sobota, 26 listopada 2022

Gracze: Powstanie

 


Ilustracja muzyczna: Laibach - Warszawskie dzieci

"Do Oficerów i Podchorążych Rezerwy Armii Polskiej/ ROZKAZ/ Godzina czynu wybiła. Dziś znów Ojczyzna w walce o ostateczne wyzwolenie żąda od Was ofiary. Ponieważ w obecnej sytuacji władze AK i NSZ nie posiadają żadnego wpływu na bieg idących wypadków, cały ciężar walki O NIEPODLEGŁĄ DEMOKRATYCZNĄ POLSKĘ spada na ośrodki Patriotyczno-Demokratyczne/ przeto rozkazuję: a) wszyscy oficerowie i podchorążowie rezerwy wraz z podległymi sobie oddziałami natychmiast przyłączą się do jednostek Polskiej Armii Ludowej, b) wszyscy oficerowie i podchorążowie rezerwy  - ściśle wykonują wszelkie rozkazy Naczelnego Dowództwa PAL i zastosują się do opublikowanych zarządzeń Centralnego Komitetu Ludowego, zanim nawet nawiążą kontakt z oddziałami PAL. / Polska będzie Wolna i Demokratyczna!/ Cała odpowiedzialność za przyszłość Polski w rękach Polskiego Ludu! Niech żyje Rzeczpospolita Polska! Niech żyje Polska Armia Ludowa!/ (-) Julian Skokowski/ Inspektor Szkół Podch. Rez./ Generał Dywizji Gł. Insp. PAL"

Odezwa tej treści została rozplakatowana na ulicach Warszawy 29 lipca 1944 r. Wywoływała zarówno drwiny, zaciekawienie jak i szok. Oto bowiem jakaś mało znana organizacja uzurpuje sobie władzę nad całym Podziemiem w przededniu zrywu na który z nadzieją oczekiwała cała stolica. Odezwy tej treści pojawiały się już od kilku dni. Już 23 lipca PAL w jednej z nich ogłosiła, że dowódcy AK i NSZ "uciekają razem z Niemcami". Nowością było to, że "autor" odezwy został podpisany z imienia i nazwiska! Jego nazwisko kojarzył zaś każdy przedwojenny wojskowy - wszak Julian Skokowski był legendarnym dowódcą "Murmańczyków", inspektorem Szkół Podchorążych Piechoty i Związku Rezerwistów, a w 1939 r. dowódcą Grupy "Palmiry". Była to postać znana i lubiana, a do tego mająca wiele pięknych, antybolszewickich epizodów w życiorysie. Dziwnym trafem ów były dowódca Murmańczyków został w trakcie Powstania Warszawskiego dowódcą Połączonych Sił Zbrojnych AL, PAL i KB, czyli organizacji uznających władzę sowieckich kolaborantów z PKWN. Zanim jednak to się stało, doszło do serii intryg wewnątrz żmijowiska znanego jako PAL.

Choć Polska Armia Ludowa liczyła zaledwie kilkuset ludzi, to miała w swoich szeregach aż trzech samozwańczych generałów: Skokowskiego, Boruckiego "Czarnego" i Piękosia "Skałę". W poprzednim odcinku serii Gracze pokazałem Boruckiego jako niebezpiecznego niemieckiego agenta. Piękoś najprawdopodobniej współpracował z Sowietami. Skokowski był natomiast moim zdaniem wtyką postsanacyjnego Głębokiego Państwa Polskiego. Czemu więc wydał taką prowokacyjną odezwę tuż przed Powstaniem? Akurat nie ma żadnego dowodu na to, że to on ją napisał. Są natomiast poszlaki, że ta odezwa była "świnią" podłożoną mu przez Pieńkosia, rywalizującego z nim o władzę w PAL. Stąd złamanie zasad konspiracyjnych w postaci podania prawdziwego nazwiska podziemnego dowódcy. Zauważmy też, że AK nie wyciągnęła żadnych konsekwencji wobec Skokowskiego za taki akt warcholstwa. Być może uznano, że ta odezwa spełniła pożyteczną rolę, gdyż uwiarygadniała Skokowskiego u nadchodzących Sowietów.

Udział PAL w intrygach związanych z wybuchem Powstania jest wciąż wielką zagadką. W co grali jej szefowie? Nie jest natomiast tajemnicą, że kapitan Kaługin - dezerter z niemieckich oddziałów pomocniczych pracujący dla NKWD i apelujący później do Stalina o pomoc dla Powstania - początkowo nawiązał kontakt z PAL, a dopiero za jej pośrednictwem z AK. 29 lub 30 lipca Piękoś zawarł natomiast porozumienie z płk Janem Rzepeckim o podporządkowaniu PAL AK w czasie Powstania.


Co ciekawe, niemiecki agent Borucki sprzeciwiał się wybuchowi powstańczego zrywu. 1 sierpnia o godzinie 14 spotkał się w willi przy ulicy Szustra na Mokotowie z gestapowcem Alfredem Ottem. Poinformował go, że Powstanie wybuchnie o 17. Otto nieco się jednak zasiedział u Boruckiego, i nie mógł wrócić do siedziby Gestapo na Szucha, gdyż na ulicach trwały już walki. Razem z Boruckim i kilkoma członkami PAL przeszli więc na Służew, do klasztoru zajmowanego przez oddział Luftwaffe. Gestapo postanowiło ewakuować Boruckiego poza Warszawę. Ich agent stracił tym samym kontrolę nad PAL.


W organizacji powstała wówczas dwuwładza. Piękoś dowodził Grupą "Centrum" PAL. Nie wiadomo jednak na ile realna była jego władza. Po wojnie zeznawał, że 3 sierpnia został aresztowany przez AK i szykowany do rozstrzelania, ale 7 sierpnia wypuszczony na wolność. W innym zeznaniu stwierdził, że dopiero 13 września zdołał zorganizować dowództwo Grupy "Centrum" PAL. Skokowski, jako główny inspektor organizacji starał się natomiast dowodzić wszystkimi oddziałami organizacji z jakimi miał kontakt. Liczebność sił PAL w Powstaniu jest szacowana na od 120 do 500 osób. Wiadomo, że 1 sierpnia oddziałek PAL wziął udział w walkach na Pelcowiźnie. Wiadomo, że pluton osłonowy komendy PAL dzielnie walczył na Mokotowie. Wiadomo, że PAL-owcy walczyli też w Śródmieściu i na Starówce. Precyzyjne określenie liczby żołnierzy PAL jest niemożliwe, choćby ze względu na pompowanie oddziałów - przyjmowano każdego, kto chciał, nie licząc się z dostępnością broni i amunicji. W szeregach PAL walczył m.in. Samuel Willenberg - ocaleniec z buntu w Treblince a później znany rzeźbiarz czy mający ulicę na Pradze prof. Bronisław Wieczorkiewicz, znany badacz gwary warszawskiej, ojciec profesora Pawła Wieczorkiewicza.

PAL przyciągała do siebie również oficerów AK, którym oferowała szybkie awanse i możliwość ustawienia się w czerwonej Polsce. Stefan Korboński wspominał:

"Jeśli chodzi o PAL, to jakiś czas jej główna kwatera mieściła się w domu przy Marszałkowskiej, gdzie często nocowałem. Była to straszna zbieranina. Obsypana gwiazdkami, gdzie się działo. Sami pułkownicy, majorzy itd. Jak się to bractwo orientowało w sprawach wojskowych, tego dowiodła mi rozmowa prowadzona przez dwóch oficerów, której mimo woli wysłuchałem przez otwarte okno. Jakiś głos wykrzykiwał: "Panie poruczniku Wenecjanin!". Już tyle razy panu tłumaczyłem, że wachmistrz a rotmistrz to nie to samo! Wachmistrz to szarża podoficerska, a rotmistrz oficerska. Ja jestem rotmistrzem PAL, a pan, panie poruczniku nazywa mnie wachmistrzem!". Wychyliłem się przez okno, żeby zobaczyć posiadacza romantycznego pseudo. Ujrzałem dwie gwiazdki na ramionach opryszka z gatunku tych, których lepiej po nocy nie spotykać".


Wśród oficerów PAL znajdowali się też jednak ludzie wartościowi. Jednym z najbardziej zagadkowych przypadków był płk Józef Tunguz-Zawiślak, zasłużony legionista, w 1920 r. dowódca ochotniczych oddziałów białoruskich, komendant Związku Strzeleckiego w latach 1938-1939. W relacjach dotyczących Powstania Tunguz-Zawiślak występuje często jako jeden z dowódców PAL, a jednocześnie jako... oficer AK. Wiadomo, że po 9 września był dowódcą zgrupowania "Kuba"-"Sosna" AK. Jako komendant Związku Strzeleckiego na pewno brał udział w przygotowywaniu struktur podziemnych na wypadek wojny. Czy współpracował wówczas ze Skokowskim, Boruckim i Piękosiem?



Ciekawy przypadek stanowił też mjr Stanisław Sławiński "Litwin", przeszedł on do PAL z kontrwywiadu AK, gdzie kierował referatem "994", zajmującym się infiltracją podziemia nie scalonego z AK. Wiadomo, że wprowadził do PAL kilku akowskich agentów. W czasie Powstania kierował natomiast... rzekomym puczem przeciwko gen. Borowi-Komorowskiemu. 7 września "Bór" dostał list podpisany przez "Litwina", kilku innych oficerów PAL, dwóch oficerów AK i ppłka Jerzego Kraffta "Wiesława" z NSZ (który przeszedł do NSZ z referatu "994" kontrwywiadu AK, a po wojnie podawał się za oficera PAL). W liście wzywano "Bora" do dymisji a AK do nawiązania kontaktu z Rolą-Żymierskim i podporządkowania mu całości sił powstańczych. W przypadku dalszego przedłużania walk powstańczych, sygnatariusze listu grozili nawiązaniem rozmów kapitulacyjnych z Niemcami. 

"Bór" wściekł się na takie warcholstwo i kazał oddać autorów listu pod sąd polowy. Sprawie szybko jednak ukręcono łeb. Była ona bowiem najprawdopodobniej intrygą kontrwywiadu AK. Chciał on dać Komendzie Głównej "podkładkę" pod rozmowy z Niemcami. KG AK mogła argumentować, że do negocjacji skłoniła ją groźba buntu walczących oddziałów.



Kilka dni później doszło do ciekawego zwrotu akcji. 14-15 września powstały Połączone Siły Zbrojne AL, PAL i KB a dowództwo nad nimi objął Skokowski. Dawny dowódca "Murmańczyków" dowodził teraz komunistami. 17 września Połączone Siły proponują "Monterowi" natarcie ku Wiśle, tak by połączyć się z berlingowskim desantem. Nowa organizacja została w oczywisty sposób stworzona jako polityczny partner dla Berlinga, który ma plan przebicia się z Czerniakowa do Śródmieścia i wyzwolenia Warszawy. Plan wpisujący się w projekt Berii, powierzenia władzy nad Polską przedwojennym wojskowym (a nie komunistycznym fanatykom). Problem jednak w tym, że Stalin ma inne zamiary, które realizuje jego wysłannik Nikita Chruszczow, który mieszkając na Targowej pilnuje, by Rokossowski nie udzielał Berlingowi zbyt dużej pomocy w przeprawie...

Przyjrzyjmy się jednak uważnie owym Połączonym Siłom. Komunistyczna AL stanowi ich najmniej znaczącą część. Raport dowództwa głównego AL oceniał siły całego Okręgu Warszawskiego tej organizacji na połowę maja 1944 r. na 342 żołnierzy, uzbrojonych w 40 karabinów, 3 pistolety maszynowe, 1 lotniczy karabin maszynowy, 51 granatów i 13 butelek zapalających. Co prawda po wybuchu Powstania stany liczebne AL pompowano, ale "Monter" oceniał je na "1 pluton względnie uzbrojony (+40 osób)." Sama AL 30 sierpnia oceniała je na Starówce (już po panicznej ucieczce większości AL-owców z dzielnicy) na 152 osoby, w tym 35 w grupie bojowej, 38 w grupie saperskiej i 16 w służbie bezpieczeństwa. Ich uzbrojenie stanowiło: 5 karabinów, 2 pistolety maszynowe, 6 pistoletów i 18 granatów. Siły znikome w porównaniu z 50-tysięcznym warszawskim korpusem AK.



Faktycznym dowódcą AK w Warszawie - zwłaszcza po tym jak dowództwo nominalne zginęło 26 sierpnia pod gruzami kamienicy na Freta - był Józef Małecki "Sęk". Był on oczywiście człowiekiem sowieckich tajnych służb - NKGB bądź NKWD. Miał jednak bardzo ciekawy życiorys. Był powstańcem wielkopolskim, weteranem wojny polsko-bolszewickiej, a później działaczem KPP. W 1939 r. wstąpił do sowieckiej milicji w Brześciu, a później wyjechał czy też wysłano go w głąb ZSRR. W 1940 r. został aresztowany za pobicie jakiegoś Żyda w łaźni. Z łagru wyszedł już jako agent NKWD i został przerzucony do Polski. Był szefem sztabu PSZ AL, PAL i KB.


Najciekawszą częścią Połączonych Sił był natomiast Korpus Bezpieczeństwa. Była to organizacja mająca swoje korzenie w 1939 r. i silne związki z obozem generała Sikorskiego.  Była scalona z AK i miała za zadanie m.in. budować policję na Ziemiach Zachodnich. Jej częścią był m.in. Strażacki Ruch Oporu "Skała".  KB mocno się angażował w pomoc dla Żydowskiego Związku Wojskowego w Getcie Warszawskim. Pod koniec lipca 1944 r. ta patriotyczna organizacja nagle zawarła porozumienie o współpracy z PAL. W Powstaniu jej siły liczyły 600-700 żołnierzy, walczących m.in. w takich okrytych chwałą oddziałach jak Batalion "Nałęcz" czy Batalion "Sokół".  Siłami KB w Powstaniu dowodził płk Leon Kokrzewnikjanc "Doliwa", w 1939 r. dowódca straży pożarnej w Gdyni i na Oksywiu. Dowódca KB płk Andrzej Petrykowski "Tarnawa" wraz ze swoim szefem sztabu majorem Leon Bąkowskim "Kirkorem" jeszcze pod koniec lipca wyruszyli na Lubelszczyznę, gdzie przekroczyli front i w Lublinie podporządkowali KB dowództwu LWP. Obaj byli wcześniej zasłużonymi wojskowymi. Petrykowski służył w POW, walczył w III Powstaniu Śląskim i kampanii 1939 r. Bąkowski służył w Legionach i Oddziale II oraz walczył w 1939 r. Obaj stanowili część Głębokiego Państwa Polskiego.



Petrykowski został mianowany komendantem garnizonu Lublina i oficerem do zleceń Roli-Żymierskiego. 6 marca 1945 r. został jednak aresztowany przez Informację Wojskową, pod zarzutem obsadzania stanowisk w LWP oficerami AK i KB, wrogiego stosunku do ZSRR, wyrażania nadziei na powrót do kraju rządu londyńskiego, a także niezadowolenia z tego, że "ludowym" Wojskiem Polskim dowodzi Rola-Żymierski a nie Berling. Ten ostatni zarzut był kluczowy do wyjaśnienia jego roli. Skazano go na 10 lat więzienia, ale wyszedł już w 1947 r. Bąkowski został natomiast pułkownikiem i komendantem szkoły oficerskiej piechoty w Kąkolewnicy. Więziony był później przez UB. Próba infiltracji nie udała się - choć była obiecująca.

Generał Skokowski w styczniu 1945 r. został przyjęty do LWP i otrzymał stanowisko dowódcy okręgu wojskowego w Krakowie. Na jesieni 1945 r. przeszedł jednak w stan spoczynku. W 1948 r. został aresztowany i skazany na 15 lat więzienia. Wypuszczono go na wolność w 1955 r.

Borucki również zgłosił się do LWP w styczniu 1945 r. Przydzielono go do sztabu 1 Armii, ale już w marcu 1945 r. został aresztowany przez Smiersz. Przez 9 lat siedział w więzieniu bez procesu a przesłuchujący go Sowieci starali się od niego wydobyć wszelkie informacje o "Muszkieterach". Podejrzewali, że PAL jest organizacją kontynuującą pracę tej grupy. W 1954 r. skazano go na 15 lat więzienia, a wypuszczono w 1956 r. Po wyjściu z więzienia był TW SB, ale raczej takim, któremu resort totalnie nie ufał. Jego "oficer prowadzący" z Gestapo Alfred Otto, ukrywał się do 1950 r. w Paczkowie, pod polskim nazwiskiem i z legitymacją członka PAL. Siedział później w PRL-owskim więzieniu do 1968 r., gdzie chętnie zeznawał. W 1968 r. spotkał go jeszcze w celi... Jacuś Kuroń. 

Być może najlepiej wyszedł "alkoholik i aferzysta" Piękoś. Po Powstaniu stanął na czele dowództwa PAL w Pruszkowie. Był później posłańcem Sierowa do generała Okulickiego. Zgłosił się do LWP, ale nie pojawił na posiedzeniu komisji weryfikacyjnej, więc nie uznano jego stopnia generała i nie przyjęto do służby. W kolejnych dekadach spokojnie sobie pracował w różnych spółdzielniach i opiekował się rodzinami weteranów PAL. 

Wielu członków PAL po wojnie wkręcało się w działalność Stronnictwa Demokratycznego. Dzieje tej koncesjonowanej partii stanowią niewątpliwie ciekawy materiał, który czeka na solidną monografię...

***

W kolejnym odcinku serii Gracze poznamy bardzo niezwykłą historię infiltracji środowisk komunistycznych. To opowieść o tym jak jeden z dowódców AL, bliski znajomy Moczara, stał się Żołnierzem Wyklętym i uszło mu to na sucho.

Dużą część serii Gracze oparłem na książce Andrzeja Gąsiorowskiego "Polska Armia Ludowa 1943-1945. Studia. Fakty-mity-tajemnice" wydanej przez Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Pozycja ta to "cegła" licząca ponad 800 stron, która niestety jest obecnie dosyć trudno dostępna. A szkoda, bo jest znakomita!

sobota, 19 listopada 2022

Incydent w Przewodowie - punkt zwrotny, którego nie wykorzystano

 


Powyższa grafika pokazuje to jak incydent w Przewodowie jest postrzegany przez Ukraińców. Naprawdę są oni przekonani, że na polskie terytorium spadła rosyjska rakieta (czy to w ramach testowania reakcji NATO, czy też w wyniku błędu przy wprowadzaniu koordynatów lub innej awarii rosyjskiego sprzętu), a incydent celowo zatuszowano, by nie iść na pełną konfrontację z Rosją. 

Ja nie przesądzam, co się tam stało. Po prostu mam zbyt mało danych. Pierwsze przecieki z USA mówiły jednak o rosyjskim pocisku, a Polsat News spekulował, czy to nie była rakieta KH-101. Szybko jednak ustalono dominującą narrację mówiącą o pocisku S-300, wystrzelonym przez ZSU, który miał za zadanie zbić rosyjską rakietę, ale przestrzelił i upadł kilka kilometrów od granicy. Wersja ta została puszczona w obieg przez prezydenta USA Joe Bidena, który stwierdził na szczycie G20, że mało prawdopodobnym jest by to była rakieta "wystrzelona z Rosji".  Biorąc pod uwagę to, że Biden korzystał na szczycie ze ściągawki mówiącej mu, kiedy ma zabierać głos a nawet kiedy siedzieć, można przyjąć, że sam tej wersji nie wymyślił i takie rozwiązanie podsunął mu Jake Sullivan lub inny z jego doradców.

Niechęć do obwiniania Rosji za ten incydent można łatwo wytłumaczyć niepewnością, co do postawy takich "sojuszników" jak Niemcy, Turcja czy Węgry. Wszak na jakie działania mogłyby się one zgodzić w ramach konsultacji związanych z Artykułem 4?

Mimo to, uważam, że administracja Bidena totalnie to spieprzyła. 

Nie ważne czyja rakieta spadła na polskie terytorium. Ważne jest to, że nie wykorzystano tego incydentu w odpowiedni sposób.


Biden nie musiał od razu mówić, że raczej nie była to rosyjska rakieta. Mógł po prostu powiedzieć: badamy incydent, ale istnieje spore prawdopodobieństwo, że to był pocisk rosyjski. Nie skłamałby wówczas. Badanie incydentu mogłoby trwać tydzień, dwa lub miesiąc. W podobnie nieprzejrzysty sposób jak w Smoleńsku. Można by to wykorzystać do zwiększenia presji na Rosję. Niech bardziej uważa, gdzie wysyła rakiety. Niech się boi, że nad Ukrainą wprowadzi się strefę zakazu lotów. Po pewnym czasie można byłoby ogłosić, że rakieta była ukraińska, ale wówczas już niemal nikt by nie pamiętał o sprawie - Rusnia miałaby większe problemy... Zełenski, człowiek znający się na mediach, szybko zauważył tę okazję i trzymał się właściwej wersji. "Rosja jest winna" - jak stwierdziła włoska premier Giorgia Meloni (nawiązując do hasła hiszpańskiej Division Azul :) 

Dlaczego sądzę, że nie doszłoby w takim scenariuszu do "III wojny światowej"? Bo obserwuję, co się dzieje na froncie ukraińskim.

Rassiji wyraźnie nie idzie na lądzie i na morzu, więc próbuje rozstrzygnąć wojnę w powietrzu. Wyraźnie sięga po teorię włoskiego generała Giulio Douheta mówiącą, że w przyszłości będzie można pokonać wrogie państwo tylko i wyłącznie wojną lotniczą - prowadząc bombardowaniami do załamania morale u wroga. Doktryna gen. Douheta była przez ostatnie 100 lat wielokrotnie testowana. Okazywało się, że  dobrze wykonana kampania lotnicza może zniszczyć zdolność wroga do prowadzenia wojny (Japonia 1945, Irak 1991), przyspieszyć decyzję wrogiego rządu o wyjściu z wojny (Włochy 1943), zmusić go do negocjacji pokojowych (Wietnam Północny 1972), sprowokować powojenne obalenie wrogiego reżimu (Jugosławia 1999) czy nawet mocno się przyczynić do zmiany mentalność i kultury wrogiego narodu (Niemcy 1943-1945). Za każdym razem jednak mieliśmy do czynienia z kampaniami prowadzonymi i zaplanowanymi przez profesjonalistów konsekwentnie realizujących określoną strategię. W przypadku obecnej kampanii lotniczej nad Ukrainą mamy natomiast desperackie próbowanie przez Rassiję różnych rozwiązań z nadzieją, że coś może się udać i że Ukraińcy będą błagać o pokój.

Kampania przeciwko przemysłowi i infrastrukturze ma sens, jeśli jest wymierzona w "wąskie gardła" systemu. Czy prowadzone przez Rassiję zmasowane ostrzały rakietowe Ukrainy spełniają ten warunek? I tak i nie. Ukraiński rząd twierdzi, że niemal połowa infrastruktury energetycznej nie działa.  Sytuacja jest rzeczywiście trudna i bardzo uciążliwa dla cywilów. Poważnie zakłócona jest też praca przemysłu, w tym zakładów zbrojeniowych. Rusnia w oczywisty sposób naśladuje amerykańską strategię bombardowań Rzeszy i Japonii. Tyle, że Ukraina nie jest w sytuacji tamtych celów bombardowań. O ile Niemcy i Japonia opierały się na własnym przemyśle zbrojeniowym - mającym wąskie gardła takie jak fabryki łożysk kulkowych i rafinerie ropy - to Ukraina opiera się w dużym stopniu na dostawach broni i sprzętu z zagranicy. Co do jej przemysłu zbrojeniowego, to da się jego część relokować, choćby do Polski. Rassija nie jest natomiast w stanie zatrzymać tego typu bombardowaniami dostaw z Zachodu. Oczywiście uderzenie w infrastrukturę energetyczną zakłóca pracę kolei. Nie zatrzyma jednak lokomotyw spalinowych (które będą Ukrainie bardzo potrzebne). Bombardowania prowadzone przez Rassiję nie są na tyle precyzyjne, by przerywać trasy kolejowe. O ile rakieta nie trafi w strategiczny most, to zniszczenia na kolei da się stosunkowo szybko usunąć (we wrześniu '39 nasze koleje działały sprawnie aż do pierwszych dni sowieckiej inwazji). Liczenie na załamanie morale ludności jest natomiast złudzeniem. Ukraińcy są tak wściekli na Rassiję, że gdyby nawet zrzucono na nich bombę atomową, to walczyliby nadal aż do zajęcia Biełgorodu.

Sprawą, której rosyjscy stratedzy nie rozumieją jest też kwestia skoncentrowania ataku lotniczego na określone cele. W dniu inwazji wystrzelili na całą Ukrainę mniej rakiet niż Amerykanie w 2017 r. na jedno syryjskie lotnisko. Nic dziwnego, że ukraińskie lotnictwo wojskowe w bardzo dużym stopniu wówczas ocalało. Przez wiele miesięcy rosyjska kampania lotnicza polegała na ostrzeliwaniu na chybił-trafił oblężonych miast takich jak Charków. Strategiczne obiekty bardzo rzadko trafiano. Rosyjskie lotnictwo myśliwskie nie zdołało wywalczyć supremacji w powietrzu, już nie mówiąc o dominacji. Rosyjskie straty lotnicze - w 100 proc. zidentyfikowane przez firmę Oryx - są większe od ukraińskich i większe od tych poniesionych przez Syrię w 1982 r. nad Libanem. Po zmasowane ostrzały rakietowe ukraińskiej infrastruktury sięgnięto więc nie tyle w ramach przemyślanego harmonogramu, co w akcie desperacji. Są one strategią zastępczą. I widać, że cele wybierano w pośpiechu - często na podstawie nieaktualnych map. Rakiety spadają więc na skrzyżowania dróg czy w miejsca, gdzie 30 lat wcześniej były koszary. 

Wspominałem niedawno, że Putin dostał od "kraju trzeciego" ofertę pokojową przewidującą, że wycofa on wojska do granic państwowych Ukrainy, z wyjątkiem Krymu, którego status ma być zdemilitaryzowany i zamrożony na siedem lat. Szef CIA William Burns spotkał się po tym z Siergiejem Naryszkinem, dyrektorem SWR w Ankarze. Ostrzegł go, że odpalenie przez Putina bomby atomowej będzie ostatnią decyzją, jaką Putin podejmie w swoim życiu. Naciskał też na przyjęcie przez Rosję owej propozycji pokojowej. Odpowiedzią Putina był zmasowany ostrzał rakietowy Ukrainy z 15 listopada, podczas którego czasowo odcięto od prądu 10 mln Ukraińców, zostało uszkodzonych 15 obiektów infrastruktury energetycznej, zginął 1 ukraiński cywil a 75 rosyjskich rakiet zostało zestrzelonych.

Według Generała SWR, Ruscy naprawdę nie wiedzieli, czy rakieta, która spadła na Przewodów była wystrzelona przez nich. Zwłaszcza, że Putin wcześniej się odgrażał, że "wstrząśnie NATO". (Co ciekawe mówił o atakach na Turcję i Węgry, czyli kraje uznawane za dosyć przyjazne, a dopiero potem o prowokacjach wymierzonych w kraje bałtyckie i w Polskę...) Generał SWR twierdzi, że obawa przed odwetem bądź ultimatum postawionym przez NATO była tak duża, że oficjele ze służb zbierali się i dyskutowali o możliwości usunięcia Putina. W ich oczach była ona jedynym sposobem na uchronienie kraju przed konfrontacją z NATO, którą Rosja musiałaby przegrać.

No, ale administracja Bidena niestety dała Rosji chwilę oddechu... A tak fajnie byłoby zobaczyć panikę u rosyjskich propagandystów i różnych onucowców... Byłaby niezła zabawa z obserwowaniem reakcji debili od FYM - polskiego QAnona - przekonujących, że w 2010 r. w Smoleńsku doszło do inscenizacji, a TuSSk i Putin ocalili świat od III wojny światowej, którą chciało rozpętać GRU wspólnie z Macierewiczem...

***

Incydent w Przewodowie skutkował tym, że obrodziło u nas ekspertami ds. wojskowości. Wielu z nich przekwalifikowało się - byli wcześniej geopolitykami, wirusologami, ekonomistami i specjalistami od skoków narciarskich. Zazwyczaj jojczyli oni głośno, że "jak to możliwe, że obrona przeciwlotnicza nie zestrzeliła tej rakiety". 

Wszystkim tym "ekspertom" przypominam, że Przewodów leży 7 km od granicy - jakieś 2 sekundy loty dla rakiety. Pocisk można było zestrzelić tylko podczas jego lotu nad Ukrainą. A Polska i inne kraje NATO nie zajmują się zestrzeliwaniem rakiet nad terytorium Ukrainy. By zaczęły to robić, potrzebne będzie porozumienie polityczne i wojskowe. Jak zauważa generał Polko, objęcie natowską obroną przeciwlotniczą zachodniej części Ukrainy będzie jednak konieczne, by zapobiec takim incydentom w przyszłości. 

***

Po incydencie bardzo szybko uaktywniła się rosyjska propaganda. W polskim Twitterze mocno trendowało słowo "Ukry". W rolę dyrygenta tej kampanii usiłował wchodzić niejaki Gryguć posługujący się pseudonimem "Pan Nikt". Rzadko kiedy pseudonim tak dobrze pasuje do osoby. Gryguć bowiem jest jednym z tych "wielkich geopolityków" nie potrafiących sklecić ani jednej prognozy geopolitycznej, ale nadrabiających za to jałowymi bluzgami. Niezapomniany doktor Targalski nazywał go "chamską i prymitywną wersją Brauna".  Prawdę mówiąc każdy z kotów doktora Targalskiego górował inteligencją nad "Panem Nikt".

Ale propagandę uruchomiono nie tylko w Kraju Prywislańskim. Również na Zachodzie, o czym świadczy poniższy rysunek z pewnego chujowego francuskiego pisemka.


Skąd jakiś francuski półinteligent-patafian mógł słyszeć o Rzezi Wołyńskiej? Przecież jest zbyt głupi, by znaleźć Rosję na mapie... Kremlowska inspiracja jest w tym przypadku oczywista.

A ja się zastanawiam, czy aby czasem Rassija nie opłaciła parę lat temu kolesi z Państwa Islamskiego do poświęcenia paru frajerów z tej gównianej francuskiej gazetki. Poświęcenia w ramach kampanii przekonywania świata, że Państwo Islamskie to największe zagrożenie dla Zachodu, 100 razy większe od "walczącej z islamskim terroryzmem" Rosji i od Czerwonych Chin. Jakoś tak średnio wówczas ta kampania stykła. Może by się udała, gdyby Hillary została prezydentem. A tak Trump szybko zgniótł wydmuszkę Państwa Islamskiego pozbawiając służb wszelakich takiego pięknego straszaka. I tylko różni Kebabowicze nadal przekonywali, że Państwo Islamskie jest milion razy groźniejsze od Rosji a zarazem na tyle słabe, by sobie nie poradzić z jakąś kurdyjską milicją na syryjskim zadupiu...

Oczywiście wszyscy pamiętamy łzawą kampanię "Jestem Charlie". Ciekawe, czy gdyby islamiści zrobili masakrę w redakcji magazynu "Laski z fiutami", to czy popularne stałoby się hasło "Jestem laską z fiutem"?

***

Niestety wydarzenia bieżące przesunęły w czasie kolejny odcinek serii "Gracze". Odcinek, po którym wielu z Was powie: "Szkoda, że w czasie wojny nie służyłem w Polskiej Armii Ludowej". Powinni o tej organizacji zrobić serial z uniwersum rozszerzającym się niczym w "One Piece".

sobota, 12 listopada 2022

Prezydent DeSantis?

 


Ilustracja muzyczna: Jack Harlow - First Class

Jeśli widzieliście wystąpienie gubernatora Florydy Rona DeSantisa, po uzyskaniu przez niego reelekcji, to widzieliście, że koleś prezentował się bardzo prezydencko. Tłum skandował: "Two more years!", co oznacza, że jego zwolennicy oczekują, że będzie gubernatorem tylko do 2024 r., czyli do wygranych wyborów prezydenckich. 

Gubernator DeSantis ma z pewnością wiele atutów. To wielokrotnie odznaczony weteran, prokurator wojskowy z Guantanamo i prawnik przydzielony do Seal Team One w Iraku. (Co ciekawy mający prawo do noszenia baretek wyróżniającego się snajpera.) Ma dopiero 44 lata. Jego żona - była prezenterka telewizyjna - dobrze się prezentuje. Jako gubernator miał wiele sukcesów. Firmy z Nowego Jorku i Kalifornii przenoszą się na Florydę, miejscowy system szkół publicznych został zreformowany, a silna policja skutecznie łapie przestępców. DeSantis może się prezentować również jako ostry przeciwnik nielegalnej imigracji oraz lockdownów pandemicznych, a zarazem zwolennik prawa do posiadania broni przez obywateli oraz wyznawca tradycyjnych wartości. (Innego rodzaju katolik niż Biden.) Skutecznie buduje on wizerunek "bardziej kompetentnego Trumpa".

Donald Trump oczywiście nie zamierza zrezygnować z walki o prezydenturę. Narzeka na to, że DeSantis jest wobec niego niewdzięczny - bo przecież pomógł mu w 2018 r. wygrać wybory z demokratycznym kandydatem próbującym oczywistych oszustw wyborczych.  Były prezydent grozi nawet DeSantisowi, że jak wystartuje, to zostaną o nim ujawnione "nieprzyjemne" rzeczy. O jakie brudy może chodzić? Czyżby o coś z Guantanamo lub Iraku? W jednym z seriali już pojawił się odcinek, w którym postać wzorowana na Milo Yiannopulosie (!) fałszywie oskarża guberantora DeSantisa o gejowskie molestowanie seksualne, bo chce uwalić jego kandydaturę na rzecz Trumpa.

Komu kibicować w tym starciu? W 2016 r. i 2020 r. kibicowałem Trumpowi. I tego nie żałuję. Zwycięstwo Hillary Clinton oznaczałoby wielką katastrofę dla świata. W Białym Domu zasiadłaby skrajnie skorumpowana, zafiksowana ideologicznie, niekompetentna kontynuatorka polityki Obamy. Co do Bidena, to pierwszy rok jego rządów był katastrofą. Zapewne z Trumpem w Białym Domu, Putin nie odważyłby się zaatakować Ukrainy. (Czy wówczas jednak stalibyśmy przed tak wielką szansą geopolityczną - załamaniem całej strategii Rosji i Niemiec?) Uważam jednak, że Trump nie powinien starać się o prezydenturę w 2024 r.



Po pierwsze jest już na to za stary. W 2024 r. będzie miał 78 lat. Lepiej żeby do pojedynku z 81-letnim Bidenem stanął liczący wówczas 46 lat DeSantis, a z 60-letnią Kamalą Harris na przykład 52-letnia Kristi Noem, gubernatorka Dakoty Południowej, która w ostatnich wyborach odniosła miażdżące zwycięstwo.  (Jest jednak ryzyko, że Biden nie mógłby się powstrzymać przed powąchaniem włosów gubernator Noem. :)

Po drugie - jak mawiał Lenin - kadry decydują o wszystkim. A Trump nie potrafił sobie dobrać odpowiednich kadr w swojej administracji. Wiele z jego nominacji miało charakter przypadkowy i często ci ludzie pracowali dla jego wrogów. Gubernator Chris Christie opracował co prawda szczegółowy plan obsadzenia nowej administracji i harmonogram prac legislacyjnych, ale Bannon i Kushner wyrzucili go do kosza. DeSantis raczej nie pozwoli się tak rozgrywać takim niekompetentnym doradcom.

Po trzecie, chęć zemsty może przesłonić Trumpowi interesy państwa. Jeśli będzie nadal obrażony na służby i na wojsko, to może się to negatywnie odbić na polityce zagranicznej USA. Choćby w kwestii Ukrainy. DeSantis będzie natomiast brał stronę kompleksu militarno-przemysłowego.

Po czwarte, wokół Trumpa powstało prawdziwe "żmijowisko". Wśród jego zwolenników zaroiło się od prowokatorów wszelkiego rodzaju służb. Libki lubią nagłaśniać przypadki występowania w tym środowisku prorosyjskich izolacjonistów. Oczywiście pomijają to, że ci prorosyjscy nacjonaliści mogą pracować dla FBI, ATF i podobnych agencji. Dla kogo teraz pracuje gen. Flynn? Nie wiem. Gostek straszliwie się zapętlił w grze wywiadowczej. Dla kogo pracuje Tucker Curlson? Jego powiązania rodzinne wskazują, że tylko udaje on prorosyjskiego pożytecznego idiotę. Dodajmy do tego operację psychologiczną o nazwie QAnon i będziemy mieć wielopiętrową intrygę w stylu lat 60-tych. A dla kogo pracuje DeSantis? Tutaj mamy jasność - dla US Navy.

Po piąte, DeSantis nie dał sobie ukraść zwycięstwa wyborczego. Gdy został gubernatorem, zaostrzył na Florydzie przepisy wyborcze. By zagłosować, trzeba pokazać dokument tożsamości - co jest w oczach demokratów "voter supression". Możliwość głosowania korespondencyjnego została mocno ograniczona. Nie można prowadzić tzw. ballot harvesting, czyli zbierania tysięcy głosów korespondencyjnych i dostarczania ich do punktów wyborczych już po zakończeniu głosowania. Stworzył też specjalną służbę walczącą z oszustwami wyborczymi. I dlatego na Florydzie doszło do republikańskiej "czerwonej fali" wyborczej, a w wielu innych stanach nie.

Pomyślcie: jak to możliwe, że demokraci stracili w niedawnych wyborach połówkowych mniej miejsc w Kongresie niż za czasów takich popularnych prezydentów jak Clinton czy Obama? 67 proc. wyborców uważa, że Biden nie powinien startować w wyborach w 2024 r. 73 proc. ocenia, że kraj idzie w złym kierunku. A mimo to wyborcy nadal są przychylni demokratom. Zaiste, to niezwykłe wybory.

W Arizonie wciąż liczą głosy. Wczoraj wieczorem mieli ich jeszcze jakieś pół miliona do przeliczenia. Sprawa się przeciąga, bo pojawiły się problemy z maszynami zliczającymi. (Znów pojawiają się doniesienia o "wadliwych" maszynach firmy Dominion w New Jersey.) Wyścig o fotel gubernatora Arizony, podobnie jak wyścig senacki, są tam bardzo wyrównane. Dziwnym trafem, exit poll z hrabstwa Maricopa - największego w stanie i zarazem tego, w którym popsuły się maszyny zliczające głosy - pokazał, że tylko 14 proc. głosujących tam przy urnach określiło się jako "demokraci".


Przyjrzyjmy się wynikom z Pennsylwanii, gdzie wyścig senacki wygrał kandydat demokratów John Fetterman - koleś po udarze mózgu, który podczas debaty miał problem ze skleceniem kilku zdań. Tak się ciekawie złożyło, że jego republikański kontrkandydat, doktor Mehmet Oz, zdobył przy urnach o 500 tys. głosów więcej od niego. Fetterman miał jednak przewagę w głosowaniu korespondencyjnym wynoszącą 868 tys. głosów. Co ciekawe, Fetterman zaskarżył przed wyborami do sądu przepisy zakazujące uwzględniać głosy, które bez jakiegokolwiek stempla pocztowego trafią do zliczania po zamknięciu lokali wyborczych. Czyli koleś chciał mieć możliwość swobodnego dosypywania głosów w miarę ich liczenia.

W pewnych stanach nie powtórzyły się jednak cuda nad urną znane nam z 2020 r. W Georgii wybory na gubernatora ponownie wygrał Brian Kemp - znów skopał tyłek tłustej afroamerykańskiej demokratce Stacey Abrams. Przypominam, że cztery lata temu Abrams oskarżała Kempa o oszustwa wyborcze. Teraz siedzi cicho. 

Oczywiście w grę wchodzą nie tylko oszustwa wyborcze. Większość kandydatów namaszczonych przez Trumpa była ludźmi przypadkowymi, którzy nie przypadli do gustu elektoratowi. Co więcej, bywało, że kandydatów tych demokraci wspierali finansowo w prawyborach. Ponadto, demokraci skutecznie sformatowali mózgi Pokoleniu Z. Dziwnym trafem, u 42 proc. przedstawicieli tego pokolenia diagnozuje się zaburzenia psychiczne.  Przyszłość Ameryki zapowiada się więc niewesoło. Niektórzy oczywiście wieszczą katastrofę już znacznie wcześniej niż w perspektywie pokolenia. Martin Armstrong, znany analityk finansowy, twierdzi, że w 2024 r. może nie być w USA wyborów prezydenckich, ze względu na kryzys gospodarczy i zamieszki, a USA mogą już nie istnieć po 2032 r. Nadmierne czarnowidztwo? Onucowcom nie radzę otwierać szampana, bo o wiele wcześniej niż USA zawali się Rassija.

***


Stało się. Chersoń został wyzwolony.  (Joe Biden stwierdził, że Ruscy wycofali się z.... Faludży.) Towarzysz Panasjuk stwierdził, że rosyjskiej armii po prostu "nie chciało się go bronić" :) No cóż, ostatnie godziny bytności Ruskich w tym mieście były paniczną ucieczką ku środkom przeprawowym. Miasto mające być częścią Rosji na zawsze, radośnie powitało swoich wyzwolicieli. 

Według Generała SWR, Putin dostał od państwa trzeciego propozycję pokojową, którą jest bardzo zainteresowany. Przewiduje ona, że rosyjskie wojska wycofają się do granic państwowych Ukrainy - z wyjątkiem Krymu, którego status zostanie zamrożony na 7 lat. W trakcie tych 7 lat Krym będzie zdemilitaryzowany, a Flota Czarnomorska będzie musiała się przenieść do Noworosyjska. Zdemilitaryzowany ma też być szeroki na 100 km pas wzdłuż granicy ukraińsko-białoruskiej. To oznaczałoby wyeliminowanie ewentualnego brzeskiego kierunku operacyjnego w agresywnych planach Rosji przeciwko Polsce. Pozostanie im kierunek grodzieński i królewiecki. Czy jednak Ukraina będzie skłonna przystać na taką ofertę?

Wojenne klęski i przecieki o ofertach pokojowych wyraźnie niepokoją frakcję debili w rosyjskim establiszmencie. Jej czołowy przedstawiciel, Aleksander Dugin wręcz zasugerował możliwość zabójstwa Putina. Chyba bardzo chce dołączyć do córki. Albo skrycie pragnie, by jakiś oprych z FSB przeciągnął mu katechonem po ustach...

***

Za tydzień mam nadzieję wrócić do serii "Gracze" - serii edukacyjnej, pozwalającej Wam zrozumieć zjawisko wywiadowczego żmijowiska.

Wpisu w zeszłym tygodniu nie było z powodu komplikacji medycznych. Nie, nie wykończyła mnie szczepionka... Miałem podejrzenie częściowego zerwania ścięgna Achillesa, ale badania USG wykazały, że uraz jest mniejszy. Muszę jednak przez kilka tygodni chodzić w ortezie - podobnej jak nosił przed inauguracją Joe Biden. Niektórzy więc mówią, że cosplayuję Joe Bidena. 

Baj de łej: lekarz, który mnie otoczył profesjonalną opieką jest czytelnikiem mojego bloga. Pozdrawiam serdecznie!