w latach 1967-1987, a kolejne osiem lat spędził w przemyśle zbrojeniowym. Choć oczywiście sceptycy kwestionowali jego cv, to przedstawiał dokumenty pokazujące m.in., że miał przydział do Nellis AFB, której częścią jest Strefa 51. W latach 90. napisał on powieść "opartą na faktach", w której opisywał w zbeletryzowanej formie tajne projekty lotnicze. Twierdził m.in., że następcą samolotu zwiadowczego SR-71 Blackbird  był Projekt Aurora. (Mimo oficjalnych zaprzeczeń, można wskazać, że ten projekt był już realizowany w latach 80. W budżecie na 1985 r. przeznaczono 455 mln USD na produkcję - produkcję, a nie na badania! - samolotu z tego projektu.) Program Aurora obejmował m.in. dwa samoloty hipersoniczne: SR-75 mogący rozwijać prędkość do 5 Machów, będący platformą startową dla SR-74 latającego z prędkością 18 Machów i mogącego umieszczać tajne satelity w Kosmosie. Oprócz nich zbudowano w ramach programu Aurora pojazd o nazwie TR3-B "Astra". Posiadał on silnik antygrawitacyjny a w zasadzie, zmniejszający grawitację o 89 proc. i dodatkowo silniki odrzutowe. Silnik antygrawitacyjny był oparty na kręgu plazmy rtęci (tak jak w rzekomych nazistowskich UFO, tylko większym i bardziej dopracowanym technicznie). Zbudowano prototypy w kształcie trójkątów o długości 250 stóp oraz maszyny zwiadowcze o długości 600 stóp. Na początku lat 90. jeden z nich miał się stacjonować nad Jeziorem Papoose, jeden w Szkocji a jeden na Wyspie Diego Garcia. Przez kilka miesięcy na przełomie 1989 i 1990 r. nad Belgią doszło akurat do fali obserwacji "wielkich czarnych trójkątów" wyglądających tak jak opisywał je Fouche. Belgijskie lotnictwo podrywało swoje F-16. Zapewne Amerykanie nie powiedzieli sojusznikom, że przerzucają swoje TR3-B do szkockiej bazy.





Od 1990 r. technika poszła oczywiście do przodu i można się spodziewać, że obecnie Amerykanie dysponują nieco bardziej zaawansowanymi pojazdami. Ciekawie przedstawia się w tym kontekście kwestia fali obserwacji UFO w pobliżu MacDill AFB na Florydzie w 2017 r. Człowiek posługujący się pseudonimem JP (zapewne wojskowy) zrobił tam wiele zdjęć przedstawiających snujące się po niebie czarne trójkąty, szare prostokąty, cygarokształtne statki i bardziej niekonwencjonalne obiekty. Czasem towarzyszyły im śmigłowce. MacDill to m.in. siedziba powietrznego komponentu sił specjalnych.




Czy jednak Amerykanom udało się zbudować coś więcej niż statki zwiadowcze/transportowe (bojowe?) zabierające maksymalnie kilkadziesiąt osób? Czy stworzyli coś, pozwalającego na prowadzenie większych operacji w Kosmosie? Jest rzekomy świadek, który twierdzi że tak - to nieżyjący już William Tompkins. Tompkins przez wiele lat pracował w think-tanku Advanced Design należący do koncernu zbrojeniowego Douglas. Zaczynał karierę w czasie drugiej wojny światowej jako współpracownik komandora Rico Botty z wywiadu marynarki wojennej. Tompkins miał oczywiście dokumenty, zdjęcia i świadków potwierdzających ścieżkę jego kariery. Pod koniec życia napisał książkę "Selected by extraterrestrials", w której utrzymywał, że pracował nad koncepcjami kosmicznych lotniskowców, krążowników i niszczycieli dla US Navy! Problem z relacją Tompkinsa jest jednak taki, że bogata jest ona w wątki, które brzmią zbyt nieprawdopodobnie (np. wspólne operacje ziemskiej gwiezdnej floty z "dobrymi" obcymi przeciwko "złym" obcym w innych częściach galaktyki). Tompkins to jednak człowiek dziwnie wysoko umocowany. Gdy na emeryturze otworzył w swoim miasteczku w Oregonie oddział Ligii Morskiej, to na jej inaugurację zaprosił admirała - i to dowódcę morskich operacji specjalnych. Admirał bez żadnego narzekania udał się do tej zapadłej dziury. A później załatwił Tompkinsowi i jego entuzjastom z Ligii Morskiej przejażdżkę atomowym okrętem podwodnym. Tompkins zastrzegał przy tym, że swoją książkę o UFO napisał z pełną akceptacją swoich zwierzchników z US Navy. Być może więc pozwolili mu ją napisać pod warunkiem, że wątki prawdziwe pomiesza on tam z nieprawdopodobnymi, by tylko "foliarze" wzięli tę książkę na poważnie...



U góry: Młody William Tompkins pokazuje zrobione przez siebie modele statków w lokalnym dowództwie floty w Los Angeles. Wcześniej zainteresował się nim kontrwywiad wojskowy, gdyż modele były zbyt dokładne. Młody Tompkins wykonał je z pamięci po jednej wizycie w porcie wojennym wraz ze swoim ojcem. Poniżej Tompkins z sekretarkami komandora Rico Botty w czasie wojny. 

Tompkins twierdził, ze już w latach 50. brał udział w ogólnych pracach koncepcyjnych nad flotą kosmiczną. To było wówczas tylko takie ogólne "rysowanie", bo możliwości budowych tych okrętów nie było. Planowano m.in. grupę bojową składającą się z: 2,5 km lotniskowca kosmicznego, 3-4 ciężkich kosmicznych krążowników mających 1,4 km, 4-5 kosmicznych niszczycieli liczących 1 km, dwóch 2-kilometrowych statków desantowych, dwóch 2-kilometrowych statków logistycznych i dwóch 2-kilometrowych transportowców. Prawdziwa gigantomania! I przeciwko komu? Bo chyba przecież nie przeciw ZSRR czy Chinom pod rządami Mao? Prace koncepcyjne kontynuowano w latach 60. A w latach 70. ponoć Marynarka Wojenna zdołała zbudować swój pierwszy statek z silnikiem antygrawitacyjnym. Silnik ten włożono do przerobionego okrętu podwodnego. Według Tompkinsa w latach 80. w podziemnym kompleksie w Górach Wasatch w Utah zaczęto budować kilometrowe statki kosmiczne. Ile jednak jest w tym prawdy?




W 2001 r. brytyjski haker Garry McKinnon włamał się do komputerów Pentagonu i NASA. Przez kolejne 11 lat bronił się przed ekstradycją do USA. Twierdził, że wśród plików, które odkrył po włamaniu do amerykańskich sieci była lista "oficerów stacjonujących poza Ziemią" oraz plik excella z danymi dotyczącymi "transferów między flotami". Chodziło o transfery między US Navy a flotą kosmiczną. Zdobył też zdjęcie dużego, cygarokształtnego obiektu na orbicie okołoziemskiej mającego być tajną stacją kosmiczną. Czy ten cygarokształtny obiekt nie był czasem kilometrowym statkiem? Czy jest podobny do jednego z dziwnych obiektów na orbicie sfotografowanych przez astronoma-amatora Jamesa Leonarda Walsona?



Może powołane przez Trumpa Siły Kosmiczne będą stopniowo nas karmiły "przełomowymi odkryciami" pozwalającymi na toczenie wojny w przestrzeni międzyplanetarnej. Czy jednak Amerykanie dysponują tą technologią jako jedyni? Dziwnie brzmią słowa gen. Kwasta mówiące, że "Chiny już budują flotę w Kosmosie" mającą "kosmiczne ekwiwalenty pancerników i niszczycieli". Czy to tylko straszenie, by wyciągnąć pieniądze na nowy rodzaj sił zbrojnych, czy też jest tutaj spore ziarno prawdy? A jeśli druga opcja, jest prawdziwa, to skąd Chiny wzięły na to technologię?

***

A w następnym odcinku serii Phobos o nazistowskim programie antygrawitacyjnym i o tym, co z niego zostało...

***


A czytelnikom proponuję nieco lżejszy eksperyment myślowy. Wszyscy robili sobie bekę z "Bolka", gdy zaczął mówić o starożytnych kosmitach i przypisywać im budowę piramid egipskich. Ale przecież Wałęsa cały czas się spotyka z różnymi globalistami. Czy to możliwe, że usłyszał od nich coś, co w przekręcony sposób później przekazał (tak jak kiedyś przeczytał o cesarzu Walensie...)? Czy jego słowa "mój bóg pochodzi z wysokiej klasy komputera" są deklaracją lojalności wobec obcej sztucznej inteligencji? Wałęsa kiedyś stwierdził: "Bolek był maszyną". 


***

A Czytelnikom mojego bloga życzę Wesołych Świąt Bożego Narodzenia! (A Gerszomowi Braunowi Wesołej Hanuki!)



sobota, 14 grudnia 2019

Phobos: Wielka Czerń


Ilustracja muzyczna: I'm sending you away - Oblivion OST

12-letni Neil Armstrong zakradł się do ogródka sąsiadów - państwa Gorsky'ch - by odzyskać piłkę, która przeleciała przez płot. Skradając się koło okien ich domu usłyszał małżeńską kłótnię. Żona pana Gorsky'ego mówiła: "Seks oralny?! Będziesz miał seks oralny, gdy szczeniak Armstrongów będzie chodził po Księżycu!". 20 lipca 1969 r., gdy Armstrong stanął na Księżycu, powiedział: "Powodzenia Panie Gorsky!". Ci, którzy usłyszeli to oglądając transmisję zastanawiali się, czy "Pan Gorsky" to jakiś kosmonauta z sowieckiego programu księżycowego...



Księżycowy wyścig miał bez wątpienia charakter militarny. Chodziło w nim nie tylko o rakietową supremację. Armia USA opracowała Projekt Horizon przewidujący utworzenie bazy wojskowej na Księżycu. Uważano taki obiekt za strategiczną placówkę dającą dużą przewagę nad Sowietami. Marynarka Wojenna pracowała nad własnym projektem księżycowym - Projektem Nova, przewidującym zbudowanie jeszcze większej bazy i użycie serii rakiet większych od Saturna V. Wojskowi byli sfrustrowani, gdy administracja Kennedy'ego zdecydowała się na powierzenie wyścigu księżycowego cywilnej agencji NASA (założonej z inicjatywy senatora Lyndona B. Johnsona). Uważali, że sami umieściliby człowieka na Księżycu kilka lat wcześniej od niej. Obawiali się, że Sowieci wylądują tam pierwsi i uznają Księżyc za część terytorium ZSRR. Według płk Corso snuto wówczas scenariusze, w którym Chruszczow zawiera tajny sojusz z Obcymi, przewidujący casus belli w momencie amerykańskiego lądowania księżycowego. (Nie zapominajmy, że przez dłuższy czas to Sowieci przodowali w wyścigu kosmicznym. Pierwszym ziemskim obiektem, który wylądował na Księżycu była sowiecka sonda Łuna 9 z 1966 r.) Wbrew obawom wojskowych NASA nie była jednak agencją całkowicie cywilną. Wszyscy astronauci byli wojskowymi a Neil Armstrong wielokrotnie odznaczanym weteranem kampanii lotniczej nad Koreą.




Program Apollo, według oficjalnej wersji, okazał się olbrzymim sukcesem. Na Księżycu lądowało w latach 1969-1972 sześć misji: Apollo 11, Apollo 12, Apollo 14, Apollo 15, Apollo 16 i Apollo 17. (Misja Apollo 13 nie doleciała z powodu awarii technicznej, ale szczęśliwie wróciła na Ziemię.) Porobiono trochę zdjęć, przeprowadzono trochę eksperymentów, zebrano blisko 400 kg skał. I tyle. Nie zbudowano żadnej bazy księżycowej. Nie postawiono tam żadnych stałych czujników. Program Apollo nagle przerwano w końcówce rządów Richarda Nixona. Pięć gotowych lądowników przeznaczonych na kolejne misje oddano na złom! Amerykanie nigdy już nie wysłali załogowej misji na Księżyc. Sowieci też machnęli ręką na sprawę. Nagle przerwali swój program i nawet nie próbowali lądować na Księżycu.



 Za to w 1972 r. oba supermocarstwa zdecydowały się na bezprecedensową współpracę w Kosmosie - program Sojuz-Apollo. Tak jakby postanowiły połączyć siły przeciwko jakiemuś zagrożeniu zewnętrznemu! Co się stało?






Pułkownik Philip J. Corso w swoich znakomitych wspomnieniach stwierdził, że NASA zarzuciła program Apollo ze względu na poważne obawy dotyczące bezpieczeństwa misji. Agencja bała się przede wszystkim zagrożenia ze strony Obcych. Maurice Chatelein, francuski inżynier pracujący m.in. projekcie Apollo, były szef systemów komunikacyjnych NASA, ujawnił w swojej książce w 1979 r. , że wszystkie  misje kosmiczne z projektów Apollo i Gemini były obserwowane przez UFO, które traktowano jako potencjalne zagrożenie. Często niezidentyfikowane obiekty określano słowem kodowym "Święty Mikołaj". Wymyślił je Walter Schirra z załogi Mercury 8, weteran wojny na Pacyfiku i Korei. Tak więc, gdy w grudniu 1968 r. Apollo 8  wleciał na orbitę Księżyca, James Lovell nagle zameldował do centrum kontroli lotów (a słyszeli to wszyscy): "Bądźcie proszę świadomi tego, że jest tu Święty Mikołaj". Lovell i Frank Borman donosili o obserwacji niezidentyfikowanego obiektu (który nazwali "bogey") podczas misji Gemini 7 w 1965 r. Ed White, astronauta misji Gemini 4, pierwszy Amerykanin, który spacerował w Kosmosie, i jego kolega z załogi James McDivitt, donosili o metalicznym UFO i zrobili mu zdjęcia.




Astronauta Edgar Mitchell z misji Apollo 14 stwierdził po latach: "Po podróżowaniu w Kosmosie, jestem całkowicie pewni, że Obcy nas obserwują. Nie wiem, ilu ich jest, gdzie są i jak to robią, ale nas obserwują. Widzimy te statki cały czas". Astronauta Scott Carpenter, z misji Mercury 7: "Nigdy nie zdarzyło się, aby astronauci byli w przestrzeni kosmicznej sami. Naszym statkom zawsze towarzyszyło UFO." Pułkownik Gordon Cooper, astronauta z misji Gemini 5, powiedział natomiast w 1985 r. na forum Zgromadzenia Ogólnego NZ: "Jestem przekonany, że Ziemia jest odwiedzana przez załogowe statki kosmiczne z innych planet, zaawansowanych technologicznie bardziej niż my". Opisał swoją obserwację dwóch UFO, którą dokonał w 1951 r. jako pilot oblatywacz. (No ale, oczywiście ktoś zaraz napisze komentarz, że to tylko "dziadkowie z demencją"...)








Według Chatelaina, lądowanie na Księżycu było obserwowane przez obce statki. W trakcie lądowania doszło do tajemniczej dwuminutowej przerwy w komunikacji. Wówczas Armstrong rzekomo powiadomił o obecności statków ustawiających się na przeciwległej krawędzi krateru. Zapisu tej rzekomej transmisji niestety nie ma. Ludzkość oglądała transmisję z lądowania na Księżycu na żywo - niewiele w sumie tam zobaczyła. Czarno-biały niewyraźny obraz. Zdjęcia są uznawane przez konspirologów za element mistyfikacji i stały się podbudową do teorii, że całe lądowanie na Księżycu sfingowano. A jeśli rzeczywiście wylądowaliśmy na Księżycu, tylko część zdjęć inscenizowano lub retuszowano, by schować pewne rzeczy, których nie powinniśmy zobaczyć? Nawet na tych, które ujawniono można znaleźć anomalie sugerujące obecność w pobliżu obcych statków. Donna Harre, była pracownica NASA, twierdzi, że obecnie tego typu anomalie na zdjęciach z Księżyca są rutynowo wymazywane ze zdjęć.



Jak pewnie pamiętacie, po nagłym zakończeniu programu Apollo, Amerykanie i Sowieci rozpoczęli program współpracy w Kosmosie, w ramach wspólnego orbitalnego laboratorium. Wskazuje się zwykle, że miał być to przejaw "detente" w relacjach dwóch supermocarstw. Ale przecież współpracę w Kosmosie proponował Sowietom też Reagan - i to w trakcie realizacji programu Gwiezdnych Wojen! Podczas spotkania z Gorbaczowem w 1985 r. mówił o "groźbie inwazji z Kosmosu". Powtórzył te słowa podczas wystąpienia przez Zgromadzeniem Ogólnym NZ w 1987 r. 



Symbolem tej współpracy przeciwko "zewnętrznemu zagrożeniu" była sonda Fobos 2, którą wysłano w 1989 r. na orbitę Marsa. Formalnie była to sonda sowiecka, ale w jej budowę i wysłanie zaangażowali się też Amerykanie, Europejczycy i Japończycy. Sonda Fobos 2 została wysłana z misją przyjrzenia się księżycowi Marsa Fobosowi.  Fobos jest jedną wielką anomalią. Porusza się po dziwnej orbicie (odwrotnie niż powinien) i zachowuje tak jakby był pusty w środku. Jedną trzecią jego powierzchni stanowi wielki krater, nadający mu wygląd Gwiazdy Śmierci. Poprzednia sonda wysłana w stronę tego księżyca - Fobos 1 - uległa tajemniczej awarii. Fobos 2 w marcu 1989 r. doleciał na marsjańską orbitę i zrobił trochę zdjęć.




Dwa ostatnie z nich przedstawiały dziwny, cygarokształtny cień przesuwający się po powierzchni Marsa, oraz cygarokształtny, świetlisty obiekt zmierzający w stronę Fobosa. Chwilę po tym utracono łączność z sondą Fobos 2. Zaczęła się ona kręcić wokół własnej osi, tak jakby coś w nią uderzyło. Jeden z sowieckich generałów monitorujących misję stwierdził, że sonda została "zestrzelona"!



Amerykanie eksplorowali Kosmos nie tylko za pomocą sond i misji załogowych. W 1973 r. Ingo Swann, jeden z twórców programu szpiegostwa parapsychicznego realizowanego przez CIA na Uniwersytecie Stanforda, przeprowadził eksperyment ze "zdalnym widzeniem" Jowisza. Sesja ta dostarczyła wielu szczegółów, które dwa lata później zostały potwierdzone przez zdjęcia przesłane przez misję Voyager! Po odejściu z tego programu Swann dostał zlecenie od tajemniczego "pana Axelroda". Zawieziono go do jakiegoś wojskowego kompleksu, w którym miał przeprowadzać sesje zdalnego widzenia. Płacono mu po 1 tys. USD za dzień. Miał opisywać obiekty znajdujące się na danych współrzędnych. Podano mu współrzędne na... ciemnej stronie Księżyca. Swann zauważył tam jasne światła, takie jak na stadionie, jakieś wieże, ciężki sprzęt budowlany. - Chyba się pomyliłem, to nie wygląda jak Księżyc! - powiedział Axelrodowi. - Kontynuuj! - usłyszał w odpowiedzi. Zobaczył podobne do ludzi istoty, które w pewnym  momencie wyczuły jego obecność. Axelrod nakazał mu natychmiast stamtąd uciekać i przerwać sesję. Ze względów bezpieczeństwa zakończono eksperyment i odesłano Swanna do domu. Po pewnym czasie Axelrod przysłał mu książkę George'a Leonarda "Somebody Else is on the Moon" - opis księżycowych anomalii. Jeden z podrozdziałów tej książki opisywał miejsce, które Swann badał za pomocą zdalnego widzenia. Zainteresował się on po tym anomaliami Księżyca. W profesjonalnych publikacjach astronomicznych jest dużo zapisów, zbieranych przez kilkaset lat (ale również np. z lat 50.) mówiących o dziwnych rozbłyskach na powierzchni Księżyca, aktywności wulkanicznej czy nawet atmosferycznej (w latach 90. odkryto, że Księżyc może mieć słabą atmosferę). Na zdjęciach zrobionych z orbity można też się dopatrzeć śladów ruin czy też aktywności budowlanej na tym satelicie. Wyróżnia się wśród nich ogromna struktura znana jako Wieża i towarzyszący jej Shard. Swanna zaintrygowało to, że wszystkie misje Apollo lądowały "pośrodku niczego" - w miejscu odległym od wszelkich anomalii. Zastanawiające jest również to, że nasza wiedza dotycząca Księżyca niewiele zmieniła się od lat 50. choć przecież wysłaliśmy od tego czasu tam kilkanaście sond i misji załogowych. Ktoś chce nas usilnie przekonać, że Księżyc jest martwy i niezamieszkany.








Liczne anomalie można dostrzec również na Marsie. Ruiny, piramidy, metaliczne przedmioty, rzeźby, zniszczone maszyny, czaszki, skorupiaki... Zachował się dokument CIA opisujący sesję zdalnego widzenia przeprowadzoną w 1984 r., w której uczestniczył jeden z "parapsychicznych szpiegów" Joseph McMoneagle (potwierdził on wszystko w wykładzie wygłoszonym w 2004 r.). Dostał on współrzędne na Marsie i polecenie zobaczenia co się tam działo około 1 mln lat temu. Zobaczył piramidy, wysoko rozwiniętą technikę a także bardzo wysokie istoty przypominające ludzi. Określił ich jako bardzo chudych i ubranych w coś przypominającego jedwab. Poczuł, że ich cywilizacja umiera (zobaczył wielką burzę piaskową przetaczającą się przez ich miasto) i że oni chcą się przenieść gdzieś indziej. Widział też gdzie się przenieśli. Określił to miejsce jako bardzo dziwne, z dużą aktywnością wulkaniczną, dziwnymi roślinami i bardzo ciepłe. Być może to miejsce znajdowało się na Ziemi. Być może na Antarktydzie, która kiedyś nie była pokryta lodem - a gdzie znajduje się najwięcej wulkanów na Ziemi... Ale wróćmy na chwilę do współrzędnych, które CIA przekazała McMoneaglowi do sprawdzenia. Te współrzędne wskazywały na okolice marsjańskiego wzgórza znanego jako Cydonia, w którym niektórzy dopatrują się twarzy ludzkiej a w pobliżu którego mają znajdować się piramidy.




***

W następnym odcinku serii Phobos o tym co Siłom Powietrznym i Marynarce Wojennej USA udało się odtworzyć z technologii Obcych. 

A czytelnikom proponuję kolejny eksperyment myślowy. Siły Powietrzne w latach 90. bardzo mocno zaangażowały się w nakręcenie filmu "Stargate". Stawia on je oczywiście w bardzo pozytywnym świetle. Pokazuje jak amerykańscy wojskowi dostają się przez starożytny portal odkopany w Egipcie na odległą planetę i tam rozpieprzają starożytnego boga-kosmitę wzorowanego na Ra. Ra był oczywiście jednym z bogów, których Egipcjanie nazywali "Neteru", czyli Strażnikami. Strażnicy mieli swój kraj na Wschodzie - Szumer (Sumer) czyli "Kraj Strażników". Mieszkańcy tego kraju nazywali swoich bogów Annunaki, czyli "ci, którzy zstąpili z Nieba". Annunaki (ale nie ci urodzeni na Ziemi) mieli olbrzymi wzrost. W Księdze Rodzaju jest tego ślad, gdy mowa jest o "olbrzymach i synach bożych" przed Potopem. Olbrzymi nazywani są tam "nephilim", czyli Ci, którzy zstąpili z Nieba lub zostali z niego zrzuceni. Jednym z Annunaki był Sin - bóg Księżyca - mający swoją główną siedzibę w Ur, czyli tam skąd pochodził Abraham. Od jego imienia pochodzi nazwa Półwyspu Synaj, czyli miejsca gdzie Mojżesz miał spotkać bezimienne bóstwo. Sin był też określany jako El ("Pan" - no i pytanie do którego "Pana" - "Baala" modlili się judejscy kapłani za czasów Pierwszej Świątyni i któremu "Królowi" - "Melechowi" składali ofiary z niemowląt ...) a jako Hubal był czczony w Mekce jako arabski bóg Księżyca. I pytanie: jak to się ma do turbochrześcijańskich teorii mówiących, że domniemani Obcy to demony?