sobota, 11 maja 2019

Shamballah: Ciasteczka na nieśmiertelność



Ilustracja muzyczna: Potężna tybetańska mantra

- Inkarnacje wielkich lamów to pomioty piekieł. Nie znają ludzkich emocji w sprawach dotyczących potęgi Żółtego Kościoła - w ten sposób Li Lien, główny dworskich eunuch, przestrzegał cesarzową-wdowę Cixi przed spotkaniem z Dalajlamą XIII. Było to na jesieni 1908 r.



Cixi była przedstawiana przez dziesięciolecia w oficjalnej historiografii jako władczyni głupia, tyrańska i skorumpowana. Nowsze badania, np. chińskiej emigracyjnej autorki Jung Chang, wskazują jednak, że tak naprawdę cesarzowa-wdowa była światłą władczynią, która stopniowymi reformami modernizowała Chiny. Nie wszystko się jej udało, ale była patriotką kierującą się interesem swojego kraju. I o interes Chin jej również chodziło podczas spotkania z Dalajlamą. Chciała uregulować stosunki zależności pomiędzy Chinami a Tybetem, tak by państwo chińskie zaczęło sprawować realną władzę nad Dachem Świata. Dalajlamie dano protokolarnie odczuć, że choć jest ważnym przywódcą, to jednak wasalem cesarzowej. Na dodatek Cixi pokazała mu, że identyfikuje się z Guanyin, czyli żeńską wersją bodhisatthwy współczucia. Męskim odpowiednikiem Guanyin jest Awalokiteśwara, czyli bodhisatthwa, którego inkarnacjami są rzekomo dalajlamowie. Cixi sugerowała więc, że Guanyin stoi wyżej niż Awalokiteśwara. By okazać jednak swoją wspaniałomyślność poprosiła Dalajlamę, by odprawił dla niej specjalny rytuał zapewniający pomyślność dynastii. Dalajlama po rytuale wręczył jej prezent - Ciasteczka Nieśmiertelności. Jakiś czas później, jeszcze podczas wizyty Dalajlamy stan zdrowia Cixi nagle gwałtownie się pogorszył. Cesarzowa zmarła 15 listopada 1908 r. (W "Ostatnim cesarzu" Bertolucciego jest piękna scena, w której cesarzowa umiera a zza kotary wybiegają tybetańscy mnisi radośnie dmiący w trąby.) Przed śmiercią kazała jednak otruć swojego syna, cesarza Guangxu, który chciał wcześniej prowadzić projapońską politykę. Cztery lata później dynastia Qing została obalona, Chiny stały się republiką a Tybet odzyskał pełną niezależność.

Ciasteczka Nieśmiertelności to oczywiście przykład na to, że tybetańscy lamowie mają niezłe poczucie humoru...

Trucicielstwo było w Tybecie czymś w rodzaju sportu narodowego. Pisał o tym m.in. Ferdynand Ossendowski (wspominał jak w Mongolii złapano mnichów tybetańskich chcących otruć Bogdo-gegena, czyli lokalnego przywódcę buddyjskiego). Nikołaj Roerich pisał zaś, że czasem otrucie gościa w domu traktowano jako wyraz oddania mu najwyższego szacunku.



Niestety tybetańskim lamom nie udała się ta sztuka ze swoim największym wrogiem - Mao Zedongiem (i jego "Guanyin" Jiang Qing). Być może dlatego, że Mao miał zbyt szczelną ochronę, stworzoną przez swojego szefa bezpieki Kang Shenga? Nawet więc gdy Dalajlama XIV w 1954 r. został wiceprzewodniczącym Komitetu Stałego Narodowego Komitetu Ludowego ChRL i miał okazję spotykać się z Mao, to raczej nie był w stanie podarować mu Ciasteczek Nieśmiertelności. Mao jadł tylko produkty ze specjalnego gospodarstwa prowadzonego przez bezpiekę. To nie oznacza jednak, że usunąć chińskiego tyrana nie próbowano...



W 1976 r. wyrocznie przepowiadały wielkie nieszczęście dla Tybetu, Dalajlama wycofał się więc do pustelni i przeprowadził „ekstremalnie surowy rytuał”. Jak pisze Claude B. Levenson, wkrótce Chiny nawiedziło ogromne trzęsienie ziemi a w jakiś czas potem Mao zmarł. – Byłem wtedy w Ladakh, odległej części indyjskiej prowincji Jammu i Kaszmiru, gdzie przeprowadzałem inicjację Kalachakra. Drugiego dnia trzydniowej ceremonii Mao zmarł. A trzeciego dnia padało przez cały ranek. Po południu pojawiła się na niebie jedna z najpiękniejszych tęcz jaką kiedykolwiek widziałem. Z pewnością musiał to być dobry omen – wspominał te dni Dalajlama XIV.


Tantryczny, tybetański tekst “Hevajra-tantra” radzi: “Po oznajmieniu intencji guru i znakomitym osobistościom przeprowadź rytuał zabójstwa ze współczuciem tego, który nie wierzy w nauki Buddy i jest krytykiem guru i Buddy. Taką osobę należy wyeliminować, wyobrażając ją sobie jako istotę zawieszoną do góry nogami, wymiotującą krwią, trzęsącą się i ze zmierzwionymi włosami. Należy wyobrazić sobie palącą igłę wchodzącą w jej plecy. Następnie w wyniku wyobrażenia sylaby symbolizującej żywioł ognia w jej sercu zostaje ona natychmiastowo zabita”.„Guhysamajatantra” opisuje zaś inną metodę rzucenia uroku: „„Osoba rysuje mężczyznę lub kobietę kredą lub węglem drzewnym, lub czymś podobnym, po czym przedstawia siekierę w ręku i sposób, przy pomocy którego zostaje poderżnięte gardło. Kiedy już urok zostanie w ten sposób rzucony na wroga, można go otruć, zniewolić lub sparaliżować”. Jest tam również mowa o zdobywaniu mocy magicznej po zabiciu wrogiego czarodzieja i wykonaniu rytualnych utensyliów z jego szczątków.
Oczywiście ta magiczna strona buddyzmu tybetańskiego jest zwykle pomijana w wykładach dla jego zachodnich wyznawców. Przeżyliby zbyt duży szok kulturowy... "Bo jak to, myśleliśmy, że w buddyźmie chodzi tylko o wpierdalanie wegetariańskich sałatek?". No cóż, Dalajlama nie jest wegetarianinem (tłumaczy to względami zdrowotnymi) a w dawnym Tybecie wielu wegetarian nie było. Z prostej przyczyny - ziemia tam niezbyt nadaje się do uprawy, trzeba więc zadowolić się mięsem i mlekiem zwierząt hodowlanych. W dawnej Lhasie zażynano zwierzęta na ulicach a ich krew spływała rynsztokami. Oczywiście nie było też wówczas w Tybecie żadnej demokracji (tylko buddokratyczny feudalizm) i nikt nie słyszał o koncepcji "praw człowieka". 


Mitem jest również pacyfizm tybetańskich lamów. Zdarzały się przecież krwawe konflikty pomiędzy frakcjami w pałacu Potala i nawet wojny pomiędzy klasztorami. Ofiarą dworskich intryg stał się m.in. ojciec obecnego Dalajlamy, który został otruty. Kiepsko skończył również regent Reting Rinpoche, który początkowo sprawował władzę za małoletniego Dalajlamę XIV. W 1947 r. został wtrącony do więzienia i prawdopodobnie otruty. Gdy po jego śmierci zebrali się z myślą o zemście jego zwolennicy z klasztoru Sera, zostali skoszeni ogniem karabinów maszynowych i artylerii. Zginęło kilkuset mnichów. 


 Jego Świętobliwość Dalajlama XIV sam jest maniakiem militariów, co było często wykorzystywane w memach. - Już gdy byłem dzieckiem lubiłem zaglądać do ilustrowanych książek mojego poprzednika, szczególnie tych poświęconych pierwszej wojnie światowej. Lubiłem wszystkie instrumenty, bronie, czołgi, samoloty, fantastyczne pancerniki i okręty podwodne. Później pytałem o książki poświęcone drugiej wojnie światowej. Gdy w 1954 r. odwiedziłem Chiny widziałem o niej więcej, niż Chińczycy – wspominał w 1998 r. w wywiadzie dla „Die Zeit”. W 1986 r. podczas wizyty we Francji, odszedł on od oficjalnego programu podróży i wybrał się do Normandii, by obejrzeć plaże, na których lądowali alianci w 1944 r. – Chciałem zobaczyć też bronie, te potężne działa i karabiny, które zrobiły na mnie wrażenie. Wśród tych maszyn, tych broni, tego piasku czułem emocje ludzi, którzy tam wówczas byli – wspominał Dalajlama.
Duchowy przywódca tybetańskich buddystów miał też okazję uczestniczyć w swojej wojnie – we wspieraniu antykomunistycznej, tybetańskiej partyzantki. – Nazwałem rebeliantów reakcjonistami i stwierdziłem, że Tybetańczycy nie powinni ich wspierać. Jednocześnie nasza delegacja została poinstruowana, by namawiała partyzantów do dalszej walki. Mówiliśmy dwoma językami: oficjalnym i nieoficjalnym. Oficjalnie uznawaliśmy ich działania za rebelię, nieoficjalnie mieliśmy ich za bohaterów i mówiliśmy im to – twierdził Dalajlama XIV w książce “The Last Dalai Lama” Michaela Harrisa Goodmana. 





Tybetańscy Żołnierze Wyklęci byli wspierani przez CIA. Brat Dalajlamy był jednym z głównych organizatorów niepodległościowej rebelii i zarazem należał do "największych aktywów" Agencji. CIA przekazywała Dalajlamie 180 tys. USD subwencji rocznie. Program został jednak wstrzymany w 1972 r., po wizycie Nixona w Chinach. CIA pomogła mu również w ucieczce z Tybetu do Indii w 1959 r. Paradoksalnie ta ucieczka i późniejsza działalność emigracyjna Jego Świętobliwości bardziej przyczyniły się do rozpropagowania buddyzmu tybetańskiego na świecie niż działalność wszystkich poprzednich dalajlamów...



Dalajlama XIV opierał się nie tylko na Amerykanach. Układał sobie dobre relacje z wszystkimi siłami będącymi w opozycji do Chin. Np. patrzył przychylnie na indyjski program nuklearny widząc w Indiach przeciwagę dla chińskiej potęgi. Indie przeprowadziły pierwszy tajny test jądrowy w 1974 r. Dały mu kryptonim "Śmiejący się Budda". Gdy w 1998 r., w dzień urodzin Buddy, Indie przeprowadziły próbę jądrową, bronił tego testu. - Indie powinny mieć taki sam dostęp do broni jądrowej jak kraje rozwinięte. Przekonanie, że kilka krajów może posiadać broń jądrową a reszta świata nie, jest niedemokratyczne – przekonywał.


Gdy były chilijski dyktator Augusto Pinochet Ugarte był zagrożony ekstradycją do Hiszpanii, Dalajlama stanął w jego obronie. Stwierdził, że Pinochetowi trzeba wybaczyć.

Oczywiście Dalajlama próbował również skorzystać z rozłamu sowiecko-chińskiego. Miał więc bardzo dobre relacje z Breżniewem. Jak czytamy:



"
Pupil sekretarza KC wabił się Lama. Imię to wzięło się od imienia duchowego przywódcy Tybetańczyków. Ponoć dalajlama osobiście podarował Breżniewowi kota trzy tygodnie przed zamachem, w czasie wizyty sowieckiego sekretarza u premier rządu Indii, Indiry Gandhi. Choć w 2007 r. dalajlama wyparł się w rozmowie z rosyjskim tygodnikiem śledczym „Nasza Wersja”, jakoby kot był prezentem od niego, Atamanienko relacjonuje w książce spotkanie obu przywódców. Według otoczenia Breżniewa dalajlama miał odgadnąć, że gość z ZSRR 13 lat wcześniej przeszedł zawał serca, a następnie ostrzegł go, że będzie grozić mu inne śmiertelne niebezpieczeństwo. Zdumiony Breżniew nie protestował, kiedy mnich zapytał, czy nie przyjąłby prezentu, który uchroni go przed zagrożeniem. Był to czarny kot. Dalajlama nazywał go talizmanem, polecał, by Breżniew karmił go wyłącznie surowym mięsem oraz zwracał uwagę na jego zachowanie. Jeśli kot zacznie być nerwowy, jego pan powinien mieć się na baczności. 


Ponoć 22 stycznia 1969 r. Lama obudził Breżniewa w jego rezydencji w Zawidowie, wskoczył mu na piersi i wyraźnie okazał niepokój. Sekretarz zlekceważył jednak humory zwierzaka. Przypomniał sobie o nich, odbierając w limuzynie telefon od Andropowa. Dlatego kiedy 13 miesięcy później, 20 lutego 1970 r. Lama od samego świtu nie odstępował Breżniewa na krok, ocierając się o jego nogi i łapiąc zębami za mankiety spodni, sekretarz potraktował ten sygnał poważnie. „Chłopcy, wy jedźcie, a ja tu popracuję nad dokumentami... Przyślijcie po mnie drugą zmianę” – powiedział do ochroniarzy, którzy mieli zawieźć go na Kreml.
Limuzyna Breżniewa nie dotarła do celu. Na jednym ze skrzyżowań z bocznej ulicy niespodziewanie wyjechała wojskowa ciężarówka. Nikołaj Zieńkowicz, autor „Kremlowskiej księgi zamachów”, opisywał ten wypadek, powołując się na treści z tajnych komunikatów KGB. „Kierowcy ziła udało się uniknąć zderzenia czołowego, lecz samochód wpadł w poślizg i uderzył o słup trakcyjny”. Pięciu z sześciu oficerów przeżyło. Skończyło się na połamaniu żeber, zwichnięciach i zadrapaniach. Zginął tylko jeden, Władimir Jegorow. Akurat siedział na miejscu Breżniewa i spał po nocnej służbie. (...)



Lama jeszcze parokrotnie ostrzegał Breżniewa przed niebezpieczeństwem. Gdy sowiecki przywódca wybierał się w 1971 r. do Francji na zaproszenie prezydenta Georges’a Pompidou, kot nie pozwolił założyć sobie obroży, wyrywał się, uciekał. Zaniepokojony tym zachowaniem sekretarz KC wykręcił numer telefonu do Andropowa i zapytał, czy KGB ma jakieś nowe meldunki z Paryża. Andropow przyznał, że pół godziny wcześniej dostał ostrzeżenie o możliwym zamachu planowanym przez francuskich nacjonalistów ze skrajnej organizacji OAS.
„Wywiad radziecki otrzymał sygnał: gdy Breżniew będzie składał wieniec przed Łukiem Tryumfalnym, możliwe, że zostanie do niego oddany strzał z karabinu z celownikiem optycznym. Złożoność sytuacji polega na tym, że przy Łuku zbiega się dwanaście ulic, trudno jest zapobiec aktom terroru. Nie wiadomo, skąd zamachowiec może strzelać” – pisał Nikołaj Zieńkowicz, czerpiąc informacje z raportów KGB. „Na wszelki wypadek zablokowano wszystkie ulice. Wykorzystano 12 tysięcy francuskich policjantów (po tysiąc na każdą ulicę), 6 tysięcy strażaków (po 500 na dachach domów przy każdej ulicy) i tysiąc policjantów (specjalna rezerwa prefekta Paryża) w celu zagwarantowania bezpieczeństwa w rejonie placu. Jednakże wystrzał nie padł. Albo sygnał był fałszywy, albo zamachowcowi przeszkodziły wzmocnione środki bezpieczeństwa”. (...)


Breżniew zmarł w listopadzie 1982 r., choć niewiele brakowało, by stracił życie osiem miesięcy wcześniej, w czasie wizyty w zakładach lotniczych w Uzbekistanie. Tak wypadek z 23 marca wspomina generał-major KGB Władimir Miedwiediew, osobisty ochroniarz Breżniewa: „Ruszyliśmy do montażowni. Drzwi do hangaru były szeroko otwarte i tłum ludzi też tam się wdarł. (...) Tysiące robotników wdrapywało się na rusztowania wokół budowanych samolotów, rozpełzało się wszędzie jak mrówki. Ochrona z trudem powstrzymywała napierający tłum. Nie opuszczał nas niepokój. Leonid Iljicz prawie już wyszedł spod samolotu, gdy nagle rozległ się potworny huk. Wiązary nie wytrzymały i wielka drewniana platforma – długa jak samolot, szeroka na cztery metry – runęła pod ciężarem poruszających się na niej ludzi... A oni, niczym po równi pochyłej, staczali się na nas”. Oszołomiony Breżniew leżał na plecach. Miedwiediew podnosił go wraz z jego osobistym lekarzem, doktorem Kosariewem. Przywódca miał rozbitą i zalaną krwią głowę, złamany obojczyk. Jednak, jak pisze Atamanienko, po powrocie spotkał go jeszcze większy cios. Lama czekający w rezydencji w Taszkiencie na Breżniewa pogryzł i podrapał ochroniarzy, a gdy ci próbowali go schwytać, wyskoczył na ulicę prosto pod koła nadjeżdżającego samochodu."
 (koniec cytatu)
Wspomniane w tym artykule zamachy na Breżniewa były najprawdopodobniej organizowane przez Andropowa. Sam Breżniew (rozmawiający z Gierkiem po polsku i przyznający się do matki pochodzenia polskiego) co prawda doprowadził ZSRR do największej potęgi i wewnętrznego dobrobytu, ale jednocześnie hamował plany wojskowych takich jak marszałek Kulikow przewidujące wybuch III wojny światowej. (Co zostało przypadkiem pokazane chociażby w "Jacku Strongu".) Wsparcie "magiczne" jakie Dalaljlama okazywał Breżniewowi było więc dla świata dobre - im dłużej Breżniew żył, tym ZSRR dalej odkładał w przyszłość swoją ekspansję.


Dalajlama, podobnie jak papież, łączy władzę świecką z duchową. Jest kimś w rodzaju buddyjskiego pontifexa maximusa. Ma obowiązek zajmować się nie tylko zagrożeniami politycznymi, ale również ponadnaturalnymi. Jest więc kimś w rodzaju Doktora Strange'a :) Jak tą misję realizuje? O tym w następnym odcinku serii Shamballah. Będzie m.in. o spętanych demonach i Panu Piekieł.

  

8 komentarzy:

  1. No kurwa w końcu. Tfu szatańskie podmioty tybetańskie

    OdpowiedzUsuń
  2. Twój guru został gwiazdą youtuba. Od 3:03. https://www.youtube.com/watch?v=Gp3GvG3tBew

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale ten klip jest znany od dawna.

      A w ostatnim geopolitycznym tyglu opowiadał o swoich kotach:

      https://www.youtube.com/watch?v=viNvm53sPvU

      Usuń
  3. Pochwalony!
    Intuicyia podpowiada mi, że Dalajlama to sam wiesz kto... i mówię to całkiem serio.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie słuchaj intuicji, bo się akurat myli. To nie takie proste jak myślisz :)

      Usuń
  4. Widać Fox nie traci formy, zawsze jest interesująco, tym razem również. Szkoda, że niejaki Tumulec już tu nie zagląda, ciekawe rzeczy miał do powiedzenia na temat buddyzmu, pewnie dobrze uzupełniłby wpis. Wytłumaczenie, że dalajlama jest jakimś wysłannikiem szatana wydaje mi się być nie w stylu tego bloga, byłoby za łatwo. Zresztą niektórzy "prawdziwi prawicowcy" posuwają się do twierdzeń, że Chiny wykonują dobrą robotę, gnębiąc satanistów z Tybetu. Chyba nie tędy droga. No ale to pompowanie buddyzmu i samego dalajlamy przez popkulturę i tych wszystkich opiniotwórczych z Zachodu nie najlepiej o nim świadczy. Stoję na stanowisku, że papież ma większe moce, a B16 miał też zdecydowanie lepszy outfit niż dalajlama(Franciszek to podobny abnegat), no i żaden papież nie wystąpił w reklamie. A taki kot by się przydał, mój nic nie przewiduje, też bywa upierdliwy, ale jak dostanie żreć to się uspokaja.
    Górnoślązak

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Wytłumaczenie, że dalajlama jest jakimś wysłannikiem szatana wydaje mi się być nie w stylu tego bloga, byłoby za łatwo." - dokładnie, nie będzie tak prosto.

      Usuń
  5. Widzę, ze trochę mało komentarzy, więc śpieszę wyjaśnić, że przeczytałem wkrótce po publikacji. Niestety moja wiedza w tym temacie jest bardzo niewielka, więc niemądrze jest się w takiej sytuacji wypowiadać.
    Nie zrażaj się Fox niewielką ilością komentarzy i publikuj dalej, bo temat ciekawy.
    Te ciasteczka na nieśmiertelność dobre :P. Nieśmiertelność w zaświatach.

    OdpowiedzUsuń