sobota, 27 sierpnia 2016

Hillary kontra al-right

Hillary Clinton ma co prawda kłopoty z chodzeniem, staniem, zabezpieczaniem serwera pocztowego i trzymaniem moczu, ale udało się jej ostatnio wygłosić przemówienie, które szeroko przyciągnęło uwagę. Oskarżyła w nim zwolenników Trumpa o rasizm, seksizm, homofobię, islamofobię i wszystkie możliwe myślozbrodnie. Stwierdziła, że za serwisem Breitbart (a szczególnie jego popularnym gejowskim komentatorem Milo Yiannopoulosem), Alexem Jonesem i całym ruchem znanym jako al-right stoi Putin. Oczywiście wielu ludzi miało z tych tez ostrą polewkę. Mi szczególnie się podobało zmasakrowanie Hillary w wykonaniu Paula Josepha Watsona, które możecie (musicie!) obejrzeć poniżej:



No cóż... :) Zacznijmy od tego, czym jest wspomniany ruch alt-right. To głównie zlepek prawicowców i centrystów niezadowolonych z dotychczasowego republikańskiego establiszmentu, zaniepokojonych stanem kraju, lejących na poprawność polityczną, feminizm i inne kretynizmy narzucane ludowi przez elity. To zlepek środowisk - od poważnych intelektualistów po gimbazę od tworzenia memów. Dobrze opisał poszczególne elementy ruchu wspomniany wcześniej Milo Yiannopoulos. To ruch bardzo pojemny, w którym mogą się zmieścić i katoliccy tradsi i celebrytka Tila Nguyen vel Tila Tequila pisząca na swoim twitterze, że "niszczy liberalnych pasożytów".

Gdyby alt-right istniała w Rosji, to zaliczano by pewnie do niej Nawalnego, Ksenię Sobczak i Pauka z "Korozji Metalla". W Polsce alt-right zapewne nie przyjęłaby się z powodu brauniarsko-jędrzejowo giertychowo-bartyzeliańskich przesądów jakim hołduje nasza prawica, ale zapewne byłbym do tego nurtu zaliczany obok kilku gostków i lasencji. Kilku.

Hillary zaatakowała alt-right tak jak jej mąż w latach 90-tych atakował ochotnicze milicje. Liczy, że uda się jej przypiąć zwolennikom Trumpa łatkę niebezpiecznych rasistowsko-mizoginiczno-homofobiczno-putinowskich świrów. Nie zauważyła jednak, że przez ostatnie 15 lat na świecie bardzo rozpowszechnił się pewien amerykański, wojskowy wynalazek: internet. I w związku z tym takie głupie kampanie propagandowe są przeciwskuteczne, co było widać choćby przy okazji Project Fear przed referendum w sprawie Brexitu. Zresztą internet może ją zabić, tak jak zabił BULa-Komorowskiego.

Strategię polegającą na zarzucaniu alt-right bliskich związków z Kremlem można porównać do krzyczenia przez kieszonkowca "Łapaj złodzieja!", by odwrócić od siebie podejrzenia. To przecież Hillary jako sekretarz stanu dała Putinowi zielone światło do agresji a nawet więcej, pomogła mu zmodernizować armię dzięki transferom technologicznym do Skołkowa. Tak samo pozwoliła Rosatomowi przejąć pokaźną część amerykańskich złóż uranu. Przyjmowała też pieniądze od Wiktora Wekselberga i innych powiązanych z Kremlem oligarchów. Z maili ujawnionych przez WikiLeaks wynika, że "Billowi bardzo zależało, by się pokazać z Putinem". W latach 90-tych małżeństwo Clintonów nie miało oporów, by przyjmować kasę od Czerwonych Chin.



Tak samo oskarżenia Trumpa i jego zwolenników o rasizm są przejawem ogromnej hipokryzji. Hillary swoim "przyjacielem i mentorem" nazywała Wielkiego Smoka KKK senatora Roberta Byrda. Klan finansował pierwsze kampanie wyborcze Clintonów a nawet dzisiaj niektórzy wysokiej rangi działacze tej organizacji popierają Hillary. Nawet obecnie KKK wspiera finansowo jej kampanię.  Oczywiście nie przeszkadza im wsparcie jakiego Hillary udziela czarnym, komunistycznym terrorystom z Black Lives Matter. Klan był przecież od zawsze organizacją blisko związaną za Partią Demokratyczną a grupy takie jak BLM gwarantują to, że Czarni będą się pogrążali w nędzy i ciemnocie. Tak samo blisko związana z Demokratami lubująca się w zmniejszaniu czarnej populacji organizacja Planned Partnerhood, której założycielka, idolka Hillary - Margaret Sanger, przemawiała na wiecach Klanu.



Hillary, co prawda nie oskarża zwolenników Trumpa o antysemityzm, ale ma ku temu ważny powód: sama jest antysemitką (co oczywiście nie przeszkadza jej przyjmować pieniędzy od Haima Sabana i Sorosa). W połowie lat 70-tych zdarzyło się jej, że nie chciała wejść do domu, na którego drzwiach była mezuza. Twierdziła, że nie może wejść do żydowskiego domu, bo ma "przyjaciół z OWP w Nowym Jorku".



Mogłaby się też wstrzymać, że oskarżeniami, że jej przeciwnicy są "anti-women". Przecież brała pieniądze od rządów, które realnie ograniczają tzw. prawa kobiet (np. od Arabii Saudyjskiej) a także zastraszała kobiety gwałcone przez swojego męża. W latach 70-tych jako adwokat broniła pedofila, który brutalnie zgwałcił 12-latkę. Zastosowała wówczas wszelkie możliwe brudne sztuczki w sądzie, w tym twierdziła, że ofiara dobrowolnie się oddała bandziorowi, bo chciała się przespać ze starszym mężczyzną. Pedofil wyszedł dzięki temu po 2 miesiącach z aresztu a po latach Hillary nadal śmiała się z ofiary. To tyle jeśli chodzi o to całe pieprzenie o "pierwszej kobiecie prezydencie".

***

Podobne propagandowe brudne sztuczki przypominają mi te stosowane na polskim gruncie. Pouczająca jest m.in. obserwacja wpisów Anne Applebaum. Sugeruje ona, że obecny polski rząd służy interesom Rosji. A nigdy się słowem nie zająknie o tym jak jej mąż ocieplał wizerunek Putina, sabotował negocjacje dotyczące tarczy antyrakietowej, próbował blokować prezydencką wyprawę do Gruzji, tuszował Smoleńsk - już 15 minut po "katastrofie" i utrzymywał dziwne kontakty z takimi osobnikami jak Dukaczewski, Malejczyk czy Turowski.
Tak samo swego czasu "Wyborcza" czy TVN robiły aferę wokół "rosyjskich nadajników" Radia Maryja i kilku TW kręcących się po mediach o. Rydzyka, choć u siebie też miały wielu TW oraz potomków ubeków i KPP-owców. (O takiej aferze FOZZ nie będę już nawet wspominał.) Niezależnie jednak, co sądzimy o mediach o. Rydzyka, to od 10 kwietnia 2010 r. są one jednoznacznie antyrosyjskie i nie splamiły się tak jak "Wyborcza" wezwaniami do palenia świeczek martwym czerwonoarmistom czy wrzutkami o pijanym generale i "debeściakach". I kto tu stanowi rosyjską agenturę?

3,2,1... Czekam na komentarze agentury mówiące, że jestem agentem... Pomyślę jak nagrodzić autora najlepszej historii.

sobota, 20 sierpnia 2016

Największe sekrety - Euphoria: Hexen



Ilustracja muzyczna: Rammstein - Du Riechst So Gut

System Globalnego Minotuara (w którym USA były największym generatorem popytu na dobra produkowane przez resztę świata a w zamian reszta świata lokowała kapitał w amerykańskie aktywa finansowe) wzbudzał zazdrość. Szczególnie u Francji. Jej socjalistyczny prezydent Francois Mitterand zazdrościł Amerykanom, że cały świat finansował ich deficyt handlowy i fiskalny. Chciał, by Francja korzystała z podobnego przywileju i w ten sposób uratowała swój model społeczny. Był tylko jeden problem - frank francuski nie był dla inwestorów wymarzoną walutą, w którą można lokować kapitał. Spośród walut europejskich najbliższa temu ideałowi była marka niemiecka. Mitterand porównywał ją do bomby atomowej. Nie podobało mu się, że wszystkie banki centralne kontynentalnej Europy Zachodniej dostosowywały swoją politykę do działań Bundesbanku.  – Niemcy odbudowały swoją potęgę gospodarczą, ale odmawiają podzielenia się nią – powiedział w 1988 r. kanclerzowi Austrii Franzowi Vranitzky’emu. Zdecydowano się więc na „rozbrojenie nuklearne”. W 1988 r. Rada Europejska zleciła grupie ekspertów kierowanej przez przewodniczącego Komisji Europejskiej, znanego aferzysty Jacquesa Delorsa (z pochodzenia Francuza) przygotowanie raportu o możliwości stworzenia europejskiej unii walutowej. Raport został opublikowany rok później i stał się podstawą do tworzenia strefy euro.

                                            




Mitterand zdobył w tym projekcie sojusznika w postaci chadeckiego kanclerza Niemiec Helmuta Kohla. Niemiecki przywódca posunął się nawet do tego, by wspólnie z prezydentem Francji spiskować przeciwko własnemu bankowi centralnemu. Gdy w 1987 r. powstała niemiecko-francuska Rada Finansowo-Gospodarcza, jedna z instytucji przygotowujących wspólną walutę, niemiecki minister finansów odmówił prezesowi Bundesbanku Karlowi Otto Pohlowi wglądu w dokumenty powołujące tę instytucję. Pohl uzyskał w nie wgląd dopiero u szefa francuskiego banku centralnego. Prezes Bundesbanku był izolowany, dlatego że ośmielił się mieć sceptyczne zdanie o idei powołania unii walutowej. – Na takim procesie mamy wiele do stracenia. Dla Republiki Federalnej oznaczałoby to złożenie marki niemieckiej w ofierze na europejskim ołtarzu. Wiemy, co mamy. Co dostaniemy, tego nie wiemy – ostrzegał w 1990 r.
Europejska machina była już wówczas wprawiona w ruch. Decyzje w sprawie budowy unii walutowej podjęto na szczycie w Maastricht w 1991 r. Kanclerz Kohl próbował tam przekonać innych przywódców, by unię walutową oparto na zasadach ścisłej dyscypliny fiskalnej. Przyjęto pod jego naciskiem tzw. kryteria konwergencji, czyli warunki, jakie państwa powinny spełnić, by móc przyjąć wspólną walutę. Kohl został jednak wymanewrowany przez sprytniejszych graczy. Francuski prezydent Mitterand i włoski premier Gulio Andreotti porozumieli się i wprowadzili Niemców w pułapkę. Zdołali wymóc na nich zobowiązanie, że 1 stycznia 1999 r. automatycznie i nieodwołalnie powstanie unia walutowa. Z góry przyjęto więc „rozkład jazdy euro", nie przejmując się specjalnie tym, że w wyznaczonym czasie może się zdarzyć, że nikt nie będzie spełniał kryteriów z Maastricht. Taki scenariusz był bardzo prawdopodobny – w 1996 r. warunki przyjęcia do unii walutowej spełniał jedynie Luksemburg. Rozkładu jazdy trzymano się jednak z niewolniczą wiernością. Choć można się było spodziewać, że Grecja nie zdąży na czas ze spełnieniem kryteriów konwergencji, już w 1996 r. zaczęto planować druk banknotów euro z napisami w greckim alfabecie.

Co prawda Niemcy po podpisaniu Traktatu z Maastricht domagali się ścisłego kontrolowania budżetów państw eurolandu, ale ich opór złamano za symboliczną cenę, godząc się na siedzibę przyszłego Europejskiego Banku Centralnego we Frankfurcie oraz na to, by nowy unijny pieniądz nazywał się euro zamiast ecu. Berlinowi nazwa ecu skojarzyła się z pierwszymi francuskimi złotymi monetami, więc upierał się on, by nową walutę nazwać inaczej. Sprzedał więc „za miskę soczewicy” stabilność strefy euro.




Strefa euro jest unią walutową mającą mniej sensu niż odrodzony ZSRR czy unia walutowa państw byłego Imperium Ottomańskiego. Tych słów nie wypowiedział były czeski prezydent Vaclav Klaus, ani brytyjski eurodeputowany Nigell Farage. To wniosek wypływający z raportu analityków banku JPMorgan Chase. Zbadali oni jak stabilne byłyby różne hipotetyczne unie walutowe na tle strefy euro. Wzięli pod uwagę 100 wskaźników gospodarczych i mierzyli dysproporcje pomiędzy państwami tworzącymi unie walutowe. W przypadku 12 głównych gospodarek strefy euro odchylenie standardowe, miara tych dysproporcji, wyniosło ponad 50 proc. Najniższe (mniej niż 20 proc.) było w przypadku unii gospodarek Ameryki Łacińskiej. Dla odrodzonego ZSRR sięgało 30 proc., a w przypadku nowego Imperium Ottomańskiego (w granicach z 1800 r.) zbliżało się do 40 proc. Lepszy wynik od strefy euro osiągnęły nawet „wszystkie państwa leżące na 5 równoleżniku szerokości północnej” oraz unia wszystkich krajów na literę M.
Po wybuchu kryzysu zadłużeniowego w strefie euro wielu analityków zaczęło wskazywać na to, że unia walutowa tak różnych państw jak Niemcy, Grecja, Finlandia i Hiszpania nie jest stabilna i nie ma szans na sukces. Dlaczego więc eksperci nie zwracali wcześniej uwagi na ten fakt unijnym decydentom? Ależ zwracali. W najlepszym przypadku ich nie słuchano, w najgorszym brano za wariatów.



Niemieckie dokumenty dyplomatyczne dotyczące przyjęcia Włoch do strefy euro rzucają dużo światła na proces powstawania tej unii walutowej. W latach 1997-1999 z ambasady RFN w Rzymie do Berlina płynął strumień raportów mówiących o tym, że Włochy są nie przygotowane na wejście do eurolandu. Nie radzą sobie z obniżką długu publicznego a podejmowane przez kolejne rządy wysiłki mające na celu naprawę finansów państwa mają często kosmetyczny charakter. W tych raportach pojawiają się znane nazwiska. I tak np. w 1997 r. Juergen Stark, wówczas sekretarz stanu w niemieckim ministerstwie finansów a później członek władz Europejskiego Banku Centralnego, donosił, że rządy Belgii i Włoch wywarły presję na szefów swoich banków centralnych, by przekonali inspektorów Europejskiego Instytutu Walutowego (poprzednika EBC), by „nie byli tak krytyczni wobec poziomu ich długu publicznego”.  W marcu 1998 r. Horst Koehler, ówczesny szef Stowarzyszenie Niemieckich Banków Oszczędnościowych, późniejszy szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego i prezydent Niemiec, przesłał kanclerzowi RFN Helmutowi Kohlowi list w którym wskazywał, że Włochy nie spełniły warunków trwałego obniżenia deficytu budżetowego i długu publicznego oraz, że kraj ten stanowi duże ryzyko dla istnienia euro. Słowa Koehlera poparte były ekspertyzą Hamburskiego Instytutu Gospodarki Międzynarodowej. Kohl odpowiedział mu, że oczywiście są pewne problemy, ale jest pewny, że zostaną one pokonane w najbliższych latach. Niemiecki kanclerz oczywiście mylił się. O ile w 1998 r. włoski dług publiczny wynosił 114,2 proc. PKB, to przez następną dekadę spadł tylko nieznacznie nie schodząc poniżej 100 proc. PKB.
Lekceważono również opinie niezależnych ekspertów. W lutym 1998 r. 155 niemieckich profesorów ekonomii zażądało przesunięcia wprowadzenia wspólnej waluty. Argumentowali, że wiele państw nie jest gotowych na jej przyjęcie. Kilku z sygnatariuszy listy próbowało zablokować wprowadzenie euro za pomocą skargi do Federalnego Trybunału Konstytucyjnego. 
Na początku 1998 r. premier Holandii Wim Kok zwrócił uwagę niemieckiemu rządowi, że Włochy nie spełniają kryteriów przyjęcia do strefy euro. – Bez dodatkowych działań ze strony Włoch dających dowód trwałości konsolidacji fiskalnej, wejście Włoch do strefy euro jest obecnie nie do zaakceptowania – argumentował Kok. Kohl odmówił wywierania presji na Rzym twierdząc, że Francja zagroziła wycofaniem się z projektu euro jeżeli nie będą w nim uwzględnione Włochy. Czynniki polityczne więc przeważyły.
Niemcy przymykały oczy na łamanie reguł przez inne państwa również dlatego, że same miały problem z dyscypliną fiskalną. Niemiecki dług publiczny wynosił w 1999 r. 61,3 proc. PKB i przez poprzednie 10 lat nieustannie rósł. Urzędnicy kancelarii kanclerza wskazywali więc, że mogą pojawić się prawne przeszkody dla wejścia Niemiec do strefy euro. Niemcy po prostu nie spełniali kryteriów konwergencji. Kanclerz Kohl i minister finansów Theo Waigel zdołali jednak przekonać Komisję Europejską i pozostałe kraje tworzącego się eurolandu, że gdyby nie zjednoczenie Niemiec, dług publiczny RFN wynosiłby 45 proc. PKB”. Zarówno Niemcom jak i Włochom wybaczono te „drobne niedociągnięcia” tworząc precedens do przyjęcia w 2001 r. Grecji do strefy euro, pomimo nie spełniania przez nią kryteriów.
Mitterand i jego otoczeniu uważało wspólną europejską walutę za gospodarcze wunderwaffe, as w rękawie, który z czasem zdetronizuje dolara w roli głównej waluty rezerwowej świata. Czemu więc zamiast budować silną strefę euro składającą się z Niemiec, Francji i kilku stabilnych gospodarek zbudowano blok walutowy łączący państwa silne ze słabymi? Francja nie chciała, by unia walutowała została zdominowana przez Niemcy, postanowiła więc włączyć w nią kraje łacińskie takie jak Włochy i Hiszpania, które stałyby się jej sojusznikami w tym bloku.





Dlaczego jednak na pozbycie się marki i stworzenie strefy euro zgodziły się Niemcy? I to pomimo silnego sprzeciwu przedstawicieli, dawnych elit z Bonn? Musimy pamiętać, że Niemcy nie są krajem do końca suwerennym. Gen, Gerd-Helmut Komossa, były szef wywiadu wojskowego RFN, ujawnia w swojej książce "Karta niemiecka", że suwerenność Bundesrepubliki jest na podstawie tajnego układu z 1949 r. ograniczona przez aliantów aż do 2099 r. Gert Poli, były szef austriackiego wywiadu cywilnego BVT twierdzi, że Niemcy są wciąż de facto krajem okupowanym. Każdy nowy kanclerz RFN musi podpisać tzw. Dokument Kanclerski (polecam tę prelekcję dra Brzeskiego).  BND, wywiad cywilny RFN, został założony przez CIA i zgodnie z międzyrządowymi porozumieniami musi przekazywać CIA każdą informację, o którą Amerykanie poproszą (skutkiem tego była m.in. afera Panama Papers). BND inwigilowała niemieckich polityków, w tym kanclerz Merkel a także wykonywała zadania dla Amerykanów w takich miejscach jak Irak, Syria czy Libia. CIA wie więc o łapówkach i skandalach seksualnych z udziałem niemieckich polityków, zna szczegóły nazistowskiej przeszłości niemieckich elit (i może w każdej chwili uruchomić swoje psy gończe) a także przejęła Akta Rosenholz - zapisy elektroniczne dotyczące wysoko postawionej agentury Stasi. Amerykanie mogą więc szantażować Angelę Merkel (według pogłosek TW "Erika") dokumentami o jej współpracy ze Stasi. 

Niemcy to AMERYKAŃSKO-SOWIECKIE KONDOMINIUM POD POSTNAZISTOWSKIM ZARZĄDEM POWIERNICZYM. 







Niemcy przystąpili do euro, bo MUSIELI. To był jeden z tajnych warunków zjednoczenia. Wsparcie amerykańskich neoliberalnych ekonomistów dla projektu euro, wskazuje, że był on pułapką mającą na zawsze pogrzebać ambicje Francji do stworzenia konkurencyjnego systemu Minotaura. Francuzi zostali zgubieni przez własną głupotę - euro zaczęło zarzynać ich przemysł oraz gospodarkę. Zachowali niewydolny model socjalny, ale pozbawili się możliwości przeprowadzania dewaluacji waluty, które zwiększałyby konkurencyjność ich eksportu.





Na takiej samej zasadzie Niemcy rozpętali w Europie kryzys imigracyjny. Decyzję o otwarciu granicy dla nachodźców z Syrii Merkel podjęła bez zostawiania śladu na piśmie. 

Flashback: Gwałty w Kolonii - dwa poziomy spisku

Jest jednak również drugi poziom  spisku. Niemieckie elity biznesowe zgodziły się na euro, gdyż w ten sposób wykańczały konkurencję we Francji i północnych Włoszech. Kryzys w eurolandzie dał też im możliwość przeprowadzenia eksperymentu społecznego: w takich krajach jak Grecja czy Portugalia mogą sprawdzić jak mocno mogą zdemontować prawa socjalne, zanim ludzie zaczną się buntować. Po przetestowaniu tego na południu Europy, będą to testować u siebie (pisał o tym Juergen Roth w "Cichym puczu"). Skok na greckie aktywa został przećwiczony wcześniej na terenach byłej NRD. Przy zjednoczeniu Niemiec rząd kanclerza Kohla, wbrew protestom szefa Bundesbanku Karla Pohla, ustalił kurs bezwartościowej marki NRD do ultrasolidnej marki RFN na poziomie 1:1. Skutkiem tego, nowy Mercedes był tańszy od Trabanta. I tak już niekonkurencyjny przemysł dawnego NRD został dobity, a wschodnie landy stały się postindustrialną pustynią na którą do dzisiaj łożą zachodni Niemcy. Majątek po Wschodnich Niemcach został w kryminalny sposób sprywatyzowany (obszernie pisał o tym Juergen Roth w "Europie mafii"). Potentaci z RFN podzielili się nim z towarzyszami ze Stasi i SED, którzy przebrandowili się na działaczy CDU. Ta mafijna struktura z Kondominium zachowywała się w bardzo podobny sposób na południu Europy. Jak czytamy:





"Wielkie kontrakty związane z olimpiadą oraz innymi greckimi projektami infrastrukturalnymi dostawał często niemiecki koncern Siemens. Po  latach okazało się, że zdobywał je dzięki łapówkom, które mogły wynieść setki milionów euro. Tasos Mantelis, były minister transportu i telekomunikacji reprezentujący socjalistyczną partię PASOK, przyznał się, że w latach 1998-2000 dostał od Siemensa 450 tys. marek niemieckich a takich skorumpowanych polityków chodzących na pasku niemieckiego koncernu było bardzo wielu. Komisja greckiego parlamentu ustaliła, że łapówkarska działalność Siemensa przyniosła gospodarce szkody sięgające 2 mld euro. W sierpniu 2012 r. grecki parlament specjalną ustawą zrzekł się roszczeń wobec Siemensa. Koncern zapłacił Grecji w ramach ugody łącznie 330 mln euro i zapewniał później opinię publiczną, że czynnie walczy z korupcją i jest „czystą firmą”.
W śledztwie dotyczącym korupcyjnej działalności Siemensa przewijało się nazwisko greckiego oligarchy Sokratisa Kokkalisa, właściciela holdingu Intralot oraz przez wiele lat do 2010 r. klubu piłkarskiego Olimpiakos Pireus. Gdy Volker Jung, członek zarządu Siemensa odpowiadający m.in. za kontakty z Grecją, przeszedł na emeryturę trafił do rady nadzorczej Intralotu. Oligarcha nazywany przez pracowników Siemensa „Mister K.” miał silne związki z Niemcami, a szczególnie z ich wschodnią częścią. Przez wiele lat mieszkał bowiem w NRD a studiował w Berlinie Wschodnim i w Moskwie. W 1977 r. wrócił do Grecji, gdzie założył spółkę Intracom, która stała się później jednym z głównych greckich koncernów telekomunikacyjnych. Podejrzewano, że pieniądze na rozkręcenie interesu dał mu wschodnioniemiecki wywiad, zwłaszcza, że spółka prowadziła lukratywne interesy z enerdowskimi firmami. Po latach okazało się, że Kokkalis był tajnym współpracownikiem Stasi o pseudonimie „Rocco”, który chętnie donosił na kolegów ze studiów. Gdy wrócił do Grecji rzekomo przekupywał greckich urzędników, by kupowali enerdowski sprzęt telekomunikacyjny, a po upadku komuny robił interesy na rynku hazardowym w Rosji oraz w Rumunii.
Siemens ma akurat długą tradycję sięgania po „kontrowersyjne” osoby w ramach swoich interesów w Grecji. W latach 1941-1944 niemieckich interesów gospodarczych w Grecji pomagał pilnować Ioannis Voulpiotis, grecki inżynier, który ożenił się z córką Wernera von Siemensa i przed wojną kierował ateńskim biurem AEG Siemens Telefunken. Po wojnie został on skazany za kolaborację, ale uciekł do Niemiec. Do Grecji powrócił w latach 50-tych jako reprezentant Siemensa. Miał po swojej stronie rząd RFN, który w 1954 r. naciskał na Grecję, by dała Siemensowi kontrakt na modernizację greckiej sieci radiowej.

 
(...)

Grecka korupcja i system oligarchiczny są również wygodne dla europejskich możnych z innego powodu: łatwiej im przepychać ich interesy w Grecji. Widać to choćby na przykładzie kontraktów zbrojeniowych. W 2013 r. MFW i UE nakazały Grecji zlikwidować jej mały, ale rentowny i nowoczesny, przemysł zbrojeniowy. Zwolniono z pracy 2,2 tys. ludzi. Gdy dokonywano tych niepotrzebnych redukcji, grecki budżet wojskowy rósł (np. w 2012 r. zwiększył się aż o 18 proc.). Jeszcze w 2011 r. niemiecka kanclerz Angela Merkel i francuski prezydent Nicolas Sarkozy mówili ówczesnemu greckiemu premierowi Georgiosowi Papandreou, że Grecja dostanie wsparcie finansowe tylko w zamian za nowe zamówienia na samoloty z koncernu EADS (podejrzanego później o dawanie łapówek politykom w wielu krajach) oraz na niemieckie okręty podwodne (których grecka flota nie chciała przyjąć, bo były wadliwie wykonane). "

Europą rządzi oligarchia. Bardzo wąska oligarchia. Węższa niż się Wam wydawało. Jak czytamy:

"Najściślejszą europejską elitę przemysłowo-finansową tworzy zaledwie kilkunastu ludzi, z których większość osiągnęła już wiek emerytalny. To oni są zwornikami wielkiej korporacyjnej sieci.
Kto tworzy ścisłą europejską elitę finansowo- przemysłową? Z badań Eelke Heemskerka, profesora nauk politycznych na Uniwersytecie Amsterdamskim, wynika, że zaledwie 16 osób. Ta niewielka grupka ma generować połowę kontaktów finansowych i handlowych pomiędzy największymi europejskimi spółkami. Ludzie zaliczeni przez niego do ścisłej euroelity zasiadają w 67 zarządach i radach nadzorczych spółek. Firmy, w których władzach się znaleźli, tworzą jedną strukturę o 216 powiązaniach międzyzarządowych. To prawdziwa arystokracja pieniądza mająca wielkie oficjalne i zakulisowe wpływy. Co ciekawe, znaczna większość Europejczyków nie jest w stanie skojarzyć nazwiska żadnego z członków tego 16-osobowego kręgu przywódczego.
„Sieć międzykorporacyjnych powiązań w Europie pozostaje miejscem rozgrywek kilku paneuropejskich »wielkich łączników«. Co prawda, instytucje finansowe i bankierzy zajmują ważne miejsca w górnych częściach sieci, ale nie są na kluczowych pozycjach. To raczej byli i obecni prezesi wielkich europejskich korporacji niefinansowych tworzą razem wzajemnie się zazębiające dyrektoriaty. Sieć opiera się raczej na zlewaniu się ze sobą finansów i przemysłu niż na dominacji jednego nad drugim" – ocenia Heemskerk.



Na pierwszym miejscu jego listy przedstawicieli najściślejszej europejskiej elity gospodarczej znalazł się niemiecki menedżer Gerhard Cromme, od 2003 r. przewodniczący rady nadzorczej koncernu Siemens. W 2011 r., czyli w czasie, gdy Heemskerk prowadził swoje badania, Cromme zasiadał we władzach dziewięciu dużych korporacji, był częścią 18 powiązań międzyzarządowych i miał powiązania z 13 z 16 członków najściślejszej europejskiej elity korporacyjnej. W latach 1999–2001 był on prezesem koncernu ThyssenKrupp, a w latach 2001–2013 przewodniczącym jego rady nadzorczej. Zasiadał również m.in. we władzach Allianza, koncernu energetycznego E.ON Ruhrgas, grupy medialnej Axel Springer, firmy budowlanej Hochtief, Volkswagena, Lufthansy czy francuskiego banku BNP Paribas. Urodzony w 1942 r. niemiecki kolekcjoner stanowisk jest również przewodniczącym Europejskiego Okrągłego Stołu Przemysłowców (ERTI), grupy starającej się wpływać na to, by decydenci z Brukseli i rządów państw UE podejmowali działania korzystne dla europejskiej przemysłowej elity.



Drugie miejsce w zestawieniu Heemskerka zajmuje Louis Schweitzer, w latach 1992–2005 prezes francuskiego koncernu motoryzacyjnego Renault, obecnie zasiada we władzach m.in.: koncernu farmaceutycznego AstraZeneca, banku BNP Paribas, EDF, Veolia Environnement, Volvo, L'Oréal i Philips Electronics. W latach 70. i w pierwszej połowie lat 80. zajmował różne stanowiska we francuskiej administracji rządowej. Jest synem Pierre-Paula Schweitzera, dyrektora zarządzającego Międzynarodowego Funduszu Walutowego w latach 1963–1973. Wśród jego dalekich krewnych można znaleźć m.in. Alberta Schweitzera, lekarza, teologa i zarazem zdobywcę Pokojowej Nagrody Nobla w 1952 r. oraz francuskiego filozofa Jean-Paula Sartre'a. Na liście Heemskerka odnotowano, że odpowiada on za 15 powiązań międzyrządowych i ma związki z siedmioma innymi członkami najściślejszej europejskiej elity.



Trzecią pozycję w tym zestawieniu zajął francuski bankier Antoine Bernheim, były szef rady nadzorczej grupy Generali, uznawany za jednego z najbardziej wpływowych finansistów z Europy Zachodniej. Zmarł on już po publikacji pracy Heemskerka. Nie żyje również znajdujący się na czwartej pozycji tego zestawienia Karel van Miert, belgijski polityk, członek Komisji Europejskiej w latach 1986–1999, były komisarz europejski ds. konkurencji. Po zakończeniu służby publicznej zasiadał on we władzach sześciu dużych korporacji. Zginął w 2009 r., po tym jak spadł z drabiny w swoim ogrodzie.
Piąte miejsce w sieci tej europejskiej arystokracji gospodarczej zajął Marcus Wallenberg, od 2005 r. przewodniczący rady nadzorczej szwedzkiego banku SEB, koncernu Saab, dyrektor w AstraZeneca, Investor AB i singapurskim państwowym holdingu Temasek. Pracował wcześniej m.in. w Citigroup, Deutsche Banku i S G Warburg Co. Pochodzi ze znanej rodziny przemysłowców i finansistów, której najsłynniejszym przedstawicielem był Raul Wallenberg – w czasie drugiej wojny światowej szwedzki dyplomata zaangażowany w ratowanie Żydów i prawdopodobnie również w tajne negocjacje między Niemcami i Sowietami, aresztowany w 1945 r. w Budapeszcie przez NKWD i zaginiony."

Ta oligarchia wpędziła Europę w wielopoziomowy kryzys. Okazała się niezdolna do rządzenia. Ale kryzys dotknął też kręgi władzy w USA, Rosji czy Chinach. Pojawiła się konieczność Wielkiego Resetu, o którym będzie mowa w następnej części serii Euphoria (nie mylić z hentaiem "Euphoria").

***

Zachęcam też do czytania mojej powieści "Vril. Pułkownik Dowbor". Do nabycia m.in. w Księgarni Prusa. 

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Największe sekrety: Euphoria - Joker Game



360 jenów. Za jednego dolara. Taki był kurs japońskiej waluty ustanowiony pod koniec lat '40-tych przez Ostatniego Boga Wojny gen. Douglasa MacArthura. Został on celowo zaniżony po to, by Japonia mogła odbudować swój przemysł i stać się jednym z pomocniczych silników światowego wzrostu gospodarczego w realizowanym przez USA w latach '40-tych, '50-tych i na początku lat '60-tych Globalnym Planie. Ten zaniżony kurs przetrwał aż do 1971 r. umożliwiając Japonii doświadczenie napędzanego przez eksport boomu gospodarczego. Można powiedzieć, że miał kluczowe znaczenie - był fundamentem protekcjonistycznej oraz interwencjonistycznej polityki, która zbudowała japoński dobrobyt. Polityki rozwoju przemysłu i budowy kapitału przećwiczonej wcześniej w Mandżukuo i Korei. Polityki mającej więcej wspólnego ze staroświeckim merkantylizmem niż z wolnorynkowym, liberalnym modelem kapitalizmu.



Ilustracja muzyczna: Ozzy Osbourne - No More Tears

Gdy w 1971 r. rozpadł się system Globalnego Planu i zaczął rodzić system Globalnego Minotaura, japoński protekcjonizm zaczął jednak wadzić amerykańskim progresywistycznym elitom. Po tym, jak mechanizm kursowy z Bretton Woods przestał działać, Bank Japonii zaniżał wartość jena za pomocą działań określanych jako dirty floating - regularnych interwencji kursowych. Kraj Kwitnącej Wiśni budował w ten sposób ogromne rezerwy walutowe, kontynuował eksportową ekspansję i wykupywał amerykańskie aktywa, w tym również obiekty o tak symbolicznym znaczeniu jak nowojorskie Rockefeller Centre. W połowie lat 80-tych wyglądało na to, że japońskie korporacje zdominują Nowy Porządek Świata.






Amerykańskie naciski okazały się jednak zbyt silne. Na mocy Porozumień Plaza z 1985 r. i Porozumień Paryskich z 1987 r. Japonia zgodziła się na aprecjację jena (o ponad 50 proc. w latach 1985-1990) a także na ostrą deregulację swojego systemu finansowego. Deregulacja początkowo przyniosła spekulacyjny boom - ziemia pod ambasadą brytyjską w Tokio była warta więcej niż wszystkie nieruchomości w Walii. W 1989 r. doszło jednak do bankowego krachu. Sektor na wiele lat stracił zdolność do wspierania gospodarki, gospodarstwa domowe ograniczyły konsumpcję a rząd zmuszony był sięgnąć po fiskalną stymulację, która jednak doprowadziła jedynie do skokowego wzrostu długu publicznego. Kraj wszedł w Stracone Dwie Dekady. Jeden z silników światowego wzrostu gospodarczego się zatarł. A mimo to Amerykanie kontynuowali presję. Administracja Clintona wdała się w spór handlowy z Japonią a jen mocno zyskiwał na wartości w latach 1993-1996. Japońskiej gospodarce zadano silny cios akurat w momencie, gdy zaczęła się podnosić po krachu. Konflikt handlowy wygaszono w 1996 r., gdy Chiny zaczęły grozić rakietami Tajwanowi. Waszyngton zreflektował się wówczas, że nadmierne przeczołganie Japonii może być szkodliwe dla jego interesów.



Japońskie doświadczenia w budowie potęgi gospodarczej zostały uważnie przestudiowane przez Deng Xiaopinga i chińskie kierownictwo partyjno-państwowe. (To jak wdrażano w Chinach te doświadczenia omawia znakomita książka Antoine'a Bruneta i Jean-Paula Guicharda "Chiny światowym hegemonem? Imperializm ekonomiczny Państwa Środka".) Policyjny system kontroli migracji wewnętrznych i polityka jednego dziecka pozwoliły im zbić i tak niskie koszty pracy, co przyciągnęło zagraniczne inwestycje. Koszty te zostały dodatkowo mocno obniżone dzięki walutowemu protekcjonizmowi - zaniżaniu kursu juana. Chińska waluta została mocno zdewaluowana pod koniec lat '80-tych i na początku lat '90-tych. Śmiesznie niski kurs z 1994 r. utrzymywano aż do 2005 r., mimo że ChRL doznała wtedy bezprecedensowego rozwoju gospodarczego. USA nie protestowały przeciwko tak oczywistemu protekcjonizmowi, choć jednocześnie naciskały we wszelki możliwy sposób na to, by Japonia przestała bronić kursu jena przed umocnieniem. To USA - a konkretnie administracje Busha Sr. i Clintona zbudowały potęgę gospodarczą Chin.

Chiny mocno skorzystały też na transferze technologii - w tym mających zastosowanie wojskowe, umożliwionym przez administrację Clintona. Jak pisałem już na tym blogu:






"Blisko 20 lat temu "Washington Post" opisał śledztwo Departamentu Sprawiedliwości dotyczące dotacji wpłacanych na kampanię Clintona i Partii Demokratycznej przez biznesmenów powiązanych z chińskim rządem. Dotacje te miały służyć kupowaniu wpływów wśród amerykańskich oficjeli. Śledztwo ostatecznie nie potwierdziło tych zarzutów, ale część podejrzanych skazano za łamanie przepisów o finansowaniu kampanii wyborczej. Wśród skazanych był m.in. tajwański biznesmen John Huang, były pracownik indonezyjskiego Lippo Banku (należącego do Mohtara i Jamesa Riady, według raportu Senatu USA powiązanych z chińskimi służbami wywiadowczymi i wspierających Clintonów od lat 80-tych), organizator zbierania funduszów dla Partii Demokratycznej a w latach 1993-1996 zastępca podsekretarza handlu ds. międzynarodowych relacji ekonomicznych. Huang pracując w Departamencie Handlu decydował m.in. o tym jakie technologie mogą być eksportowane do Chin. Według raportu Kongresu USA z 1999 r. Huang pracując w Departamencie Handlu co najmniej dziewięciokrotnie spotykał się z pracownikami ambasady ChRL i prowadził rozmowy o nieznanej treści. Pieniądze na kampanię demokratów nielegalnie przekazywał też m.in. Wang Jun, syn byłego wiceprezydenta ChRL Wang Zhena i zarazem prezes chińskiej państwowej firmy zbrojeniowej Polytechnologies Corp. Jego spółka została przyłapana na przemycie 2 tys. karabinów AK-47 do USA. Za rządów Clintonów dochodziło do dużych transferów technologii z USA do Chin. Ułatwiło je to, że przeniesiono z Departamentu Stanu do Departamentu Handlu prawo do zatwierdzenia umów przewidujących transfer wrażliwych technologii. Lobbował za tym silnie koncern Loral, którego prezes przekazał na kampanię Clintona i demokratów 1,5 mln USD. Sekretarzem handlu w latach 1993-1996 był Ron Brown, polityk odpowiedzialny za kampanię wyborczą Clintona w 1992 r. Jak zeznała później w sądzie jego kochanka Nolanda Hill,Ron Brown nie chciał być kozłem ofiarnym Clintonów i zagrożony dochodzeniem korupcyjnym zamierzał zeznawać w sprawie Huanga. Wkrótce potem zginął w "katastrofie" samolotu w Bośni. Na jego głowie znalazła się rana, którą patologowie wstępnie uznali za postrzałową a w czaszce "ołowiana śnieżyca", czyli odłamki ołowiu po kuli. Sekcji zakazano przeprowadzić a zdjęcia z badania zaginęły. Kilka miesięcy później w siedzibie Departamentu Handlu znaleziono martwe, posiniaczone i częściowo nagie ciało jego wysokiej rangi urzędniczki (pracującej z Huangiem) Barbary Wise."



Podobny mechanizm widzieliśmy w przypadku wsparcia udzielonego przez sekretarz stanu Hillary Clinton transferom nowoczesnych amerykańskich technologii do Skołkowa "rosyjskiej Doliny Krzemowej". Transfer ten obejmował również technologie o zastosowaniu militarnym. Putinowskie zagrożenie, podobnie jak zagrożenie chińskie zostało więc wyhodowane przez Waszyngton.





Podobnie jest z zagrożeniem północnokoreańskim - w 1994 r. administracja Clintona podpisała porozumienie przewidujące dostawy do Korei Płn. reaktorów na "lekką wodę", które miały zastąpić zużyte i niebezpieczne reaktory reżimu Kimów. Reaktory dostarczył szwajcarski koncern ABB, w którego radzie dyrektorów zasiadał Donald Rumsfeld. Argumentowano, że te maszyny nie mogą zostać przystosowane do produkcji broni nuklearnej. A jednak zostały. W 1999 r. amerykańscy eksperci szacowali, że mogą one posłużyć do produkcji 100 bomb atomowych.


Po co zbroić kraj nazywany "państwem zbójeckim"? No cóż, zagrożenie uzasadnia wojskową, wywiadowczą i polityczną obecność w krajach regionu takich jak np. Japonia. W krajach w których elity polityczne i opinia publiczna miałyby w innym przypadku wiele zastrzeżeń co do tej obecności. W efekcie takiej polityki doszło do np. kuriozalnej sytuacji w której Wietnamczycy liczą na to, że USA będą ich broniły przed chińskim imperializmem.





USA dodatkowo wzmocniły chińską potęgę gospodarczą pozwalając im wejść do WTO. Decyzję w tej sprawie podjęła administracja Clintona, nie zważając na to, że ChRL stosowały wszelkie formy protekcjonizmu. Wejście Chin do WTO oznaczało de facto pozbawienie reszty świata kapitalistycznego ochrony przed ich nieuczciwą konkurencją. Skutkiem był lawinowo rosnący deficyt handlowy USA oraz innych państw Zachodu z Chinami. Blisko związana z Clintonami korporacja WalMart oraz inne sieci handlowe swoją polityką sprowadzającą się do maksymalnego dociskania dostawców (te szokujące, złodziejskie praktyki są opisane choćby w książce "Hiperszwindel" Stacy Mitchell)  mocno przyczyniły się do produkcyjnego eksodusu z USA do Chin i Meksyku (tu zawinił układ NAFTA i dlatego trzeba zbudować Mur, za który zapłaci Meksyk! :). Gdy koncerny zamykały produkcję w USA, upadały mniejsze zakłady będące ich podwykonawcami, dostawcami części itp. Jednocześnie wielkie sieci handlowe skutecznie dusiły małomiasteczkową klasę średnią - lokalnych sklepikarzy, aptekarzy, księgarzy. Silnik amerykańskiej gospodarki zaczął się zacierać. Szef Fedu Alan Greenspan uznał więc, że należy wspierać popyt Globalnego Minotaura stymulując sektor budowlany. Niskie stopy procentowe i poluzowanie wymagań dotyczących akcji kredytowej miały zapewnić impuls wzrostowy gospodarce.

Ilustracja muzyczna: Eminem - Without Me




Pół biedy, gdyby w USA jedynie doprowadzono do bańki na rynku nieruchomości i dawano hojne kredyty bezrobotnym analfabetom z czarnych gett. W trakcie drugiej kadencji Clintona ostro poluzowano jednak regulacje dotyczące branży finansowej. Zniesiono ustawę Glassa-Steagala pozwalając bankom łączyć działalność detaliczną z dziką spekulacją a przede wszystkim pozwolono im na tworzenie dziwacznych i toksycznych instrumentów finansowych typu CDO2 i następnie upychanie je różnym jeleniom, takim jak zarządzający funduszami emerytalnymi czy dyrektorzy europejskich banków. Twórcy tej polityki tacy jak Larry Summers czy Robert Rubin, znaleźli potem zatrudnienie w sektorze finansowym. Zabawa trwała do 2007 r. Później nadszedł Wielki Krach. (Literatura przedmiotu jest bardzo bogata. Osobiście polecam:  "Gracze" Vicky Ward, "Zbyt wielcy by upaść" Andrew Rossa Sorkina, "Linie uskoku" Raghurama Rajana a także film "Inside Job", By wczuć się w klimat trzeba też obejrzeć "Big short" i  "Wilka z Wall Street" i oczywiście hentaia "Euphoria" :) System sam zadał sobie śmiertelny cios.




Jak napisał Yanis Varoufakis, 2008 rok był rokiem śmierci Globalnego Minotaura. W wyniku kryzysu USA zawiodły jako globalny generator popytu. Amerykański popyt okazał się zbyt niski, by zapewnić światu trwały wzrost gospodarczy. Rolę tę próbowały przejąć od Ameryki Chiny, ale zawiodły. Skończyło się u nich na powstaniu bańki na rynku nieruchomości, deflacji oraz krachu na giełdzie w 2015 r. System się zepsuł. Wstrząsy związane z tym szokiem szczególnie mocno zostały odczute przez Europę. Ale to już temat na następny wpis z serii Euphoria...

***

Co prawda krytykuję w tej serii amerykańską powojenną politykę, ale nadal jestem zwolennikiem obecności amerykańskich sił zbrojnych na polskiej ziemi. Ich bazy są naszą racją stanu. A jak Amerykanie będą próbowały obalać tutaj niewygodne rządy - to można im zrobić numer podobny jak zrobili Turcy w Incirlik.

Przesadzam z tym obalaniem rządów? No cóż, wiele razy przez ostatnie 70 lat amerykańskie tajne służby i Departament Stanu robiły takie rzeczy swoim sojusznikom - wystarczy przypomnieć Diema i szacha Iranu czy Mubaraka i Erdogana. Dlatego też ostrze kontrwywiadowcze powinno być wymierzone nie tylko w rosyjską czy niemiecką agenturę, ale też w amerykańską. Zwłaszcza, że administracja Obamy i Hillary Clinton są współodpowiedzialni za zamach w Smoleńsku - Putin nie zrobiłby tego, gdyby nie miał pewności, że pozostanie bezkarny. Pamiętajmy, że wrogowie naszej cywilizacji rezydują nie tylko w Moskwie czy Rakce. Jest ich też mnóstwo w Waszyngtonie, Berlinie, Paryżu czy Brukseli.

***

Dwie ciekawostki kadrowe z tych państw Wolnego Świata, które będąc sojusznikami USA prowadzą jednocześnie dosyć niezależną politykę:


Filipiński prezydent Rodrigo Duterte (ten, który kazał ludziom zabijać dilerów i w ten sposób kilka tygodni doprowadził do pozasądowej likwidacji blisko tysiąca "sprzedawców śmierci) ma na dłoni mały tatuaż. Ten tatuaż jest symbolem Stowarzyszenia Strażników - resortowej organizacji znanej również jako "Magiczna Grupa", założonej w 1976 r. przez wojskowych zrzeszonych w Szwadronie Diabła. To grupa członków i sympatyków szwadronów śmierci z czasów Ferdinanda Marcosa. Duterte twierdzi, że "Marcos był najlepszym prezydentem ever" i niedawno zdecydował o przeniesienie jego grobu na cmentarz bohaterów wojennych.



W Japonii, w nowym rządzie Shinzo Abe, ministrem obrony została Tomomi Inada. Podobnie jak premier i większość członków rządu należy do Nippon Kaigi - stowarzyszenia resortowych rodzin, potomków wojskowych, funcjonariuszy bezpieki, polityków i przemysłowców z czasów wojny chroniących się nawzajem przed odpowiedzialnością za wojenne grzechy, dbających o reputację Imperialnej Japonii i dążących do jej remilitaryzacji. Inada jest prawniczką reprezentującą głównie rodziny dawnych zbrodniarzy wojennych oraz rewizjonistów historycznych negujących np. masakrę w Nankinie. Mi ona przypomina Kasane Kujiragi - jedną z bohaterek ostatniej serii anime "Durarara". Te same beznamiętne spojrzenie spod okularów... Ja bym ją obsadził razem z Macierewiczem, Trumpem i Duterte w jakiejś Justice League :)