sobota, 27 czerwca 2020

Niepodległość: Pełniący Obowiązki Sowieta


Ilustracja muzyczna: Billie Eilish - Bad Guy

Generał Antoni Heda "Szary" napsuł mnóstwo krwi Niemcom i komunistom. Ten legendarny dowódca partyzancki ZWZ/AK/NIE/DSZ/ROAK na Kielecczyźnie wsławił się m.in. rozbiciem w sierpniu 1945 r. więzienia MBP w Kielcach, z którego uwolnił kilkuset więźniów. Od komunistycznych "wolnych sądów" dostał cztery wyroki śmierci. Było niemal pewnym, że nie wyjdzie żywy z więzienia. A jednak... Pewnego dnia zaprowadzono go na rozmowę do gabinetu naczelnika. Tam czekał na niego człowiek w mundurze oficera LWP. Przedstawił się jako major Informacji Wojskowej Rafał Olszowski Olszewski, adiutant marszałka Konstantego Rokossowskiego. Wojskowy bezpieczniak uśmiechnął się przyjaźnie do "Szarego" i stwierdził, że "marszałek wie o Panu i Pana podziwia". Zapowiedział, że wyrok zostanie złagodzony. Dodał również, że marszałek Rokossowski doskonale rozumie motywy jakimi się kierował w czasie rozbijania więzienia w Kielcach i że wie, że "Szary" chciał w ten sposób wyciągnąć brata z więzienia. Olszewski dodał, że "zarówno marszałek  jak i ja siedzieliśmy w więzieniu i wiemy, co pan czuje. Obaj jesteśmy całym sercem po Pana stronie". Ta surrealistyczna scena została pokazana w filmie dokumentalnym "Mit o "Szarym"". (oglądajcie od 43:00).


Scena ta jest o tyle zagadkowa, że marszałek Rokossowski kojarzy się znacznej większości Polaków z toporną sowietyzacją LWP: zbrodniami Informacji Wojskowej, czystkami wśród przedwojennej i akowskiej kadry, niesławnym Korpusem Górniczym... Nie ulega wątpliwości, że Stalin uczynił go marszałkiem Polski z misją przygotowania kraju do III wojny światowej i uczynienia go częścią sowieckiej machiny wojskowej. Wszyscy więc postrzegali Rokossowskiego jako "Pełniącego Obowiązki Polaka". Inaczej patrzą na niego Rosjanie. Dla nich był zawsze najbardziej humanitarnym dowódcą, który oszczędzał krew żołnierzy. Autorem błyskotliwej ofensywy Bagration. Był też człowiekiem mocno skrzywdzonym przez system sowiecki. W 1937 r. bezpieka aresztowała go w ramach czystek w wojsku i operacji antypolskiej. Uszkodzono mu oko i wybito dziewięć zębów, łamano palce u nóg młotami i bito po plecach stalowymi wyciorami do karabinów. Zmuszano, by się przyznał do bycia polskim i japońskim szpiegiem. Wypuszczono go z więzienia akurat na szykowaną wojnę przeciwko Niemcom. Wiedział, że w każdej chwili może tam trafić. Do śmierci Stalina nigdy się więc porządnie nie wyspał. Pod poduszką trzymał pistolet, na wypadek, gdyby po niego przyszli.



Ze względów bezpieczeństwa starał się tuszować swoje polskie pochodzenie. W ankietach personalnych jako miejsce urodzenia wpisywał "Wielkie Łuki", choć urodził się na warszawskiej Pradze. (Jego brat, w czasie wojny policjant "granatowy" jest pochowany na Cmentarzu Bródnowskim.) Do armii rosyjskiej w czasie pierwszej wojny światowej - tak jak setki tysiące innych Polaków - trafił z przymusu. Do bolszewików wciągnął go jego kolega, podoficer 5 pułku dragonów Adolf Juszkiewicz.



W naszej pamięci Rokossowski jest potępiany za to, że jego Front stał bezczynnie nad Wisłą, gdy Niemcy tłumili Powstanie Warszawskie. Jednakże sam Rokossowski bardzo chciał zdobyć Warszawę. Deklarował Stalinowi, że jest gotów zająć polską stolicę już 6 sierpnia. Później prosił o pozwolenie we wrześniu. Stalin jednak mówił "nie". Rokossowski został więc odwołany ze stanowiska równolegle z Berlingiem i przeniesiony do dowodzenia innym frontem. Gdyby idiota Mikołajczyk nie wypaplał Mołotowowi o szykowanym powstaniu w Warszawie, to zapewne armie Rokossowskiego zajęłyby miasto w pierwszym tygodniu sierpnia, na Okęciu wylądowałby wracający z Moskwy premier, a Alejami Ujazdowskimi triumfalnie przedefilowaliby żołnierze AK i armii Berlinga.


Rokossowski już jako minister obrony PRL zdobywał się na gesty totalnie nie pasujące do sowieckiego namiestnika. Jak czytamy w popularnych źródłach: "Wiktor Thommée po powrocie do Polski dzięki Rokossowskiemu otrzymał mieszkanie i należną emeryturę[19][39]. Innym przykładem poczynań Rokossowskiego była sprawa Bolesława Kieniewicza, generała oddelegowanego z Armii Radzieckiej do służby w WP, który upatrzył sobie jedną z willi na Mokotowie i wymógł na cywilnych władzach stolicy oddanie do jego prywatnej dyspozycji całego budynku. Dotychczasowych lokatorów wykwaterowano. Usunięci mieszkańcy odważyli się złożyć skargę. Ich pismo przez przeoczenie oficerów z gabinetu marszałka dotarło do wiadomości Rokossowskiego, którego reakcja była piorunująca. Poszkodowani otrzymali odszkodowania, a niedoszły mieszkaniec willi został dyscyplinarnie odesłany do Związku Radzieckiego[40]. Jako jeden z dwóch członków Biura Politycznego PZPR głosował w styczniu 1955 za odwołaniem ze stanowiska kierującego Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego Stanisława Radkiewicza[41]."



Do służby w LWP oddelegowano co najmniej 20 tys. Sowietów. Przytłaczająca część z nich to osobnicy, którzy nie czuli się Polakami. Część z nich czuła się polskojęzycznymi komunistami. Wielu z tych osobników zapisało się w historii fatalnie - jak np. gen. Stanisław Popławski, tłumiący Powstanie Poznańskie w 1956 r. (były dyrektor świńskiego sowchozu "Sowiecka Kultura".)  Ale byli też w tej grupie oficerowie, którzy w PRL mogli "oddychać swobodniej" niż w ZSRR i odkrywali swoje związki z polskością. Część z tych sowieckich oficerów oddelegowanych do LWP straciła rodziny w wyniku operacji antypolskiej z 1937 r. i naprawdę nie miała powodu, by kochać system sowiecki. Ile wśród nich było przypadków rodem z "Czerwonej Jaskółki"?



Zadziwiającym przypadkiem na pewno był gen. Karol Świerczewski. Jako młody robotnik z warszawskiej Woli został zagarnięty wraz z tysiącami innych polskich robotników w 1915 r. wgłąb Rosji, wcielony do armii carskiej a następnie "siłą bezwładności" stał się bolszewikiem. Na front przeciwko Polsce w 1920 r. sam się zgłosił. W latach międzywojennych robił karierę w GRU. Jako dowódca w polu był kiepski. Fatalnie dowodził w Hiszpanii, na rosyjskich bezdrożach w 1941 r. i pod Budziszynem w 1945 r. Pijany w sztok i w samych gaciach wysłał tysiące żołnierzy na śmierć. W 1944 r. sankcjonował swoją osobą represje wobec żołnierzy LWP (m.in. w Małym Katyniu - czyli na Uroczysku Baran). Wydawałoby się, że Świerczewski to postać ohydna i tragikomiczna. Po zakończeniu wojny przeszedł on jednak szokującą przemianę. Związał się z polską kobietą, która sprawiła, że... przestał pić. Zaczął za to chodzić do kościoła, spowiadać się i przyjmować Komunię Św. u jezuickiego księdza. Rozczytywał się w polskiej poezji i prozie. Zaczął ostentacyjnie manifestować swoją polskość. Szykanował sowieckich oficerów, którzy nie potrafili się mu zameldować poprawną polszczyzną. Stał się bardzo cięty na sowieckich doradców i w swoim notatniku podkreślał na czerwono ich nazwiska i umieszczał złośliwe uwagi. W lutym 1947 r. Stalin zaprosił go do Moskwy i odbył z nim długą rozmowę. Przecieki mówiły, że zaczynający mieć antysemicką fazę dyktator wyznaczy Świerczewskiego na nowego Ministra Bezpieczeństwa Publicznego. Zapewne z misją zrobienia czystki wśród towarzyszy pochodzenia semickiego. (Wyobraźcie sobie: truchła Bermana i Minca dyndające na szubienicy jak zwłoki Slansky'ego.) Ktoś poczuł się więc zagrożony... Świerczewski jadąc w ostatnią podróż w Bieszczady miał świadomość tego, że już stamtąd pewnie nie wróci. Z pierwszych protokołów oględzin zwłok, ujawnionych przez Dariusza Baliszewskiego, wynika że strzały, które trafiły generała nie padły z okolicznych wzgórz, tylko prawdopodobnie zostały wystrzelone przez ochronę. Świerczewski dostał też bagnetem. Towarzyszący mu generał Mikołaj Prus-Więckowski (przedwojenny oficer wywodzący się z armii rosyjskiej, w 1939 r. zastępca dowódcy Mazowieckiej Brygady Kawalerii), płk Bielecki i płk Jan Gerhard (oficer wywodzący się z podziemia komunistycznego w Francji i Zgrupowania Piechoty Polskiej przy armii francuskiej, autor książki na podstawie, której powstał film "Ogniomistrz Kaleń", sam zabity w dziwnych okolicznościach w 1971 r.)  uciekali przed strzałami ludzi z własnej ochrony i  później długo się kryli przed nimi w lesie (co wskazuje, że żadnych Ukraińców w okolicy zapewne nie było).



W LWP w latach 40-tych służyło też wielu oficerów wywodzących się z armii II RP. Wystarczy choćby wspomnieć o ministrze obrony z lat 1944-1945, marszałku Michale Roli-Żymierskim. Żymierski stanowił jednak przykład "specyficznych" kadr. Miał za sobą działalność w "Zarzewiu" i Polskich Drużynach Strzeleckich, służbę w ck-armii, Legionach i POW. Był bohaterem spod Rarańczy, ale według płka Józefa Szostaka w POW w Warszawie ewidentnie fałszował raporty zawyżając statystyki dotyczące agentury! Służył też w II Korpusie Polskim w Rosji, walczył przeciwko bolszewikom i w Powstaniach Śląskich. Niestety za bardzo kochał pieniądze. I zaangażował się w korupcję wojskową na dużą skalę. W trakcie zamachu majowego walczył po stronie rządu i potem jako jeden z nielicznych walczących przeciwko rebeliantom trafił do więzienia. Sąd skazał go za malwersacje. Żymierski nawiązał w więzieniu kontakty z komunistami i po wyjeździe do Francji zaczął tam pracować dla wywiadu sowieckiego. We Francji kręcił się w kręgach opozycji antysanacyjnej - czyli bandy idiotów od Sikorskiego. Sowieci przerwali z nim współpracę w 1937 r., w czasie Wielkiej Czystki, uznając go za dezinformatora. Jak ustalił Jarosław Pałka, Żymierski w połowie lat 30-tych pracował też dla... sanacyjnego Oddziału II, który doskonale wiedział o jego kontaktach z komunistami. Rozpracowywał dla niego środowiska Frontu Morges. W 1938 r. pokłócił się jednak ze swoim oficerem prowadzącym z Oddziału II w kwestii rozliczenia finansowego transakcji sprzedaży wojskowego złomu broni do republikańskiej Hiszpanii. Oficer prowadzący pisał do centrali, że Żymierski to prowokator powiązany z KPP.  Jak pisze Pałka: "Po zerwaniu przez wywiad sowiecki kontaktu Żymierski znalazł się w trudnej sytuacji finansowej i wraz z rodziną zdecydował się powrócić do Warszawy. Tutaj w lutym 1939 r. skierował list do marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza, w którym pisał: „W duszy mej i sumieniu czuję się zawsze żołnierzem Józefa Piłsudskiego”. Dodawał, że jeśli jakieś błędy miał popełnić, to wynikały one z niezrozumienia rozkazów czy planów Piłsudskiego „nie była to zdrada dla kariery czy dla innych idei”. W 1940 r. Żymierski ponownie oferuje swoje usługi wywiadowi sowieckiemu, ale ten go olewa aż do 1942 r. W międzyczasie próbuje wstąpić do ZWZ/AK, Batalionów Chłopskich a nawet do NSZ. (Wyobraźcie sobie: komendant NSZ gen. Michał Żymierski "Szczerbiec"!) Wszędzie uznają go za podejrzanego typa i nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Później wypomina Stefanowi Korbońskiemu, że tylko PPR chciała go przygarnąć. Zanim jednak trafia do PPR, na polecenie Sowietów nawiązuje kontakt z Gestapo. (Ciekawe czy donosił tam na komunistów?) W 1944 r. zostaje dowódcą AL, a stamtąd zostaje wykreowany na ministra obrony w "rządzie" lubelskim. 3 maja (!) 1945 r. zostaje marszałkiem.


Żymierskiego z pewnością obciąża udział w represjach w wojsku (jego podpis znalazł się na ponad 100 wyrokach śmierci) i walka przeciwko podziemiu niepodległościowemu, a także mniejsze grzechy takie jak np. zniszczenie zakonserwowanej w MWP Kasztanki Marszałka Piłsudskiego (twierdził, że go kiedyś kopnęła). Z drugiej strony jednak rządy Żymierskiego były czasem, w którym do LWP ściągnięto mnóstwo oficerów armii II RP, PSZ na Zachodzie, AK i BCh. Tajemniczym epizodem w jego karierze była również wojna, którą chciał wywołać w czerwcu 1945 r. przeciwko Czechosłowacji. Pod nieobecność innych komunistycznych decydentów szykował pancerne uderzenie na Zaolzie! Zwycięstwo w tym konflikcie uczyniłoby z niego bohatera narodowego i umocniło jego pozycję we władzach PRL. Jego kariera była jednak o tyle błyskotliwa, co krótka. W 1949 r. został pozbawiony funkcji ministra a w 1953 r. trafił do lochów Informacji Wojskowej. Torturami wymuszano na nim, by się przyznał do współpracy z obcymi wywiadami.



Ironią losu jest to, że również trzeci z peerelowskich marszałków - Marian Spychalski - był ofiarą komunistycznych represji. Spychalski, wiceminister obrony w latach 1945-1949 i minister obrony w latach 1956-1968 był w trakcie śledztwa w latach 50-tych oskarżony o pracę dla Oddziału II SG, AK i Gestapo. I co ciekawe, pewne poszlaki wskazują, że te oskarżenia mogły być prawdziwe. Dariusz Baliszewski wskazuje, że to najprawdopodobniej Spychalski wystawił Marcelego Nowotkę, szefa PPR, oddziałowi likwidacyjnemu Kedywu. Bratem Mariana Spychalskiego był płk Józef Spychalski, w 1939 r. dowódca elitarnego Batalionu Stołecznego, a później cichociemny i komendant okręgu krakowskiego AK.  Szerzej o przypadku Spychalskiego pisałem już na tym blogu w serii Prometeusz. Przypomnijmy tylko, co piszą źródła popularne: "Zwolennik realizacji idei armii ogólnonarodowej i wciągania do WP środowisk poakowskich i opozycyjnych oraz polonizacji korpusu oficerskiego. Jego polityka kadrowa w wojsku budziła krytykę strony radzieckiej. 10 marca 1948 roku ambasador ZSRR w Polsce w liście do ministra spraw zagranicznych ZSRR Mołotowa pisał, iż Spychalski należy do frakcji działaczy komunistycznych „uważających się za prawdziwych Polaków” skupionej wokół Gomułki. Zarzucał Spychalskiemu, że podejmuje decyzje personalne w wojsku polskim kierując się „uczuciem nienawiści do ludzi radzieckich”. Również Wydział Polityki Zagranicznej WKP(b) w swej analizie sytuacji w Polsce sporządzonej w kwietniu 1948 roku stwierdzał, że Spychalski prezentuje „nacjonalistyczne dążenia” przeprowadzając w wojsku akcję usuwania ze stanowisk dowódczych oficerów radzieckich".



Wielu oficerów II RP garnęło się do służby w LWP postrzegając ją jako polskojęzyczne formacje u boku armii zaborczej - jak w I wojnie światowej. Przykładem wyjątkowego koniunkturalisty był generał Gustaw Paszkiewicz. Zaczynał w armii rosyjskiej, później I Korpus w Rosji, wojna przeciwko Ukraińcom i bolszewikom. W maju 1926 r. na czele Szkoły Podchorążych  walczy przeciwko wojskom Piłsudskiego w Warszawie. Co nie przeszkadza mu robić kariery w pomajowej armii i fetować marszałka Śmigłego-Rydza podczas jego wizyt w rodzinnych Brzeżanach. Dowódca 12 Dywizji Piechoty w bitwie pod Iłżą, zastępca szefa ZWZ w 1940 r., dowódca kilku jednostek wojskowych w PSZ na Zachodzie (m.in. 4 Dywizji w II Korpusie Andersa). W 1945 r. wraca do kraju. Koordynuje walkę z podziemiem na Podlasiu w ramach Wojewódzkiej Komisji Bezpieczeństwa. Z trybuny sejmowej oskarża gen. Andersa o zabicie gen. Sikorskiego. Zalicza jednak wpadkę nazywając Mikołajczyka "reakcjonistą". Mikołajczyk przypomina wówczas jak gen. Paszkiewicz tłumił chłopskie rozruchy w 1937 r. krzycząc do swoich żołnierzy: "Bić tych skurwysynów bolszewików!". Aha, i gen. Paszkiewicz był też posłem ZSL. (Baj de łej: do LWP trafił też inny dowódca z bitwy pod Iłżą  - gen. Marian Turkowski, dowódca 3 Dywizji Legionów. Podobnie jak Paszkiewicz, uczestniczył on wcześniej w akcji likwidacji cerkwii.)



Innym znanym przedwojennym generałem w LWP był Bruno Olbrycht, dowódca 39 Dywizji Piechoty Rezerwowej. Weteran II Brygady, jeden z organizatorów akcji likwidacji cerkwii (organizował też bojkot sklepów żydowskich w Zamościu), w sierpniu 1944 r. dowódca Grupy Operacyjnej AK "Śląsk Cieszyński", brawurowo odbity z niemieckiego aresztu w Kalwarii Zebrzydowskiej przez swoich żołnierzy. Potem dowódca 21 Dywizji Górskiej AK. Działając w AK bardzo skutecznie zwalczał komunistyczną agenturę i żuli z AL. Później, jako dowódca Warszawskiego Okręgu Wojskowego, kierował w 1946 r. dużą akcją pacyfikacyjną skierowaną przeciwko podziemiu niepodległościowemu i organizował osadnictwo wojskowe na Mazurach.


Ciekawym przypadkiem był też generał Stefan Mossor. Zasłużony legionista, uczestnik wojny z bolszewikami, wybijający się sanacyjny oficer, współautor Planu "Zachód", w 1939 r. dowódca 6 pułku strzelców konnych. Jako niemiecki jeniec był w 1943 r. w delegacji polskich oficerów oglądających katyńskie doły śmierci. Napisał po tym memoriał proponujący nawiązanie współpracy z Niemcami. Od 1945 r. w LWP. Jeden z pomysłodawców i główny wykonawca Akcji "Wisła". Walczył też przeciwko polskiemu podziemiu niepodległościowemu. W 1950 r. trafił do aresztu Informacji Wojskowej, z którego wychodzi w 1956 r. i wraca do służby w LWP, ale w 1957 r. umiera.


Niesamowitym paradoksem jest to, że wspólnie z generałem Mossorem Ukraińców wysiedlał z Bieszczad też gen. Ostap Steca, który karierę wojskową zaczynał w... Strzelcach Siczowych. Służył on też w Ukraińskiej Armii Halickiej, w której walczył przeciwko Polakom o Galicję Wschodnią! To gen. Steca opracował koncepcję przesiedlenia Ukraińców.



Niezwykłymi torami toczyła się też kariera generała Heliodora Cepy. Służył on w armii kajzera, w Powstaniu Wielkopolskim i w wojsku II RP. Dowodził oddziałami łączności przed majem i po maju. W 1934 r. został dowódcą wojsk łączności a w 1939 r. kierował łącznością w Kwaterze Naczelnego Wodza. Mimo to, został szefem łączności PSZ na Zachodzie. W 1946 r. przeszedł do LWP, gdzie oczywiście też kierował jednostkami łączności. W latach 1951-1955 był więziony przez Informację Wojskową. Po wyjściu z więzienia kierował Instytutem Łączności i pracował w PAP tworząc m.in. wielką stację nadawczą w Zegrzu.



Oprócz tych koniunkturalistów, do LWP trafiali też oficerowie bez skazy z armii II RP, PSZ na Zachodzie i AK. Ludzie tacy jak płk Bernard Adamecki (organizator operacji łączności lotniczej "Most"!), gen. Franciszek Skibiński (zastępca gen. Maczka!), gen. Stanisław Skalski, admirał Włodzimierz Steyer (dowódca obrony Helu!) komandor Zbigniew Przybyszewski (w 1939 r. dowódca Baterii Cyplowej!) gen. Bronisław Prugar-Ketling czy płk Aleksander Kita. Wielu z nich stało się na przełomie lat 40. i 50. ofiarami stalinowskich represji.



Warto więc zadać sobie pytanie: jak zachowaliby się przedwojenni oficerowie z LWP, gdyby wybuchła III wojna światowa? Czy przeszliby na stronę NATO i prawowitego rządu z Londynu - tak jak liczył rząd londyński i kadry naszego Uśpionego Wojska Polskiego? Czy Rola-Żymierski dokonałby kolejnej wolty? Czy Rokossowski okazałby się kolejnym Własowem? Przypomnijmy, że generał Własow też był błyskotliwym sowieckim dowódcą i jednym z ulubieńców Stalina.

Paranoja sowieckiego dyktatora czasem miała solidne podstawy. W przypadku III wojny światowej naprawdę mało kto chciałby za niego walczyć.

***

A w kolejnym odcinku serii Niepodległość dalej przyglądamy się przedwojennym kadrom w PRL. I  poznajemy nić łączącą lata 30. i 40. z latami 70. 

sobota, 20 czerwca 2020

Niepodległość: Podwójnie Wyklęci


Ilustracja muzyczna: Lukasyno - Kto sieje wiatr

Ucieczka na Zachód podpułkownika LWP, komendanta warszawskiego Szpitala Ministerstwa Obrony Narodowej (czyli placówki leczącej prominentów) była dla towarzyszy z Infromacji Wojskowej już wystarczającą kompromitacją. Gdy jednak wojskowi ubecy pogrzebali bardziej w życiorysie uciekiniera, czuli pewnie, że dali d... po całości. Uciekinier, który na przełomie lutego i marca 1946 r. wydostał się na Zachód był bowiem asem sanacyjnego wywiadu! Jako komendant szpitala MON używał fałszywej tożsamości - i nie miał żadnego wykształcenia medycznego. Zawodu medyka nauczył się z książek, a znajomego lekarza poprosił, by go nauczył medycznego żargonu i zwyczajów. Jako doktor medycyny był na tyle przekonujący, że szybko awansował i występował nawet na międzynarodowych konferencjach. Aleksander Klotz - bo o nim mowa - koncertowo zagrał komunistom na nosie.



By uświadomić sobie skalę kompromitacji peerelowskiej i sowieckiej bezpieki, przyjrzyjmy się biografii Aleksandra Klotza. To żołnierz I Brygady Legionów i POW, oficer wywiadu podczas negocjacji pokojowych w Rydze, który budował polskie siatki wywiadowcze na Łotwie i w Rosji Sowieckiej. To również starosta lwowski w latach 1928-1932, który mocno zalazł za skórę młodej endecji, po tym jak stłumił antysemickie zamieszki. Później był m.in. starostą w Płocku, Radomiu, Wadowicach i Poznaniu. Był też konsulem w Ostrawie, co łączył ze służbą w wywiadzie na odcinku czechosłowackim. To oficer przy sztabie Armii "Poznań" i uczestnik obrony Warszawy w 1939 r. To jeden z założycieli Służby Zwycięstwu Polski - wysłany na samobójczą misję do Lwowa, jako szef sztabu tamtejszej konspiracji. Klotz zostaje wrogo przyjęty przez tamtejsze podziemie - politycznie niechętne sanacji i totalnie zinfiltrowane przez Sowietów. Postanawia więc minimalizować tam kontakty - i w ten sposób udaje mu się przetrwać. W 1940 r ze swoją łączniczką Eleonorą Wandą Ptaszek udaje się  na poszukiwania aresztowanego gen. Karaszewicza-Tokarzewskiego. Przemierzają razem 28 tys. km, docierając m.in. do Ałma-Aty, Irkucka, nad Morze Kaspijskie i do Republiki Komi. Sporządzają potem raport o sytuacji Polaków w ZSRR. Po 1941 r. Klotz zostaje wywiadowcą jednego z odcinków "Wachlarza" na Ukrainie. W 1944 r., w odróżnieniu od prominentów z lwowskiej AK, nie ujawnia się i w sierpniu wstępuje do LWP jako dr Jan Baranowski. Zaczyna karierę jako chirurg w II Armii WP...

Po ucieczce na Zachód płk Klotz służy w Polskich Siłach Zbrojnych, uczy też rosyjskiego w armii brytyjskiej i jest ekspertem ds. ZSRR w brytyjskich służbach specjalnych. Ginie w 1976 r. w Australii - dostaje zawału serca za kierownicą. W tym "wypadku" umiera też jego żona.


Płk Klotz, to nie jedyny oficer polskiego podziemia, który skutecznie zwodził bezpiekę. Spektakularny był również przypadek kapitana Jana Kosowicza.

Zacytujmy artykuł z "Naszego Dziennika" z 1 marca 2012 r.:


"Kosowicz był człowiekiem o bogatym życiorysie konspiracyjnym, znanym z nieszablonowych metod działania i ułańskiej fantazji. Przed wojną ukończył szkołę podchorążych broni pancernej w Modlinie. We wrześniu 1939 r. walczył na odcinku Prusy Wschodnie, jego czołg został rozbity, a on sam ranny. Po kilku miesiącach rekonwalescencji powrócił w rodzinne strony na Wileńszczyznę - okupowaną już przez Sowietów. Nie dał się aresztować ani wywieźć na Sybir. Włączył się w działania podziemne, w kolejnych latach zasłynął jako niezwykle sprawny organizator i oficer wywiadu ZWZ-AK. Po agresji III Rzeszy na Związek Sowiecki był jedną z najważniejszych postaci tworzących sieć wywiadowczą Ekspozytury "Białoruś" Dalekosiężnego Wywiadu Komendy Głównej AK. Posługiwał się wówczas nazwiskiem Jan Ciborski oraz pseudonimami "Ciborski", "Janek", "Szeryf Janek". Gdy w 1944 r. Sowieci przekroczyli przedwojenną granicę Rzeczypospolitej i rozpoczęła się akcja "Burza", Kosowicz został odkomenderowany do elitarnej Ekipy Wschód, liczącej kilka osób komórki, która miała zapewnić przetrwanie sieci wywiadowczej AK na terenach zajmowanych przez Armię Czerwoną. Z zadania tego się wywiązał, a wkrótce w związku z sowiecką okupacją tych ziem Ekipę Wschód przekształcono w samodzielną ekspozyturę wywiadowczą o kryptonimie "Pralnia II".

W kwietniu 1945 r. por. Kosowiczowi powierzono zadanie zorganizowania oddziału, którego głównym zadaniem miało być zapewnienie bezpieczeństwa delegatowi Sił Zbrojnych na Kraj płk. Janowi Rzepeckiemu. Jak wspominał Franciszek Kosowicz "Małecki", młodszy brat Jana, a zarazem jego podwładny, oddział: "Stopniowo się rozrastał, osiągając ostatecznie stan dwudziestu kilku osób. Grupa działała, posługując się sfałszowanymi dokumentami, stwierdzającymi, że jest to oddział do zadań specjalnych Sztabu Generalnego "ludowego" Wojska Polskiego".


"Ciborski" zalegendował swój oddział w warsztatach naprawczych przy ul. Karolkowej w Warszawie. Dzięki temu osłona płk. Rzepeckiego mogła poruszać się po Warszawie i "ludowej" Polsce w pełnym uzbrojeniu - nie niepokojona przez patrole sowieckiej i rodzimej bezpieki. Co więcej, dzięki świadczeniu usług naprawczych dla "ludowego" Wojska Polskiego żołnierze podziemia zdobywali fundusze na własną działalność. Kosowicz, dysponujący wyjątkowym talentem aktorskim, z łatwością nawiązywał znajomości. Między innymi "zaprzyjaźnił" się z Teodorem Dudą, dyrektorem Departamentu Więziennictwa MBP. Dzięki temu żołnierze Oddziału Osłony codziennie wchodzili z bronią na teren więzienia przy ul. Rakowieckiej w Warszawie i wyprowadzali stamtąd niemieckich więźniów, którzy pracowali przy rozbudowie warsztatów z ul. Karolkowej.
Systematycznie poszerzali też park samochodowy - zróżnicowane akcje, które im zlecano, wymagały bowiem odmiennych pojazdów. W lipcu 1945 r. grupa Kosowicza - miesiąc wcześniej awansowanego na kapitana - dysponowała już trzema autami osobowymi, trzema ciężarowymi i jedną terenową półciężarówką. Po każdej ważniejszej akcji samochody były przemalowywane, zmieniano im też numery rejestracyjne. Były dowódca Kosowicza z Ekipy Wschód kpt. Henryk Żuk "Onufry" wspominał: "Warszawa w drugiej połowie 1945 roku była penetrowana przez tysiące szpicli ubowskich, liczne patrole milicyjne i wojskowe bez przerwy przeczesywały miasto, na drogach rozmieszczano "punkty regulacji ruchu" polskie i sowieckie dla kontrolowania wszelkich pojazdów i wyłapywania podejrzanych. (...) A pod ich bokiem "Ciborski" budował dla swej komórki kurierskiej obsługującej I zarząd WiN-u (prawie nie kryjąc się!) duże warsztaty samochodowe i to przy pomocy więźniów niemieckich, wypożyczanych z Rakowieckiej! "Ciborski" paradujący w dość fantazyjnym mundurze kapitana, z kordzikiem lotniczym u boku, pewny siebie, z ironicznym uśmieszkiem, błąkającym się stale na jego ustach, wywierał duże wrażenie na rozmówcach sowieckich i rodzimych, nawet ruda komendantka punktu kontrolnego "R" na Pradze, której wszyscy kierowcy unikali jak diabeł święconej wody, dla Janka była wyjątkowo łaskawa: On ją poklepywał, a ona wdzięczyła się do Niego, zapominając o kontroli jego samochodów".


(koniec cytatu)

I jeszcze inne świadectwo o Janie Kosowiczu:



"Jedną z najbardziej brawurowych akcji przeprowadził we wrześniu 1945 r. Komuniści dowiedzieli się wówczas, że prezes I Zarządu Głównego WiN przebywa w Podkowie Leśnej - nie wiedzieli jednak gdzie. Wojsko i bezpieka otoczyły Podkowę Leśną, szczelnie zamknięty kordon nie przepuszczał nikogo do miasteczka, nie wypuszczał też nikogo na zewnątrz. Czekano na specjalną grupę poszukiwawczą z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, która miała sprawdzić każdy dom i aresztować Rzepeckiego.
Poinformowany o tym Kosowicz błyskawicznie podrobił dla siebie i swych podkomendnych dokumenty i wjechał do Podkowy Leśnej jako "kpt. Chmielewski" - dowódca specjalnego oddziału poszukiwawczego MBP. Uczestniczący w akcji Franciszek Kosowicz wspominał: po dojechaniu do upatrzonego miejsca wysiedliśmy z samochodów. Dwójkami utworzyliśmy luźną kolumnę marszową. Prowadził nas Janek. Dróżka wiodła przez lasek do osiedla. Szliśmy normalnym krokiem, bez ociągania się, na pewniaka. W pewnym momencie z przodu usłyszeliśmy komendę: "Stój! Kto idzie?". Janek spokojnym, ale stanowczym głosem przedstawił się jako kpt. Jan Chmielewski, dowódca oddziału do zadań specjalnych i ruszył do przodu, ale zza drzewa ponownie odezwał się głos "Stój!". Janek ostrym głosem powiedział: "Zawezwać tu waszego dowódcę, bezzwłocznie, mam pilne rozkazy". Po chwili zjawił się jakiś porucznik. Janek ponownie się przedstawił i powiedział w jakim celu przyszliśmy. Z torby oficerskiej wyjął zalakowaną i ostemplowaną odpowiednimi pieczęciami
kopertę. "Tu jest specjalny rozkaz dokonania rewizji i aresztowania" - dodał. Porucznik przyjrzał się kopercie przyświecając sobie latarką, mówił przy tym, że kompania miała przyjechać o 10, na co Janek odpowiedział: "Tak, ale zmieniono rozkazy, gdy ustalono miejsce gdzie przebywa, o czym mieliście być powiadomieni. Komuś porządnie się oberwie, możecie zwijać ubezpieczenia. Kolumna naprzód!". Porucznik jeszcze coś zaczął mówić, ale nie dokończył. Janek odburknął: "Wyjaśnimy później to niedbalstwo!".

Szybko odnaleźli dom, w którym zatrzymał się Rzepecki. Z budynku pułkownika wyprowadzili Kosowicz z por. Andrzejem Serkiesem. Do samochodu wracali szybkim krokiem przekonani, że lada moment wejdą na lufy automatów - jednak przez nikogo nie niepokojeni dotarli na miejsce. Franciszek Kosowicz wspominał: Ruszyliśmy przy wyłączonych reflektorach. Po chwili na drodze ukazał się sznur świateł, nadjeżdżały specjalne oddziały w celu znalezienia i aresztowania płk. Rzepeckiego. Po wykonaniu akcji bezpiecznie odstawiono prezesa do Łodzi.

Płk. Rzepecki został aresztowany dopiero w listopadzie 1945 r. w Łodzi. Za jego bezpieczeństwo odpowiadali wówczas lokalni konspiratorzy. (...)

Kosowicz dotarł następnie do płk. Rzepeckiego w więzieniu przy ul. Rakowieckiej, proponując mu odbicie z niewoli. Jednak "Ożóg" nie zgodził się na akcję, uznając ją za nierealną. W tym czasie toczył już zresztą z władzami bezpieczeństwa pertraktacje zmierzające do ujawnienia struktur WiN. Zagrożony dekonspiracją i aresztowaniem oddział osłonowy otrzymał od ppłk. Tadeusza Jachimka "Ninki" - szefa sztabu I Zarządu Głównego WiN - rozkaz opuszczenia kraju. Kosowicz starannie przygotowywał się do wyjazdu. W końcu listopada 1945 r. wraz z sześcioma innymi żołnierzami oddziału osłonowego dotarł pociągiem z Warszawy do Berlina. Poruszali się uzbrojeni, w umundurowaniu "ludowego" Wojska Polskiego, posługując się sfałszowanymi dokumentami kierującymi ich do Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie. (...)


Jan Kosowicz został wcielony do komórki prowadzącej łączność i działalność na kraj w sztabie 2. Korpusu z siedzibą w Porto Recanti. Wraz z 2. Korpusem został następnie przerzucony do Anglii i zdemobilizowany. Ukończył studia ekonomiczne w Londynie i podjął pracę w dużym przedsiębiorstwie. W czasie studiów utworzył organizację Polska Akademicka Młodzież Ludowa, dysponującą własnym pismem "Ziarno".
W styczniu 1953 roku Radio BBC nadało jego wspomnienia z czasów AK. Kosowicz wystąpił wtedy pod pseudonimem Janek Chmielewski. "Ciborski" zginął w wypadku samochodowym niedaleko Londynu, latem 1962 roku."

(koniec cytatu)



Niezwykłym przypadkiem była również sprawa porucznika Tadeusza Ośki "Sępa". Ten oficer AK wstąpił pod fałszywym nazwiskiem do LWP, skąd zdezerterował zagrożony aresztowaniem. Przeniósł się do Bydgoszczy, gdzie w mundurze oficera UB szpiegował tamtejszą bezpiekę. Uratował jedną polską kobietę przed gwałtem zabijając dwóch sowieckich żołnierzy. Zastrzelił też trzech milicjantów eskortujących siedmiu akowców na rozstrzelanie. Zdekonspirowany przeszedł do partyzantki. Niestety w 1946 r. został schwytany, skazany na śmierć i rozstrzelany. Ubecja do końca nie poznała jego prawdziwego nazwiska.



O ile Tadeusz Ośko udawał oficera UB, to major Antoni Żubryd wstąpił do bezpieki, by ją infiltrować. Był on obrońcą Warszawy w 1939 r. a potem żołnierzem SZP-ZWZ. W 1940 r. wpadł w ręce sowieckich pograniczników, podczas przekraczania Sanu. Zgodził się na współpracę z NKWD - miał dostarczać jej informacji o niemieckich umocnieniach nad Sanem. Współpraca została przerwana w 1941 r. a Żubryd trafił w ręce Niemców,  którzy znaleźli jego nazwisko w przechwyconych aktach NKWD. Zdołał uciec z miejsca egzekucji i wrócić do konspiracji w ZWZ-AK. W 1944 r. zgłosił się do pracy w UB. Zwalczał volksdeutschów, konfidentów Gestapo i członków UPA a polskim niepodległościowcom pomagał, wynosząc z UB informacje, ostrzegając ich przed aresztowaniami czy symulując bicie podczas przesłuchań. W czerwcu 1945 r. zdezerterował z UB, zabierając dwóch więźniów. Ubecy aresztowali wówczas jego teściową i czteroletniego synka. Zrewanżował się zabijając szefa UB w Sanoku  a także biorąc grupę milicjantów na zakładników. Teściową i syna wówczas wypuszczono. Żubryd założył oddział partyzancki, który podporządkował NSZ. W jego oddziale służyli m.in. dezerterzy z LWP, MO i UB. Żubrydowcy przeprowadzili ponad 200 akcji zbrojnych, w tym zabili 15 funkcjonariuszy UB i ppłka Fiodora Iwanowicza Rajewskiego, szefa sztabu 8 Drezdeńskiej Dywizji Piechoty. Bezpiece udało się jednak rozbić w 1946 r. oddział Żubryda za pomocą agentury a jeden z tych agentów Jerzy Vaulin skrytobójczo zabił śpiącego majora Żubryda i jego ciężarną żonę Janinę.



Służbę w UB wypomina się też bohaterowi Podhala majorowi Józefowi Kurasiowi "Ogniowi". Kuraś był żołnierzem KOP i 1 pułku strzelców podhalańskich. W czasie okupacji kierował oddziałem podległym AK, Konfederacji Tatrzańskiej i Batalionom Chłopskim. W 1944 r. jego oddział zaczął współpracować z partyzantami AL. Jak to się stało? Kuraś był działaczem Stronnictwa Ludowego i robił to na polecenie zwierzchników politycznych. Z rekomendacji ludowców trafił też do UB gdzie doszedł do stanowiska szefa PUBP w Nowym Targu. W czerwcu 1945 r. zdezerterował z Resortu wraz ze swoimi ludźmi - i z listą konfidentów, których sukcesywnie likwidował. Jego ludzie zabili później ponad 60 funkcjonariuszy UB, ponad 40 milicjantów i 27 funkcjonariuszy NKWD. Uwolnili także kilkudziesięciu więźniów z krakowskiego więzienia św. Michała. Jak podają popularne źródła: "14 listopada 1946 Józef Kuraś wysłał list do Bolesława Bieruta, w którym wypunktował m.in. cele swojej walki: Oddział Partyzancki «Błyskawica» walczy o Wolną, Niepodległą i prawdziwie demokratyczną Polskę. Walczyć będziemy tak o granice wschodnie, jak i zachodnie. Nie uznajemy ingerencji ZSRR w sprawy wewnętrzne polityki państwa polskiego. Komunizm, który pragnie opanować Polskę, musi zostać zniszczony[2]. Według współczesnego polskiego historyka, Macieja Korkucia, w swoich odezwach „Ogień” ostrzegał wszystkich konfidentów i ludzi pełniących w UB kierownicze stanowiska, że będą na każdym kroku wieszani i strzelani, nie patrząc na ich pochodzenie, a ich dobytek zostanie skonfiskowany na rzecz oddziałów partyzanckich[2]. Z tego powodu działalność jego oddziałów wymierzona była zarówno w osoby narodowości polskiej, jak i pochodzenia niemieckiego, słowackiego i żydowskiego".

Wiadomo, że WiN a także PSL miały swoich agentów/informatorów wewnątrz UB, LWP  i MO.  Co zrozumiałe, ustalanie ich losów jest bardzo trudne jeśli nie niemożliwe. Dariusz Baliszewski opowiadał mi natomiast o tym, że w latach 40-tych wielu funkcjonariuszy UB popełniło samobójstwa skacząc z dachu i okien siedziby Resortu przy Koszykowej. Byli to ludzie, którzy poszli tam służyć w dobrej wierze - niewykształceni, prości chłopi, często biorący za dobrą monetę udział Mikołajczyka w komunistycznym rządzie. To co zobaczyli w Bezpiece przerosło ich jednak psychicznie i przeraziło. Nie mogli się wycofać, więc wybierali śmierć samobójczą...



Chyba wszyscy znamy historię wachmistrza Józefa Franczaka "Lalka", żołnierza II RP walczącego nieprzerwanie od 1939 r. do 1963 r. Był on ostatnim żołnierzem wyklętym, który zginął w walce z komuną z bronią w ręku. Niewielu ludzi sobie zdaję sprawę, że przed śmiercią zdołał postrzelić jednego z zomowców biorących udział w obławie. Wcześniej kilkakrotnie wyrywał się śmierci - m.in. zabijając pijanych ubeków wiozących go na egzekucję.



Franczak nie był jednak, tym który najdłużej uciekał bezpiece. Do 1982 r., czyli do swojej śmierci ukrywał się chorąży Antoni Dołęga "Znicz" - żołnierz Września '39, konspiracji i II Armii WP, który po dezercji z LWP był w partyzantce do 1955 r. SB nie mogła wpaść na jego trop, choć Dołęga stracił nogę po wypadku z bronią. Jak czytamy: "W miejscowości Zembry ukrywał się u kościelnego i w tejże miejscowości jeszcze w latach 70-tych XX w. organizowane były dla niego konspiracyjne msze święte. Z dotychczasowych badań wynika, że korzystał z siatki konspiracyjnej złożonej co najmniej z dwustu osób. Został pochowany w konspiracyjnych warunkach przez współtowarzyszy broni najprawdopodobniej w 1982 roku w nieznanym miejscu. " Jego trumna została znaleziona w 2017 r. przez IPN, po czy odbył się ponowny pochówek z honorami wojskowymi. 



Najdłużej ukrywającym się żołnierzem Polskiego Państwa Podziemnego był jednak prawdopodobnie ppłk Walerian Tewzadze - żołnierz niepodległej Republiki Gruzji, zastępca szefa gruzińskiego wywiadu (!), oficer kontraktowy WP, dowódca północno-zachodniego odcinka obrony Warszawy w 1939 r. (!), szef sztabu częstochowskiej 7 Dywizji AK. Tewzadze po wojnie ukrywał się pod fałszywym polskim nazwiskiem. Bezpieka nigdy nie wpadła na jego trop. Dopiero w 1985 r., na łożu śmierci, ujawnił swoją prawdziwą tożsamość.

Czytając biografie wielu polskich oficerów w Września 1939 r. często napotykamy na adnotację: "dalsze losy nieznane". Ilu z nich ukrywało się pod zmienionymi tożsamościami tak jak ppłk Tewzadze? Ilu z nich mogło infiltrować struktury komunistycznego wojska i państwa tak jak płk Klotz? Skoro bezpieka nie była w stanie wyśledzić, że dobrze rozpoznawalnego byłego starostę lwowskiego, to czy np. była w stanie dowiedzieć się, co się naprawdę stało z marszałkiem Śmigłym-Rydzem? Wielu z tych ludzi z cienia, takich jak zmarły w 1982 r. "łudząco podobny do Śmigłego-Rydza" płk Zygmunt Polak (posługujący się tak jak marszałek konspiracyjnym pseudonimem Adam Zawisza, mieszkający w tej samej kamienicy i chorujący na angina pectoris) nie ma nigdzie nawet krótkiego biogramu...

***

A w kolejnym odcinku serii "Niepodległość" będziemy próbować znaleźć granicę między infiltracją a kolaboracją. Wchodzimy głębiej w struktury LWP.

***

Czy zauważyliście, by w polskich mediach pojawił się temat starć na granicy indyjsko-chińskiej? Jeśli tak, to pewnie był gdzieś głęboko zagrzebany. A mamy przecież do czynienia ze zdarzeniem iście z horroru: walka w Himalajach, toczona bez strzałów, a jedynie nożami, saperkami, pięściami i kamieniami. Indyjskie media piszą o egzekucji dokonanej przez chińskie szwadrony śmierci. Mowa o konflikcie dwóch mocarstw nuklearnych, krajów w których żyje po ponad miliard ludzi. Równolegle trwały incydenty zbrojne na linii rozejmowej pakistańsko-indyjskiej. Chiny biorą Indie w dwa ognie za pomocą, tradycyjnie przyjaznego Pekinowi - i mocno zadłużonego w Pekinie - Pakistanu. Zebrało się im na projekcję siły i zastraszanie sąsiadów.  Ale Chińczyków może teraz nieco uspokoić pojawienie się nowego ogniska wirusa wuhan w Pekinie. Dotychczas Chińczycy udawali, że wirus niemal nie dotarł do Pekinu. Skoro się teraz przyznają do nowego ogniska i zamykają kawał miasta, to znaczy, że szaleje im on tam od tygodni a został przywleczony przy okazji sesji parlamentu.

***

Profesor Peter Turchin, który przewidział 2020 rok jako rok niebywałych zaburzeń społecznych i kryzysu, twierdzi, że następna może być wojna domowa w USA. W jednym z sondażów 34 proc. Amerykanów twierdzi, że wojna domowa jest prawdopodobna.  Secesję już mamy - tragikomiczną/idiokratyczną "wolną strefę" Chaz w Seatle. 

Jeden z moich starych przyjaciół zwrócił mi uwagę na pewną teorię. Teorię zmian pokoleniowych Straussa-Howe'a mówiącą, że mniej więcej raz na 80 lat USA przechodzą przez okres zmian kryzysowych. Albo kryzys wewnętrzny/ gospodarczy albo wojna. Za każdym razem wychodzą z takiego wstrząsu wzmocnione, ze zmodyfikowanym ustrojem. Widzieliśmy coś takiego choćby po Wielkim Kryzysie czy wojnie secesyjnej. W tej dekadzie powinien nastąpić "czwarty zwrot". A więc kryzys wewnętrzny lub wojna zewnętrzna.

Przyjrzyjmy się w tym świetle obecnej sytuacji w USA. Trump jest moim zdaniem poważnie chory. Książka Boltona, w której pisze on tym, że prezydent chwalił Xi Jinpinga za obozy koncentracyjne dla Ujgurów i nie wiedział, że Finlandia nie jest częścią Rosji jest (o ile to nie konfabulacje kolesia, który wyleciał a administracji) dowodem na problemy poznawcze Trumpa. Podczas przemówienia w West Point prezydent miał problemy ze szklanką wody. Donald Trump ma 74 lata i jest otoczony ludźmi, którzy źle mu życzą. Wcześniej donosiłem o podejrzeniach, że mógł być podtruwany.  Zresztą mogło się obyć bez trucizny. Wystarczyło picie galonów Diet Coke z aspartamem.

Joe Biden ma 77 lat. I o wiele bardziej zaawansowaną demencję. Niemal wszystko, co mówi jest nonsensem. Publicznie wącha dzieci i kobiety. Jego strategia na kampanię to siedzenie w piwnicy i unikanie kompromitacji.



I wyobraźcie sobie, że na jesieni dochodzi do kolejnej fali Covid-19. Wirus rozprzestrzenia się m.in. w zakładach mięsnych. Nie ma mięsa w marketach. Zaczynają się zamieszki. Policjant zabija naćpanego Czarnego. Zamieszki nabierają na sile. Demokratyczni burmistrzowie obcięli wcześniej fundusze policji, więc duże obszary wielkich miast wymykają się spod kontroli. Widząc to, rednecy na prowincji się zbroją i organizują. Demokratyczni gubernatorzy narzucają kwarantannę na prowincji. Milicje nie pozwalają jej egzekwować. Przyłącza się do nich lokalna policja. Zaczynają się strzelać z antifiarzami i bandziorami. Prezydent Joe Biden ślini się przed kamerą, gada głupoty i nie może podjąć decyzji. Chaos totalny.

I wówczas uruchomione zostają plany ewentualnościowe. Wojsko i FEMA wchodzą do akcji. Pierwszy lockdown i obecne zamieszki to był tylko test. Wcześniejszym testem był huragan Katrina. Ale to nie jest już takie wojsko jak za czasów pułkownika Corso czy generała Pattona. Ono jest gwarancją lewicowego autorytaryzmu - czy też technologicznego autorytaryzmu. Następuje konwergencja pomiędzy ustrojem amerykańskim a chińskim. No bo, przecież USA musiały zmodyfikować swój ustrój, by skutecznie konkurować z Chinami. Czy też budować znów Chimerykę.

Pamiętacie film "Joker"? On tak jakby przygotowywał nas na scenariusz załamania ładu publicznego w USA. Niestety z powodu wirusa nie pokazali, co dalej...

sobota, 13 czerwca 2020

Niepodległość: Uśpione Wojsko Polskie


Ilustracja muzyczna: Quebonafide feat. Daria Zawiałow - Bubbletea

Oficjalna wersja mówi, że w lipcu 1945 r. płk Stanisław Gano, szef Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza, przekazał Brytyjczykom archiwa swojej służby wywiadowczej - niszcząc wcześniej znaczną większość dokumentów. Tadeusz Kisielewski otrzymał jednak relację mówiącą, że płk Leon Bortnowski, zastępca płka Gano przekazał wówczas MI6 jedynie niewielką część archiwów, "a być może nawet nie przekazał niczego". Całość archiwów Oddziału II płka Gano dał Amerykanom w kilkudziesięciu drewnianych skrzyniach. Brytyjczycy poprosili Amerykanów, by ci im dali dostęp do tych zbiorów, a oni grzecznie im odpowiedzieli, by poszli się j...



Polskie tajne służby miały podczas drugiej wojny światowej bardzo bliskie, zakulisowe relacje ze służbami amerykańskimi. Być może wpływ na to miała bliska znajomość płka Williama Dononovana, szefa Biura Koordynacji Informacji a później OSS z Ignacym Janem Paderewskim. Donovan wchodził w skład komitetu Paderewskiego zbierającego pieniądze na potrzeby okupowanej Polski. To tam ponoć poznał Eleonor Roosevelt. Paderewski jak pamiętamy to członek organizacji Bohemian Grove, przygrywający na fortepianie na imprezach rodem z "Oczu szeroko zamkniętych", finansowany przez całą globalistyczną śmietankę z Wall Street. Widać te związki czasem się na coś przydawały...

Flashback: Restituta - Pianista

Tych związków pomiędzy kierownictwem OSS a Paderewskim było więcej. Np. podpułkownik Guido Pantaleoni, szef operacji specjalnych OSS, poznał Donovana działając w Fundacji Paderewskiego. Fundacja ta została założona przez żonę Pantaleoniego, polską aktorkę Helenkę Adamczewską.  Adamczewska zakładała później amerykański oddział UNICEF (taka organizacja miłośników dzieci), którym kierowała aż do 1978 r. Jej wnuczką jest Tea Leoni - amerykańska aktorka, była żona... Davida Duchovnego (młodszym czytelnikom podpowiadam: Foxa Muldera). Wujkiem Guido Pantaleoniego był natomiast włoski ekonomista, działacz syndykalistyczno-faszystowski Maffeo Pantaleoni, minister w rządzie D'Annunzia w efemerycznej Republice Fiume.

Wróćmy jednak do wątku głównego...



Relacje robocze pomiędzy amerykańskimi służbami cywilnymi a Oddziałem II zostały nawiązane podczas spotkania majora Jana Żychonia z Donovanem 11 lipca 1941 r. w Waszyngtonie. Amerykanie zgodzili się wówczas m.in. na powstanie na swoim terytorium ekspozytury polskiego wywiadu o kryptonimie "Estezet". Wkrótce potem nasze służby zaczęły dostarczać Amerykanom informacje wywiadowcze. Wypożyczaliśmy też im swoich instruktorów do nauki sabotażu.



Przejawem polsko-amerykańskiej współpracy był m.in. Project Eagle, w ramach którego zrzucono w ostatnich miesiącach wojny na teren Niemiec, kilkudziesięciu polskich agentów, byłych żołnierzy Wehrmachtu. Odpowiedzialny za ten projekt był pułkownik Joseph Dasher - czyli Józef Daszewski, w latach 1926-1936 pracownik konsulatu RP w Pittsburgu, a w czasie wojny szef Biura Polskiego OSS.



Kontakty z amerykańskimi służbami - tyle że wojskowymi - nawiązała w maju 1945 r. również Brygada Świętokrzyska NSZ. (Podczas pierwszego spotkania z amerykańskimi pancerniakami pod Pilznem doszło do miłej niespodzianki. Okazało się, że wśród amerykańskich czołgistów było sporo Polaków. A Murzyni z oddziałów tyłowych, też trochę znali polski.) Brygadę wziął pod swoje skrzydła gen. Patton - ten więc kto teraz krytykuje Brygadę jest antyamerykańskim komuchem na pasku Moskwy, Pekinu i Teheranu :) Amerykanie na bazie jej oddziałów utworzyli Polskie Kompanie Wartownicze, które przetrwały w różnej formie aż do 1967 r. To one pilnowały niemieckich jeńców w Niemczech (nie pozwalając żadnemu uciec :) a także to ich żołnierze zamęczyli na śmierć płka Oskara Dirlewangera :) Jak nietrudno się domyśleć, żołnierze Kompanii stanowili rezerwuar ludzi do mokrej roboty. Kompaniami Wartowniczymi dowodził piłsudczyk - płk Franciszek Sobolta, weteran Legionów, wojny polsko-bolszewickiej, III Powstania Śląskiego i Września 1939 r. (gdzie dowodził 61 bydgoskim pułkiem piechoty).

Spora część polskiej emigracji doszła w 1945 r. do słusznego wniosku, że wojna się jeszcze nie skończyła. Mówił o tym m.in. Jan Ciechanowski w wywiadzie dla "Rz" w 2010 r.:



"Po zdemobilizowaniu Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, o czym mało kto wie, nasze wojsko wcale nie przestało istnieć. Przeszło raczej w stan uśpienia. Zachowano struktury poszczególnych jednostek, tzw. koła oddziałowe, w oparciu o które w każdej chwili - na wypadek wybuchu III wojny światowej - można było błyskawicznie odtworzyć armię. W Londynie działał nawet zakamuflowany sztab generalny gen. Andersa.

Jak to?

Oficjalnie nazywało się to Biuro Historyczne. W tym zakonspirowanym sztabie działał między innymi komandor Bogdan Wroński czy pułkownik Zygmunt Jarski, przyjaciel mojego ojca sprzed wojny. Ludzie ci przygotowywali w tajemnicy plany udziału Polaków w III wojnie światowej. Dostałem je później, przestudiowałem, a potem złożyłem w Studium Polski Podziemnej. Wroński jeszcze w latach 70. przyszedł do mnie i poprosił, żebym na razie o nich nie mówił i nie pisał. Słowa dotrzymałem. Ale dziś już chyba mogę o tym mówić.

To jak nasi sztabowcy wyobrażali sobie nasz udział w III wojnie światowej?

Polscy mężczyźni znajdujący się na terenie Europy Zachodniej - między innymi służący w formacjach wartowniczych na terenie okupowanych Niemiec - mieli zostać natychmiast ściągnięci do Wielkiej Brytanii. Tam miały powstać dwie dywizje. Miały to być nowoczesne formacje zmotoryzowane, wzorowane na wojsku amerykańskim. Dowódcą miał być naturalnie Anders.

A co po tym?



Gdy dywizje osiągnęłyby zdolność bojową, oczywiście poszłyby bić się na kontynent. Przez NR, wkroczyłby do Polski i tam, na terenach wyzwolonych spod sowieckiego jarzma, miałaby się zacząć szeroka rekrutacja do Wojska Polskiego i tworzenie nowych jednostek. Liczono nie tylko na pobór, ale przede wszystkim na to, że całe formacje ludowego Wojska Polskiego przejdą na polską stronę. W ten sposób armia miała się bardzo szybko powiększyć.

(...)



Do wojny w 1945 roku nie doszło, ale szybko wybuchła zimna wojna, która w każdej chwili mogła zamienić się w gorącą.

Z myślą o tym stworzono na emigracji Brygadowe Koło Młodych Pogoń. To była taka Druga Kadrowa. Zadaniem jej było przeszkolić i przygotować młodych oficerów do przyszłej III wojny światowej. Tak, aby jak wszystko się zacznie, mieć kadrę w oparciu o którą można będzie odtworzyć wojsko. Im więcej czasu upływało od II wojny światowej, tym oficerowie biorący udział w tamtym konflikcie robili się coraz starsi, część rozjeżdżała się po świecie. Potrzebni więc byli nowi, kompetentni dowódcy. Szczególnie jeżeli myślano o masowym werbunku po wkroczeniu na teren PRL. Ktoś musiał tymi ludźmi dowodzić.

Kiedy ta organizacja działała?

W latach 40. i 50. Sam do niej należałem. Pułkownik Zygmunt Czarnecki, który kierował tą organizacją, był przedwojennym kolegą mojego ojca z Wyższej Szkoły Wojennej. Spotkał się kiedyś ze mną i powiedział: "Pan powinien być z nami". Długo się nie wahałem. Dopiero potem, gdy poszedłem na studia na London School of Economics, wziąłem bezterminowy urlop.

Jak wyglądały te szkolenia?

Jeździliśmy na specjalną farmę, gdzie mieliśmy ćwiczenia bojowe. Ćwiczyliśmy również w londyńskim Richmond Parku. Angielskie służby szybko zorientowały się, co się dzieje. Trudno bowiem nie zauważyć stu chłopaków latających w tę i z powrotem po parku. W pobliżu parku na Richmond Road znajdował się dom, w którym mieścił się Instytut Piłsudskiego. W suterenie budynku był ogromny stół plastyczny, na którym uczono nas ognia artyleryjskiego i tego typu rzeczy. Pamiętam, że kiedyś Czarnecki zwrócił się do mnie: "W pobliżu Londynu wybuchł pocisk z głowicą nuklearną, co pan robi?". "Teraz, panie pułkowniku daję rozkaz do modlitwy" - odpowiedziałem. Było z tego kupa śmiechu.

W jakiej jednostce miał pan służyć podczas III wojny?

Przydzielono mnie do 1. Pułku Legionów im. Józefa Piłsudskiego. To miał być pułk szturmowy. Na ulicach Londynu symulowaliśmy walkę w mieście. Nasza armia miała być bardzo nowoczesna. Ćwiczyliśmy stale użycie tzw. grup bojowych, których Amerykanie używają do dziś. Czyli atak batalionu czy nawet pułku wzmocnionego czołgami i artylerią samobieżną. Nasi wykładowcy, przeważnie oficerowie, którzy zaczynali wojnę jako podporucznicy czy porucznicy, a potem, już na froncie awansowali, byli znakomitymi fachowcami. Mieli nie tylko doświadczenie bojowe, ale i dużą wiedzę fachową. Studiowali na bieżąco zachodnie periodyki militarne.

Czy w Wielkiej Brytanii mieliście do czynienia z bronią?

Nie, nikt po wojnie nie myślał o tym, żeby ukryć broń. Po co? Mogłyby z tego wyniknąć tylko kłopoty. Oczywiste było, że jak tylko rozpocznie się III wojna światowa, to nasi sojusznicy nas natychmiast uzbroją w nowoczesny sprzęt. Anglicy nam jednak nie ufali. Gdy w 1956 roku do Londynu przyjechał Chruszczow i Bułganin, to do Czarneckiego zgłosiły się angielskie służby. Prosili, żebyśmy nie robili żadnych dzikich wyskoków. (śmiech)

Podobno Pogoń ćwiczyła się także we Francji.

To prawda, choć ja już w tym nie uczestniczyłem. To gen. Anders załatwił z gen. de Gaulle'em. Nasi chłopcy pojechali na kontynent i ćwiczyli skoki spadochronowe pod okiem francuskich instruktorów.

Do kiedy istniała nasza uśpiona armia? Do śmierci Andersa w 1970 roku?

O, nie. To się skończyło dużo wcześniej. Po roku 1956, gdy Zachód zaczął forsować politykę odprężenia i koegzystencji z Sowietami. Szanse na militarną konfrontację coraz bardziej malały i utrzymywanie tego uśpionego wojska nie miało sensu. Coraz bardziej powszechne stawało się przekonanie, że jeżeli komunizm się zawali, to nie na skutek interwencji zbrojnej, ale w wyniku procesów wewnętrznych. Że po prostu zgnije. Tak też się stało.

Podobno rozważano, czy nie stworzyć pod komendą Andersa legionów, które pojechałyby na wojnę koreańską.

Z takim pomysłem wystąpił Jerzy Giedroyć.
Ale Anders podszedł do tego z dystansem. Jemu chodziło bowiem nie o tworzenie jakiś legionów, ale o odbudowę Wojska Polskiego, które ma się bić o niepodległość ojczyzny. Nie zamierzał więc pakować się do Korei. Trudno byłoby przecież wytłumaczyć żołnierzom, że w azjatyckich dżunglach walczą o wyzwolenie Polski. Ludzie nie chcieli tam jechać. Lata jednak upływały i z czasem przestano myśleć o zbrojnym marszu na PRL i skupiono się na innej działalności.

Jakiej?

Wywiadowczej. To bardzo mało znana, tajemnicza sprawa. Nazywało się to Polish link i oparte było na współpracy dawnego, przedwojennego II Oddziału z brytyjskim MI6. Pewnie będzie pan zdumiony, ale agenci "Dwójki" - nie wciągano w to podziemia po-akowskiego - działali na terenie PRL, a także w Czechosłowacji czy Austrii, do 1976 roku. I to bez żadnej wsypy. Jako ciekawostkę powiem, że ludzie ci docierali nawet do Berlinga, gdy był szefem komunistycznej Akademii Sztabu Generalnego. Ale on nie chciał rozmawiać. Wskazywał tylko palcem na żyrandol. Ta historia to jednak temat na inny wywiad."

(koniec cytatu)




O Brygadowym Kole Młodych Pogoń ukazał się 10 lat temu bardzo ciekawy artykuł w 
"Biuletynie IPN". To była organizacja piłsudczykowska, mająca dobre kontakty w NATO i zarazem poparcie starszych generałów takich jak np. Władysław Bortnowski. Jego długoletni szef płk Zygmunt Czarnecki był wcześniej m.in. członkiem POW w Kijowie i... jednym z ocalonych przez Berię z Katynia. Niestety z czasem organizacja osłabła w wyniku rozłamów politycznych w polskiej emigracji (walki Andersa z prezydentem Zaleskim). Działała jednak jeszcze w latach 80-tych.

Jedną z osób szkolących przez ponad 30 lat kadry dla Wojska Polskiego na Zachodzie był gen. Mieczysław Wałęga, we wrześniu 1939 r. dowódca kompanii w 36 Dywizji Piechoty, oficer AK i WiN, szef oddziału bezpieczeństwa okręgu WiN "Śląsk", adiutant Łukasza Cieplińskiego. W 1946 r. zdołał on przedostać się z PRL do Włoch. Do rezerwy przeszedł oficjalnie dopiero w 1985 r. a jeszcze w 1987 r. wystawiał w Londynie dokumenty demobilizacyjne!




Polscy piloci latali dla CIA w operacjach specjalnych nad Europą Środkowo-Wschodnią, Tybetem, Indonezją i Kongo. Nad Indonezją zginął Józef Jeka, as myśliwski z II wojny światowej, dowódca Dywizjonu 306. Nasi lotnicy pomagali również tworzyć pakistańskie siły powietrzne. Część naszych pilotów zajęła się "prywatnym biznesem" - np. as myśliwski Jan Zumbach tworzył lotnictwo wojskowe Katangi i Biafry.



Mało znaną sprawą jest służba Polaków w wywiadzie i kontrwywiadzie państw Zachodu w czasie Zimnej Wojny. O tym traktują m.in.  spektakle "Operacja Reszka" i "Negocjator" . W tym ostatnim jest scena, w której wybitny sowietolog o. Józef Maria Bocheński przegląda wspólnie z funkcjonariuszem szwajcarskich tajnych służb archiwum ekspozytury wywiadu wojskowego PRL przejęte na terenie konsulatu w Bernie. A także jak po jego śmierci jakaś ekipa czyści mu pliki w komputerze...

Polska tajna wojna bynajmniej nie skończyła się w 1945 roku...

***

A w następnym odcinku serii "Niepodległość o "wykach" naszego podziemia w bezpiece.

***

Z tematów bieżących: zdemenciały Joe Biden wygadał się, że "wojsko wyprowadzi Trumpa z Białego Domu na jesieni" . No i pewnie o to chodzi w tej destabilizacji. A że ona postępuje widzimy choćby w Seatle, gdzie jakieś lewackie bandziory zajęły kwartał ulic i ogłosiły go swoją strefą wolną. Pobierają tam haracze od zwykłych ludzi i mają tam swojego "warlorda".  Liberalizm za bardzo się rzucił na mózg Amerykanom. I pomyśleć, że za Herberta Hoovera Patton z MacArthurem oczyszczali Waszyngton z protestujących...

Naszła mnie też taka refleksja dotycząca antifiarzy i BLM: odgrywają oni rolę współczesnych SA-manów i spotka ich taki sam koniec. Jak przestaną być potrzebni, zostaną brutalnie usunięci. Pozostanie jednak mit, w którym George Flloyd będzie pełnił podobną funkcję jak Horst Wessel. Z jedną różnicą - Flloyd nie był gejem.

sobota, 6 czerwca 2020

Jak George Floyd wygrał z koronawirusem



Ilustracja muzyczna: Tom MacDonald - Whiteboy

Ilustracja muzyczna:  Chamillionaire ft. Krayzie Bone - Ridin'

To opowieść o tym jak jeden czarnoskóry dżentelmen zakończył pandemię...

George Floyd był - przynajmniej według niektórych mediów - "łagodnym olbrzymem". Siedział wcześniej za rabunek z bronią w ręku, kradzież, kryminalne wtargnięcie na cudzą własność i dwa razy za posiadanie małych ilości kokainy.  Dorabiał sobie grając w filmach porno -  może pośmiertnie dostanie za to Oscara. Podczas aresztowania wyrzucił torebkę z białym proszkiem.  Sekcja wykazała, że w chwili zatrzymania był mocno naćpany, do tego miał zapchane arterie - zmarł najprawdopodobniej nie w wyniku uduszenia, ale na zawał serca, którego dostał ze strachu. Do tego był zarażony koronavirusem. 






Floyd został zatrzymany przez czterech policjantów - dwóch Białych, Latynosa i Azjatę. Z tym policjantem, który go przydusił pracował wcześniej w jednym klubie nocnym jako ochroniarz.  Zapewne mieliśmy więc do czynienia z akcją, w której "brudne gliny" rozliczały się z dilerem, który zapomniał im odpalić dolę. Ale, że akcja została jakimś cudem nagrana, przerodziło się to w ogromną aferę. Wszystkich policjantów natychmiast zwolniono i aresztowano. Byłaby z tego afera na skalę powiatu, ale przerodziła się w mokry sen Charliego Mansona o Helter Skelter...  A burmistrz Minneapolis - demokrata mocno wspierający Hillary - rzewnie zapłakał przy złotej trumnie Floyda. 


Śmierć Floyda stała się okazją do manifestowania przez Afroamerykanów swojej "frustracji" i "gniewu" przeciwko rasizmowi i opresyjnej policji. Jak wiadomo USA to kraj straszliwie rasistowski, w którym codziennie biali policjanci z KKK zabijają tysiące Afroamerykanów. A dokładnie, to w tym roku zastrzelili ich 88, a w zeszłym 235. Mniej niż Białych, ale trochę więcej niż Latynosów. Ogólnie rzecz biorąc, w rasistowskich Stanach Zjednoczonych, Biali zabijają o wiele mniej Czarnych, niż sami Czarni (np. w ramach porachunków gangów w wielkomiejskich slumsach). Ale co tam, trzeba zaprotestować. I tak doszło do zamieszek, w których zginęło więcej osób niż policja w ciągu roku zastrzeliła nieuzbrojonych Murzynów.







W ramach walki z rasizmem "demonstranci" zaczęli więc oswobadzać z rasistowskiego ucisku towary w sklepach i palić budynki. Ponieważ zadymy wywoływali także w swoich dzielnicach, to rabowali również drobnych Czarnych sklepikarzy - takich jak ta pani, płacząca z powodu tego, że jakieś bezmózgi zniszczyły jej dorobek życia.  Co teraz czuje czarnoskóry strażak, który kilka dekad oszczędzał na to, by otworzyć własny bar a jakieś bydło mu go spaliło? Głupota "demonstrantów" była tak porażająca, że jedna z czarnoskórych demokratycznych radnych z Nowego Jorku wezwała ich, by przestali niszczyć czarne osiedla i poszli plądrować do innych dzielnic. "Demonstranci" brutalnie zabijali ludzi broniących własnego dobytku - w tym jednego emerytowanego Czarnego policjanta,  robili to czasem metodami z epoki kamiennej. Zabijali też nawet innych uczestników "protestów" i bezmyślnie pastwili się nad zwierzętami - tak jak ten bandzior, który zadusił psa przed kamerą.  Zwykle tego typu obrazki widzimy w relacjach z Kongo czy Somalii...



Oburzamy się, że te bezmózgi o IQ poniżej 60 pomazały pomniki Kościuszki i Pułaskiego, ale one również zdewastowały pomnik murzyńskiego pułku, który walczył po stronie Unii.  No cóż, możemy się uśmiechnąć widząc jak jeden z tych idiotów sam się przypadkiem podpalił koktajlem Mołotowa próbując niszczyć historyczny budynek.



Bandziorów z gett wspierali oczywiście antifiarze. Bohatersko walczyli z rasizmem m.in. podpalając bezdomnemu  weteranowi materac.  Antifa jak wiadomo jest zbieraniną niebezpiecznych pojebów, pomiędzy którymi jest jednak mnóstwo osobników niebezpiecznych jedynie dla samych samych siebie - takich jak ta żałosna ciota. lub ten patafian, który próbował ukraść policji AR-15. Antifa straszyła, że "przeniesie rewolucję" na białe przedmieścia. Gdy jednak antifiarze tam się pojawiali dostawali wpierdol. Jeden z szeryfów przezornie im radził, by w pewne miejsca nie jeździli, bo tam ich po prostu zastrzelą.  Wśród antifiarzy mamy też jednak warstwę przywódczą - zawodowych prowokatorów. Na tym filmie widzimy jak czarnoskóra kobieta ostro ruga jednego takiego prowoka, za to, że rozdawał cegły Afroziomalom w jej dzielnicy i zachęcał do zamieszek. Na tym video natomiast widać jak Biały prowok rozdaje Czarnym zadymiarzom pieniądze i instruuje ich, co mają robić. Wśród zatrzymanych antifiarzy byli też Chińczycy - co rodzi pytania o zagraniczną interwencję. Ale wiele nitek prowadzi do krajowych służb. Gdy dwójkę bogatych prawników zatrzymano za rzucanie koktajlami Mołotowa - kaucję wpłacił za nich były urzędnik Departamentu Stanu i Obrony z czasów Obamy.  Związki ludzi Sorosa z ruchem BLM są dosyć znane. Ruch ten dostaje też duże wsparcie finansowe od wielkich korporacji - tych samych, co marnie płacą Czarnym. Teraz korporacje de facto opłacają zamieszki, w trakcie których niszczone są małe biznesy.





W trakcie zamieszek pojawiły się już wezwania, by pozbawić policję funduszów.  Komuś więc zależy na tym, by te zamieszki trwały. Nie trzeba się więc dziwić temu, że sprzedaż broni palnej wzrosła w USA o 80 proc.  Po co komu broń? - zapytają liberalni idioci. A choćby po to, by głupi bandzior błagał was, byście go nie zabijali - tak jak ten śmieć trzymany na muszce karabinu przez koreańskiego sklepikarza.  Oczywiście zdarza się też, że Amerykanie podejmują bardziej drastyczne akcje - tak jak ten kierowca osiemnastokołowca, który rozjechał jednego z "demonstrantów" i ciągnął przez kilkadziesiąt metrów. Coś czuję, że te zamieszki mocno przyczynią się do wzrostu rasizmu w USA... Ale też trzeba przyznać, że sporą część Amerykanów już wytresowano, by czuli się bezpośrednio winni niewolnictwa i wszelkich krzywd spadających na Murzynów. Przykładem na to ta przypadkowo wybrana Biała lasencja klęcząca na ulicy, by przeprosić za swój "Biały przywilej". 
Liberalnych debili nieźle wkręcają trolle z 4chanu - namówiły wiele lasencji, by ogoliły sobie głowy w solidarności z BLM :)
 To już o wiele bardziej rezolutni są niektórzy Czarni potrafiący nawrzucać zadymiarzom z BLM czy wystraszyć antifiarzy.  Amerykańska policja też się nie opierdala , a zwłaszcza czarnoskórzy funkcjonariusze.  Problemem jest tylko to, że policja mierzy się z przeważającym liczebnie wrogiem a ograniczają ją lokalni burmistrzowie. 




Większość Amerykanów opowiada się więc za tym, by wojsko wkroczyło do akcji. Użycia armii do tłumienia zamieszek chciał Trump, ale wyperswadowali mu to generałowie.  Ponoć nie chcą mieszać wojska do "spraw wewnętrznych". Czyżby grali na wygraną Bidena? A może obecne zamieszki to tylko test? Widzieliśmy przecież, że testowano w ich trakcie sposób rozpędzania tłumów za pomocą śmigłowców.  Jeśli zamieszki potrwają dłużej lub będą się powtarzać, to skorzystać może na tym Trump - tak jak w 1968 r. Nixon wygrał dzięki zamieszkom w Chicago. A jeśli do załamania porządku publicznego dojdzie tuż przed wyborami prezydenckimi, w trakcie drugiej fali pandemii? Może się okazać, że bandziory z gett i lewaccy debile doprowadzą do wprowadzenia w USA wojskowego reżimu autorytarnego.

Na czas zamieszek zawieszono pandemię koronawirusa. Media takie jak CNN wręcz namawiają do udziału w zgromadzeniach publicznych. 1200 "ekspertów" zdrowia publicznego podpisało się pod listem otwartym, w którym twierdzą, że na te demonstracje trzeba zezwolić, bo "rasizm to groźniejszy wirus niż Covid-19". Gubernator Gretchen Whitmer, która parę tygodni temu ścigała fryzjerkę nielegalnie strzygącą ludzi, teraz pojawia się na masowych protestach,  Pożyteczny idiota Tomasz Terlikowski też popiera masowe zgromadzenia publiczne przeciwko rasizmowi, a jeszcze niedawno cieszył się z tego, że nie musi iść do kościoła i sam może sobie w domu pobłogosławić święconkę. Nowojorscy chasydzi modląc się na ulicy zawiesili zaś tabliczkę "Sprawiedliwość dla George Floyda", by nie dostać mandatów za nielegalne zgromadzenie. George Floyd - Winkelerid narodów, który zginął, by wybawić nas z pandemii!

***

Możemy już też pokusić się na małe podsumowanie samej pandemii Covid-19.

1) Statystyki z Chin pokazywały w sobotę, że w tym ogromnym kraju, w którym wirus hulał sobie od października do stycznia bez lockdownów, zmarło o JEDNĄ OSOBĘ MNIEJ NIŻ W SZWECJI. W samym Pekinie - mieście liczącym ponad 20 mln mieszkańców i rozległym jak Belgia - zmarło na Covid-19 DZIEWIĘĆ osób. Jak to możliwe? Ano tak, że chińskie statystyki są wzięte z d... Przy założeniu takiej samej śmiertelności na milion osób jak w Polsce, w Chinach umarłoby 42 tys. ludzi na Covid-19. Przy takiej samej jak w Niemczech 144 tys., przy takiej samej jak we Francji 620 tys., jak w Szwecji 640 tys. a jak w Wielkiej Brytanii 826 tys.

2) Za chwilę odezwą się ludzie mówiący, że w Polsce nie ma pandemii. Owszem, nie ma. Nie widać tego w nadmiarowych zgonów - więc twierdzenia Andrzeja Sośnierza (który jakoś wierzy w rosyjskie dane!) o tym jak się u nas ten wirus strasznie rozprzestrzenił można włożyć między bajki. Pandemia na pewno jednak jest w krajach takich jak Włochy, Hiszpania, Wielka Brytania, Francja, USA, Brazylia, Ekwador, Rosja... Widać to w statystykach zgonów - ich wzrost ponad wieloletnią średnią. W Hiszpanii np. w kwietniu śmiertelność była o 155 proc. wyższa od wieloletniej średniej. I co tam staruszkowie umierali na przednówku z przeziębienia?

3) Najlepszą strategię walki z pandemią miały kraje takie jak Tajwan, Japonia, Korea Płd., Singapur i Wietnam. Opierała się ona na: szybkim zamknięciu granic, ograniczonym lockdownie, inwigilacji oraz na... maseczkach. Maseczki są noszone w krajach Azji Wschodniej powszechnie - a jedno z badań sugeruje, że mogą one ograniczać rozprzestrzenianie się wirusa o 80 proc.

4) Azjatycką strategię walki z pandemią można było wdrożyć też w Europie czy w USA - ale pod warunkiem, że na miejscu byłyby setki milionów maseczek i odzieży ochronnej. A ich nie było. Więc trzeba było je sprowadzać z Chin a tymczasowo sięgnąć po ograniczenia. Przyglądając się lockdownom w innych krajach Europy mogę stwierdzić, że w znacznej większości z nich były one bardziej dotkliwe niż w Polsce a tamtejsze gospodarki odmrażane są wolniej. A jak już kazano nosić maseczki to oczywiście mnóstwo osób jojczyło: "U nie mogę biegać ani walić konia w maseczce! Czemu w tej kawie nie ma lodu?! Czy mam pić gorącą kawę?!".

5) Kraje, które nie dysponowały wielkimi zapasami maseczek i testów, a jednocześnie zlekceważyły lockdown, kończyły jak USA, Wielka Brytania, Brazylia czy Hiszpania. Szkody gospodarcze i polityczne będą tam większe niż w krajach, które zareagowały szybciej. Pisałem, że zawinił wirus liberalizmu. Podtrzymuje to - wirus klasycznego, XIX-wiecznego liberalizmu.

6) Lockdowny wprowadzono w krajach tak różnych jak: Chiny, Rosja, Iran, Izrael, Arabia Saudyjska, RPA, Indie, Australia, USA, Wielka Brytania, Francja, Włochy, Hiszpania, Grecja, Turcja, Szwajcaria, Stolica Apostolska... Można tę listę jeszcze mocno wydłużyć. Gadanie, że "skorumpowana" Hiszpania czy Włochy wystraszyły świat, by "wyciągać pieniądze z Unii" jest kretynizmem. Po taką strategię sięgały i demokracje, i monarchie, i dyktatury, i rządy prawicowe, i centrowe, i lewicowe. A zaczęły ją komunistyczne Chiny w Wuhan, jako środek ostateczny. Czy wpędziły w ten sposób Zachód w psychozę strachu? A czy wpędziły w nią też swoich sojuszników w Rosji oraz Iranie? W Iranie lockdown się zaczął jak ajatollahowie zaczęli umierać...

7) Jako kraj, który poradził sobie z pandemią bez lockdownu często wskazuje się Szwecję. Zapomina się jednak o jednym ważnym fakcie: tam wprowadzono oddolne dystansowanie społeczne. Obroty w restauracjach i centrach handlowych i tak tam spadły o kilkadziesiąt procent a szwedzkie Ministerstwo Finansów prognozuje spadek PKB o 7 proc. w tym roku. To więc mit, że Szwecja uchroniła swoją gospodarkę. Ale uniknęła włoskiego scenariusza dlatego, że ludzie sami zaczęli się tam dystansować (złośliwi mówią, że robili to jeszcze przed pandemią :) a jest to kraj, w którym 40 proc. gospodarstw domowych jest jednoosobowych a gęstość zaludnienia jest kilkakrotnie mniejsza niż w Polsce. A mimo to liczba zgonów na Covid-19 na 1 mln mieszkańców sięga w Szwecji 459. Gdybyśmy mieli taki ich współczynnik w Polsce, liczba zgonów sięgałaby u nas obecnie 17 tys., co plasowałoby nas pomiędzy Meksykiem a Hiszpanią. Oczywiście te wyliczenia nie uwzględniają tego, że mamy pięć razy większą gęstość zaludnienia niż Szwecja i że nikt by się u nas nie stosował do oddolnego dystansowania społecznego. Model naukowców z UMCS wskazywał, że bez żadnych ograniczeń społecznych mielibyśmy w maju śmiertelność na Covid-19 wynoszącą ponad 30 tys. To nieco więcej niż Hiszpania i  Francja a nieco mniej niż Włochy czy Brazylia.

8) Unikalnym przykładem radzenia sobie z koronawirusem jest Białoruś. Kraj peryferyjny i z małą gęstością zaludnienia. Największym atutem Białorusi w tej walce jest jednak to, że nie jest krajem demokratycznym. Łukaszenko, w odróżnieniu od Trumpa, Johnsona czy Bolsonaro nie musi się martwić o wybory. Może więc olać to, czy umrze mu 1000 ludzi czy 100 000. Jak umrą to się im zrobi stypę. W trakcie wojny mnóstwo ludzi umarło i jakoś Białoruś istnieje. Żadnego lockdownu nie musi wprowadzać - a raczej nie może wprowadzać, bo nie ma pieniędzy na pakiety stymulacyjne. Udaje więc, że pandemii nie ma. I może mu się z tym ślizgnąć. Taka strategia nie była jednak możliwa do wdrożenia w Polsce, USA czy nawet w Brazylii.

***

A za tydzień wracamy do serii Niepodległość. Co się stało z polskimi służbami wraz z końcem wojny?