sobota, 26 września 2020

Kto ukradnie wybory w Ameryce?

 


Ilustracja muzyczna: Selena Gomez - Feel Me

"Donald Trump został ponownie wybrany na prezydenta 7 listopada 2018 r. Dwa lata przed tym jak zostały oddane jakiekolwiek głosy" - tak zaczyna się książka lewicowego dziennikarza śledczego Grega Palasta "How Trump Stole 2020". Sięgnąłem po nią z zaciekawieniem, ale też z dużym sceptycyzmem. Mimo pewnych zastrzeżeń do tej książki, wynikających ze skrzywionej optyki politycznej jej autora, uznałem, że lektura była warta poświęconego na nią czasu. Po jej przeczytaniu doszedłem do dwóch wniosków: 1) Aleksander Łukaszenka to straszny amator stosujący prostackie, sowieckie techniki fałszowania wyborów 2) Jest nadzieja dla Ameryki i dla świata. Biden może nie zostać prezydentem, nawet jeśli wygra wybory w kluczowych stanach. Już to się zresztą zdarzało w historii USA.


Palast zasłynął badając nieprawidłowości wokół wyborów prezydenckich na Florydzie w 2000 r. Wówczas tamtejsza sekretarz stanu Katherine Harris ogłosiła, że Bush wygrał w tym stanie 537 głosami z Alem Gorem (takim pajacem, co brał pieniądze od Chińczyków, a po skończeniu kariery politycznej zarabiał na życie strasząc, że do 2012 r. stopnieją lodowce w Arktyce). Palast dostał dwa dyski komputerowe z biur Harris z listą 97 tys. osób, które jej urzędnicy wycieli wcześniej ze spisu wyborców. Wycięto ich oficjalnie dlatego, że ci wyborcy byli więźniami lub byłymi więźniami. Zweryfikowano tę listę nazwisko po nazwisku, i okazało się, że żadna z osób usuniętych nie należała do tej kategorii. Niemal wszystkie były zaś Czarne, czyli należały do żelaznego elektoratu demokratów (znajdowały się na ich "plantacji"). Jak by wyglądał wynik wyborów na Florydzie, gdyby Harris nie przeprowadziła tej czystki? Sąd Najwyższy przerwał wówczas ponowne przeliczanie głosów. Doszło jednak do niezależnego przeliczania tych głosów, które zostały odrzucone przez maszyny. I zależnie od zastosowanych kryteriów uznawania głosów za nieważne, w niektórych recountach to Gore zwyciężał na Florydzie i co za tym idzie w wyborach prezydenckich w USA. Gore jednak nie chciał się już bić o prezydenturę.




Przebieg wyborów w USA zależy od stanów, a konkretnie od ich sekretarzy stanu, którzy są politycznymi nominatami. I chętnie oni korzystają ze swoich uprawnień. Tak było choćby w przypadku republikanina Briana Kempa, który w 2018 r. będąc sekretarzem stanu w Georgii startował w wyborach na gubernatora. Jego biuro usunęło wcześniej ze spisu wyborców 665,7 tys. osób, czyli jedną ósmą mieszkańców stanu. Kemp wygrał wybory z kandydatką demokratów Stacey Abrams, czarną lewaczką, zdobywając 50,2 proc. głosów. Abrams domagała się recountu, ale została olana przez własną partię. Kemp bardzo sprytnie zabezpieczył się bowiem prawnie. Wyborcy byli usuwani z list pod pretekstem, że nie mieszkają już w tym stanie. Co prawda dane podatkowe i wszystko inne potwierdzało, że przytłaczająca większość z nich nadal mieszkała w Georgii, ale nie głosowali oni w dwóch poprzednich wyborach. Każdy z nich dostał oficjalne pismo z upomnieniem, by się zgłosili do rejestracji wyborców. Pismo było jednak tak napisane, że trudno z niego było cokolwiek zrozumieć i mnóstwo ofiar systemu edukacji wyrzucało je do kosza myśląc, że to spam. Kemp zastosował po prostu wyborczy test na inteligencję :)

Czystka przeprowadzona przez Kempa była też w pełni legalna. W czerwcu 2018 r. Sąd Najwyższy orzekł bowiem w sprawie Husted v. APRI, że takie metody są dozwolone. Wspomniany w tytule tej sprawy John Husted, to republikański sekretarz stanu z Ohio. Przed wyborami z 2016 r. usunął ze spisu wyborców 426,8 tys. ludzi, a po reelekcji Obamy z 2012 r. jeszcze pół miliona. Usuwał ich nawet jeśli odbierali od poczty listy polecone dotyczące rejestracje wyborców W ten sposób usunięto z rejestrów np. 10 proc. mieszkańców murzyńskich dzielnic Cincinnati a tylko 4 proc. wyborców na przedmieściach. Sąd Najwyższy nie dopatrzył się w tym jednak niczego podejrzanego. Ohio to oczywiście kluczowy "swing state", w którym w 2008 i 2012 r. wygrał Obama a w 2016 r. Trump.

Podobne czystki w rejestrach wyborców były przeprowadzane też w kilku innych kluczowych stanach/ Np. w Wisconsin usunięto z rejestrów 232,6 tys. wyborców. Trump wygrał tam w 2016 r. 22,8 tys. głosów. W 2018 r. republikański gubernator Scott Walker przegrał tam jednak wybory z demokratą. Demokratyczne władze stanu nakazały przywrócić tych wyborców do rejestrów. W styczniu 2020 r. sąd, orzekając w sprawie pozwu jednego z think-tanków przeciwko władzom stanowym, nakazał jednak ponownie ich usunąć z rejestru.



Kreatywny był też Kris Kobach, były sekretarz stanu w Kentucky. Kobach stworzył system Crosscheck teoretycznie pozwalający na wykrywanie osób, które wielokrotnie głosują w różnych stanach. Pozwolił on na skreślenie z rejestrów 1,1 mln wyborców w 26 stanach. W swoim stanie na jego podstawie wyeliminował ze spisów 20 tys. wyborców. Za podwójne głosowanie skazano jednak tylko 9 z nich - byli oni debilami, którzy "źle zrozumieli prawa wyborcze". Kobach stworzył bardzo ostry system weryfikacji praw do głosowania, który skopiowali republikanie w innych stanach. Osoby, co do których są "wątpliwości" muszą dostarczać swoje paszporty (a niewielu Amerykanów je ma) lub certyfikaty urodzenia (tu problem mają starsi, biedniejsi i ci którzy urodzili się w innych stanach).Usuwanie wrogiego elektoratu ze spisu wyborców to stosunkowo bezpieczna metoda manipulacji wyborczych. Dlatego, że nie da się udowodnić w sądzie, że usunięto wyborców, chcących głosować na konkretnego kandydata. Wybory są wszak tajne. Zawsze też można odrzucić wniosek o dopisanie do spisu wyborców (tak jak w przypadku 100 tys. Afroamerykanów w Karolinie Północnej). Np. dlatego, że podpis jest niewyraźny a jak wiadomo czarni często mają dziwne imiona np. "Tyrondidnotingwrung!". Pamiętacie jak w 2012 r. różni eksperci snuli prognozy mówiące, że republikanie nigdy już nie wygrają wyborów w USA, bo Białych jest coraz mniej a mniejszości coraz więcej? Jak widać znaleziono na to sposób.

A co zrobić jeśli wyborca przychodzi do lokalu wyborczego i odkrywa tam, że nie ma go w spisie? Wówczas pani z komisji go uspokaja, że zostanie wpisany na tymczasową listę wyborców. Z uśmiechem na ustach wręcza mu kartę do głosowania z odpowiednią pieczątką. Zadowolony wyborca głosuje na Hillary i idzie do domu myśląc, że "pokonamy złego Orange Mana". Jego głos nie jest jednak liczony! Bo zgodnie z prawem nie musi być. To tylko głos tymczasowy.

Ale nawet te głosy, które oddano zgodnie z wszelkimi procedurami, też nie muszą być policzone. Stało się tak np. w 2016 r. w Michigan. Trump wygrał w tym stanie 10,7 tys. głosów. 75,4 tys. głosów w Detroit nie zostało tam jednak policzonych! A nie zostało policzonych bo niemal jednocześnie popsuło się tam 87 maszyn skanujących głosy! Przypomnijmy: Detroit to shithole, z którego w ostatnich dziesięcioleciach uciekli niemal wszyscy Biali a miejscowi Afroamerykanie od lat tam wybierają demokratów, którzy dbają o to, by czarni nadal służyli im "na plantacji". Z dużym prawdopodobieństwem można uznać, że głosy miejscowych meneli kupione przez demokratów za butelkę wódki lub działkę cracku poszłyby na Hillary. Ale stanowy republikański prokurator generalny orzekł później, że ta dziwna awaria 87 maszyn do liczenia głosów nie była w żaden sposób podejrzana i że "liczba głosów wchodzących do maszyny nie musi się zgadzać z liczbą głosów policzonych".

Z wyliczeń Grega Palasta wynika, że w wyborach z 2016 r. co najmniej 5,87 mln głosów zostało oddanych, ale nie policzonych. Były to głównie tymczasowe głosy. Dodatkowo co najmniej 1,98 mln wyborców zablokowano możliwość oddania głosu. 

Wszystko wskazuje na to, że tegoroczne wybory będą wyjątkowe pod względem bezczelności przekrętów. Ot na przykład w Pennsylwanii stanowy Sąd Najwyższy orzekł niedawno, że nie będą liczone tzw. "nagie głosy". O co chodzi? By oddać głos korespondencyjnie należy włożyć kartę do głosowania do koperty oznaczonej jako "oficjalna koperta wyborcza". A następnie włożyć ją do drugiej koperty. Głosy bez pierwszej koperty liczone są jako "nagie głosy". A przynajmniej były liczone w prawyborach i wyborach lokalnych z 2019 r. Teraz jednak nie będą, a mowa o około 100 tys. głosów w swing state. 



Oczywiście demokraci też sięgają po swoje przekręty. Ostatnio odkryto, że doszło do odrzucenia przez jednego ze stanowych podwykonawców części głosów wojskowych wysłanych pocztą (mowa o małej liczbie głosów). Mike Bloomberg zapłacił zaś grzywny za 32 tys. byłych więźniów z Florydy, by mogli zagłosować - co jest oczywistym kupowaniem głosów. Trump cały czas snuje narrację mówiącą, że dojdzie do masowych fałszerstw w głosowaniu pocztowym. Ale demokraci nagle zaczęli namawiać wyborców do głosowania w lokalach, bo obawiają się, że mogą zostać wyd... podczas głosowania pocztowego przez republikańskich sekretarzy stanu i sądy. (Oczywiście największym sojusznikiem demokratów są totalitarno-liberalne giganty technologiczne starające się ograniczać "wrogą prawicową propagandę").  Republikanie spodziewają się więc podważania wyniku wyborów przez demokratów, a sztab Bidena szykuje na taką możliwość. Hillary mu niedawno radziła, by pod żadnym pozorem nie uznawał swojej klęski wyborczej. Jej słowa potwierdzają, że sondaże wyborcze można potłuc o kant dupy...

Ilustracja muzyczna: Justin Timberlake - Cry me a river

Tak się akurat składa, że kampania Bidena jest pozbawiona energii. Jej lewicowi krytycy wskazują, że skupia się ona bardziej na przekonywaniu rozczarowanych do Trumpa republikanów niż na mobilizowaniu demokratów.  Biden olewa całkowicie latynoski elektorat, bo jego sztabowcy wymyślili sobie, że "czarni mu wystarczą". Kampania Trumpa w tym czasie intensywnie pracuje nad pozyskaniem Latynosów. Trump jeździ z wiecu na wiec, wywołując entuzjazm swoich fanów, Biden ogłasza, że dzień się dla niego skończył i musi odpocząć o 9:20 rano! Mówi też, że na covida zmarło 200 mln Amerykanów i macha do pustego pasa startowego. Z kilkunastu kandydatów w prawyborach demokraci wybrali tego z największą demencją. A do tego mocno umoczonego w różne szwindle. Wyszedł niedawno raport jednej z komisji Kongresu poświęcony jego związkom z ukraińską spółką Burisma. Jest w nim mowa o powiązaniach jego syna z biznesmenami związanymi z chińskimi tajnymi służbami, o 3,5 mln USD jakie Hunter Biden dostał od Eleny Baturiny,wdowy po merze Moskwy i zarazem  znanym mafiozie Juriju Łużkowie i o tym, że Hunter wysłał tysiące dolarów kobiecie powiązanej z wschodnioeuropejską siatką prostytucji. Hunter to ten geniusz, co musi płacić alimenty striptizerce, której zrobił dziecko.



Republikanie mają dodatkowo farta, że niedawno zmarła sędzina Sądu Najwyższego Ruth Bader Ginsburg. Trump dzisiaj mianował w jej miejsce Amy Coney Barrett, konserwatywną katoliczkę z Chicago.  (A w grze była też antykomunistyczna Kubanka z Florydy.) Senat ma ją "błyskawicznie" zatwierdzić. Trump mówi otwarcie, że ma ona zasiadać w Sądzie Najwyższym już 3 listopada, by rozpatrywać protesty wyborcze. 

Na wypadek protestów wyborczych przygotowuje się też Mark Zuckerberg, którego demokraci i "big tech" otwarcie oskarżają o "zdradę" i pomoc w wyborczym zwycięstwie Trumpa w 2016 r. A dokładnie to przygotowuje się na scenariusz ograniczenia przepływu informacji w trakcie powyborczych zamieszek. I robi to wspólnie z WOJSKOWYMI planistami.  W medialnej narracji  Pentagon obawia się, że Trump wykorzysta wojsko do tłumienia zamieszek (ha ha!). Ale bez tej interwencji się nie objedzie. Wielkie miasta  trzeba będzie odbić z rąk "anarchii". No chyba, że Antifiarze/BLM przegrają konfrontację z redneckami i milicjami. W swing states rośnie legalna sprzedaż broni i amunicji przed wyborami... Jared Kushner powiedział Bobowi Woodwardowi w książce "Rage", że o ile początkowo 80 proc. ludzi w administracji chciało ocalić świat przed Trumpem a 20 proc. ocalać świat razem z Trumpem, to obecnie te proporcje są odwrotne. Moim zdaniem koleś wie, co mówi. 

Więc głowa do góry. Wygląda na to, że Trump jest na drodze do reelekcji. Ale kto będzie rządził Ameryką okaże się dopiero po wyborach.

Prawicowcy, zamiast czytać jakieś głupoty o monarchistycznych ciotach z Francji czy klasykę myśli LGBTariańskiej, uczcie się jak budować własne Głębokie Państwo! Jako Polacy mamy w tym tradycję - ale oczywiście dupoprawica ją odrzuca, bo się naczytała głupot Sommera, Suchodolskiego czy innych Janków Bodakowskich...

sobota, 19 września 2020

Voodoo BLM, zombie Marksa i rewolucja w Ameryce

 

Ilustracja muzyczna: Godsmack - Voodoo

Ruch BLM jest traktowany jest przez mainstreamowe media jako "ruch protestu przeciwko systemowemu rasizmowi", niemalże niczym ruch praw obywatelskich z lat 60-tych na Głębokim Południu. Sami przedstawiciele BLM widzą jednak swoją misję inaczej. Patrisse Cullors, współzałożycielka tego ruchu, rozbrajająco szczerze stwierdziła: "jesteśmy wyszkolonymi marksistami". Nasuwa się  pytanie: wyszkolonymi przez kogo? 

Jest jednak również też ukryte jeszcze głębiej oblicze tego ruchu, które w areligijnym świecie Zachodu może na pierwszy rzut oka wyglądać dziwacznie. Oto bowiem "wyszkolona marksistka" Cullors przyznaje, że jest w kontakcie "z istotą duchową" o imieniu Whateesha (?). Liderzy BLM często przyzywają też inne duchy, które później "przez nich działają". Na poniższym filmie, od około 4:20 jest puszczona wypowiedź tej "wyszkolonej marksistki" na ten temat.


 

 Można odnieść wrażenie, że ona naprawdę wierzy w to co mówi. Jest święcie przekonana, że kontaktuje się z duchem o jakimś karykaturalnym imieniu. To pokazuje, że dawne afrykańskie wierzenia szamanistyczne nadal są żywe wśród społeczności afroamerykańskiej. Czy jednak nas to powinno zaskakiwać? W Nowym Orleanie i na prowincji w Luizjanie nadal się przecież odprawia ceremonie voodoo. Żywa jest również pokrewna, synkretyczna tradycja religijna - hoodoo.  Bojówkarze z Ku Klux Klanu nie bez przyczyny ubierali się w te długie białe szaty. Nawiązywali do wierzeń ludowych amerykańskich Murzynów - przedstawiali się im jako duchy. Jak widzimy jednak te ludowe wierzenia są silnie obecne nawet w dżunglach wielkich miast i na uniwersytetach. 

Czy powinno nas jednak dziwić to, że w jakąś magię pokrewną hoodoo bawi się "wyszkolona marksistka"? Przypomniał mi się fragment wspomnień polskiego zimnowojennego najemnika Rafała Gana-Ganowicza. Jego ludzie dorwali w latach 60. w Kongo szamana podburzającego plemiona do komunistycznej rebelii. Szaman miał na szyi wisiorek z zawiniątkiem, którego bardzo bronił, gdy go wzięto do niewoli. Najemnicy mu to zawiniątko odebrali i wyciągnęli z niego... dyplom medycyny Uniwersytetu Karola w Pradze, w komunistycznej Czechosłowacji. Wygląda jednak na to, że ta "wyszkolona marksistka" naprawdę wierzy w to, że ma kontakt z istotami duchowymi. No cóż, dokładnie w to samo wierzył stary okultysta Marks. 




Ciekawi mnie więc, czy z George'a Floyda zrobią w końcu zombie? (A może próbowaliby wskrzesić starego wampira z Cmentarza Highgate - samego Marksa? Jakiś meksykański kartel mógłby wówczas wykorzystać Trockiego w kulcie Santa Meurte...)

(Baj de łej: co na to "krześcijanie", którzy popierali BLM? Terlikowski chyba już nie może się zdecydować, czy będzie się modlił do cara Mikołaja czy do George'a Floyda? Ciekawe, czy gdyby George żył, to czy "hipsterkatoliczka" Jola Szymańska nagrałaby z nim film - czy raczej on z nią?)



"Zasadniczo pokojowe" protesty BLM odpowiadały, według badaczy z Uniwersytetu Princeton, za 91 proc. zamieszek w USA w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Te zamieszki bardzo szkodzą Czarnym. Zadymiarze  - często białe marksistowskie dzieciaki z bogatych rodzin - dewastują czarne dzielnice a przy okazji starają się przekonać Białych i Azjatyckich Amerykanów do tego, że segregacja rasowa powinna wrócić. Przy okazji uaktywniają się kryminaliści z gangów i uprawiają coś w rodzaju partyzantki miejskiej. Przykładem na to jest niedawna zasadzka na dwóch policjantów z LA.  Później pod szpitalem, w którym ratowano im życie odbyła się demonstracja, podczas której "wyszkoleni marksiści" z BLM krzyczeli, że chcą śmierci tych policjantów i blokowali dojazd do szpitala.  

Policjanci z Oregonu otwarcie mówią o tym, że antifiarze podpalają lasy w ich stanie.  W wyniku tych ogromnych pożarów spłonęło już pięć miasteczek. Niektórzy z antifiarzy udają strażaków.  Paru z nich wpadło na gorącym uczynku - tak jak ten koleś zatrzymany przez uzbrojoną kobietę.  

Mamy do czynienia z otwartą kampanią destabilizacji. Przypomniało mi się, jak weteran-konspirolog Sherman Skolnick (miejscami straszny lewak) pisał o tym, że niejaki Wang Jun - szef rezydentury chińskiego wywiadu wojskowego w USA - organizuje dostawy tanich kałasznikowów dla gangów w czarnych dzielnicach. Skolnick zauważył też, że gangi stosowały maoistowską, wykorzystywaną wcześniej m.in. przez Vietcong, strategię kontroli nad terenem. Wang Jun miał być zaś być bliski finansowo Clintonom. Chimerykę jak widać skrycie budowano przez kilka dekad. (A gangi trzeba wykorzenić metodami wojskowymi.) Na pracę chińskich tajnych służb nałożyła się działalność różnych fundacji i "organizatorów społecznych". Plus robota lewackich nauczycieli - którzy mimo ogromnych pieniędzy łożonych na każdego ucznia w wielkich miastach, jakoś nie potrafią ich nauczyć poprawnie pisać, czytać i liczyć. Za to ostro indoktrynują uczniów. (To akurat przykład z Wielkiej Brytanii, ale podobny: nauczyciel powiedział dziewczynce, że jej zdanie się nie liczy, bo jest biała i blond.)

Sam Faddis, były oficer CIA, nazywa ostatnią falę zamieszek w USA "insurekcją".  I mówi, że po wygranych przez Trumpa wyborach dojdzie do prawdziwej rewolucyjnej eksplozji. Michael Scheuer, były oficer CIA, który kierował polowaniem na Osamę bin Ladena, określa Antifę/BLM jako terrorystów i otwarcie wzywa, by do nich strzelać. Michael Caputo, były wysokiej rangi urzędnik trumpowskiego Departamentu Zdrowia, mówi, że zwolennicy Trumpa powinni "zainwestować w amunicję". (Twierdzi też, że w Centrum Kontroli Chorób znajduje się grupa urzędników sabotująca walkę z pandemią koronawirusa!) Roger Stone radzi zaś Trumpowi, by wprowadził stan wojenny po wyborach i dokonał aresztowań osób podsycających insurekcję. Ciekawe tylko, co wówczas zrobią wojskowi? W książce porucznika Boba Woodworda "Rage" (przeczytałem, całkiem ciekawa!) jest scena, gdy gen. Mattis mówi Danowi Coatsowi, byłemu Dyrektorowi Narodowemu Wywiadu (DNI), że nadejdzie czas, że będą musieli "podjąć kolektywną akcję" przeciwko prezydentowi. 

Na razie jednak, wbrew pogarszającym się sondażom, spiskowcy liczą na to, że Biden wygra wybory. A raczej, na to, że wygra Kamala. Joe Biden nie potrafi przeczytać prostego tekstu z kartki.  W jednym z przemówień rąbnął się i mówił o przyszłej "administracji Harris". Kamala też się myliła w podobny sposób. O ile można mówić o pomyłce. To ona byłaby de facto prezydentem u boku zdemenciałego Bidena. A sama pewnie byłaby tylko "słupem". Może nie zdajecie sobie z tego sprawy, ale jej rodzinnym stanem - Kalifornią - rządzą od kilku dekad cztery blisko powiązane ze sobą klany: Brown, Newsom, Pelosi (Nancy Pelosi akurat weszła do tego klanu poprzez małżeństwo - jej ojciec szmuglował heroinę dla Myera Lansky'ego) i Getty. Tak, ci Getty z filmu "Wszystkie pieniądze świata". Kalifornia była polem do wielkich eksperymentów: ekonomicznych, demograficznych, obyczajowych i religijnych. Czy te eksperymenty przyniosły dobre skutki? Kalifornia to dziś stan kontrastów. Oligarchia technologiczna, niesamowite fortuny, a zarazem masa bezdomnych i narkomanów... Taka dystopia i poletko doświadczalne dla Chimeryki. (Spiskolog i Chehelmut na pewno podzielą się w komentarzach swoimi uwagami na ten temat.)

 
 



Przykładem działania Chimeryki jest choćby blokowanie przez Twittera postów dr Li-Meng Yan, chińskiej wirusolog twierdzącej, że Covid-19 został stworzony w laboratorium w Wuhan i celowo wypuszczony.  Co prawda dr Li w wywiadzie w Fox News podała bardzo niewiele konkretów, ale mamy już drugiego dezertera z ChRL, który chce się podzielić swoją wiedzą na ten temat. Terry Brandstad, do niedawna ambasador USA w Pekinie (znający Xi Jinpinga od ponad 30 lat!), otwarcie mówi, że chińscy komuniści okłamywali świat w kwestii pandemii i przez to doprowadzili do kryzysu. A to przecież dyplomata, który był znany z pojednawczego stanowiska wobec Chin. W książce "Rage" Woodworda dużo miejsca jest poświęcone reakcji administracji Trumpa wobec Covid-19. Trump mówił w lutym Woodwordowi, że to bardzo poważne zagrożenie i nie żadna "grypka". Jednocześnie jednak nie chciał siać paniki i uspokajał, że sytuacja jest pod kontrolą. W styczniu Matt Pottinger, z Rady Bezpieczeństwa Narodowego (były marine, były korespondent "WSJ" w Pekinie) zwracał uwagę administracji na to, że Chiny tuszują u siebie epidemię nowej niebezpiecznej choroby. Trump, dr Fauci oraz inni decydenci zgodzili się z jego argumentami. Problemem było jednak to, jak zareagować na tego syntetycznego wirusa. Eksperci medyczni wpadli więc na pomysł 15-dniowej kwaratanny, która podczas której miano sprawdzić "co się stanie". I wygląda na to, że odpowiedzi nadal nie znają...(Choć wybitny mikrobiolog dr Ivan Komarenko oraz inni ekspercie twierdzą, że "koronawirusa  nie wyizolowano", to w tej kwestii nie mają racji. Genom Covid-19 zmapowano już 10 stycznia.  Co więcej nowa choroba została przeanalizowana niedawno przez superkomputery, co pozwoliło zmienić rozumienie tego jak ona przebiega. Być może się więc dowiemy, czemu w jednych krajach mocno wszystkich kosi, a w innych przebiega dużo łagodniej.)

Sprawy covidowe mogą jeszcze oczywiście mocno zamieszać przy okazji wyborów w USA, ale republikanom wpadł dzisiaj duży prezent: śmierć sędziny Sądu Najwyższego Ruth Bader Ginsburg, weteranki ruchu feministycznego. Mitch McConnell, przywódca republikańskiej większości w Senacie, zapowiada, że jego izba szybko będzie głosować nad jej następcą. Jest szansa na powstanie silnej konserwatywnej większości w Senacie - nawet na dwie dekady.  Obecnie zasiada w Sądzie Najwyższym dwóch sędziów nominowanych przez Trumpa, dwóch przez Busha Jra, dwóch przez Obamę i jeden przez Clintona (rocznik 1938). A teraz wyobraźmy sobie, że Hillary wygrała w 2016 r. wybory prezydenckie (wiem, to śmiesznie brzmi :) i nominowała tam trzech sędziów. I to m.in. chodziło w wyborach prezydenckich z 2016 r. i dlatego demokraci tak silnie bóldupili przez ostatnie cztery lata...

***

Czytelnicy oczekują pewnie mojego komentarza dotyczącego ustawy futrzakowej i kryzysu w koalicji rządzącej. Podzielę się więc moimi paroma myślami.


Do zwierzątek mam "azjatyckie" podejście. Mogę bawić się z króliczkiem a po chwili dawać chińskiemu kucharzowi instrukcje jak zwierzaczka przyrządzić. :) Co prawda czuję pewien sentyment do niektórych zwierząt - kotów, koni, dzików, węży, rurkowców - ale już np. cierpienie psów mnie absolutnie nie rusza. Może w poprzednich wcieleniach byłem partyzantem Tity, dokonywałem ludobójstwa na Ormianach czy też pracowałem w "międzygalaktycznej bezpiece", ale tak po prostu mam. Zapewne Jarosław Kaczyński i Krzysztof Czabański bardzo mocno przejmują się losem wszystkich zwierząt. Nawet karaluchów, wijów, Stonóg i niebinarnych płciowo pająków z Nowej Gwinei. Ale ich emocje w żaden sposób nie powinny przesłaniać wyższych celów politycznych i arytmetyki wyborczej. Czy tym razem przesłaniają?

Ustawę o futrzaczkach i innych zwierzątkach uważam za kretyńską. Nie dlatego, że żal mi Januszów Biznesu od ferm norek. Te fermy to maleńki biznes, zatrudniający 900 ludzi płacących składki. Biznes bardzo często uciążliwy dla rolników z okolicznych wsi. Nie podoba mi się jednak, że ta głupia ustawa wyrzuca polską branżę mięsną z rynków bliskowschodnich zakazując uboju rytualnego. Zakaz ten jest argumentowany emocjonalnie - tym, że zwierzątka cierpią. Na tej samej zasadzie Sylwia Spurek z Zandbergiem mogą za dziesięć lat zakazać jedzenia mięsa. Równie głupie jest danie uprawnień kontrolnych organizacjom "prozwierzęcym" i "ekologicznym", które są przez ch... wie kogo finansowane i które zaszczuły m.in. prof. Jana Szyszko. Państwo powinno takim "społecznikom" dać kopa w dupę a nie uprawnienia kontrolne. Zupełnym kretynizmem jest natomiast zakaz trzymania psów na krótkiej uwięzi. To, co mają swobodnie gryźć ludzi i zwierzęta? Ten przepis musiał napisać jakiś liberalny wielkomiejski kretyn. Sprzeciw posłów Solidarnej Polski, Porozumienia i części posłów PiS przeciwko temu bublowi prawnemu był więc czysto zdroworozsądkowy. Zwłaszcza, że ta ustawa daje wiatr w żagle PSL i Konfie. PiS zamiast po nią sięgnąć, mógł zająć się czymś innym - np. sprawami mieszkaniowymi. Zyskałby przez to dużo więcej.

Do Ziobry i niektórych jego ludzi ("Moczary i Kempy" jak to określił Chehelmut) mam nastawienie krytyczne. (Choćby ze względu na ich zachowanie w 2011 r., śledztwo smoleńskie, śledztwa w sprawie zabójstwa Jaroszewicza i Papały.) Wielu ludzi jest tam jednak sensownych. Popieram też postulat przeciwstawiania się ideologicznemu zidioceniu, które płynie do nas Zachodu. Dochodzą do nas jednak sygnały, że "genialny strateg" Jarek chce tylko miękkiej (czyli wyglądającej tak jak upamiętnianie zwycięstwa nad bolszewikami) walki z tym zagrożeniem. Stawiam więc tezę, że JarKacz myśli o tym, by od 2023 r. PiS/Porozumienie rządziło w koalicji z SLD/Wiosną/Razem. Oba obozy dzielą kwestie historyczne (ale to się da ominąć - pamiętacie jak Miller odwiedzał płka Kuklińskiego a Kaczyński chwalił Gierka?), dotyczące polityki zagranicznej (też da się ominąć - pamiętacie jak Kwaśniewski kumplował się z Bushem?) oraz obyczajowe. Zauważcie, że Michał Moskal, szef Forum Młodych PiS zachowuje się jakby był asystentem Biedronia - chodzi mi oczywiście to, co i jak mówi. Metodą salami PiS będzie więc urabiany na bezobjawową chadecję w stylu CDU. I za parę lat różne Jachiry będą chwalić Jarosława jako wybitnego politycznego weterana. Jarosław wróci tam gdzie dawniej był - na ścieżkę wyznaczoną przez Jana Józefa Lipskiego.

Mam oczywiście nadzieję, że się mylę. 

Bo alternatywa też jest słaba. "Prawicowy jakobin" Ziobro upichcił niedawno zapaterstyczną Ustawę o Pozbawianiu Mężczyzn Mieszkań na Podstawie Pomówień ich Partnerek mylnie zwaną ustawą o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Być może Solidarna Polska połączy siły z Konfą. W Konfie jednak wciąż bardzo niezdrowa mieszanka pajdokracji, geopolitycznego zagubienia (silna miłość niektórych do Rosji i komunistycznych Chin), giertychowania, foliarstwa, sabatejstwa (gietrzwałdzka Szechina Gerszona Brauna), historycznego analfabetyzmu (wciąż walczą z sanacją!) i wiary w teorie ekonomiczne skompromitowane już 100 lat temu. Może się niektórzy z nich kiedyś wyrobią (już widzę postępy), ale jak na razie nie widzę prawicowej alternatywy dla PiS. 

Może gdyby była w Polsce partia islamska, to bym na nią za głosował. Dlatego, że po przejęciu władzy nie pierdoliłaby się ze środowiskami politycznymi, których głęboko nie lubię. I nikt w Brukseli czy Berlinie nie mógłby powiedzieć na nią złego słowa - bo to byłaby islamofobia. Chyba zostanę samozwańczym imamem - ale mój islam będzie prawdziwym islamem: czyli bez zakrywania twarzy lasencjom (no chyba, że z powodu pandemii), bez zakazu picia alkoholu i jedzenia wieprzowiny, bez obrzezania i innych bliskowschodnich głupot :) A jak mi ktoś powie, że to nie jest prawdziwy islam, to go nazwę "szyickim psem"!


sobota, 12 września 2020

Przestrzeń cislunarna - nowe pole bitwy

 



Newt Gingrich to jeden z najbardziej doświadczonych amerykańskich polityków. W Kongresie zasiadał od 1978 do 1999 r. W latach 1995-1999 był republikańskim przewodniczącym Izby Reprezentantów. Jednym z lepszych w historii. W 2012 r. próbował swych sił w republikańskich prawyborach prezydenckich i niestety przegrał z Roomneyem. Wcześniej robił karierę akademicką - jest profesorem historii i geografii. Od 2016 r. mocno wspiera Trumpa, a na jesieni 2019 r. napisał bardzo ciekawą książkę "Trump vs China", gdzie z dogłębną wiedzą opisuje wyzwania związane z konfrontacją USA z ChRL. Jeden z jej rozdziałów poświęca rywalizacji kosmicznej - i walce o coś, co nazywa "the new high ground", czyli o dominację nad przestrzenią cislunarną. 




Generał marines James Cartwright stwierdził, że przestrzeń cislunarna stanowi bramę zarówno do Księżyca jak i przestrzeni wokółziemskiej. Jest ona "punktem obserwacyjnym", z którego można kontrolować wszystko, co jest na ziemskiej orbicie. Ten, kto kontroluje przestrzeń cislunarną, kontroluje, co wylatuje z Ziemi w Kosmos i z Kosmosu na Ziemię. Może więc np. zniszczyć satelity innego państwa i sparaliżować jego system rozpoznania i komunikacji. Z książki Gingricha wynika, że oficjeli z amerykańskich sił powietrznych szczególnie niepokoi to, że Chińczycy będą mogli ukryć bronie antysatelitarne i inne systemy uzbrojenia na ciemnej stronie Księżyca. Wracamy więc do czasów pułkownika Corso - gdy US Army planowała budowę bazy wojskowej na Księżycu w ramach projektu Horizon, by ubiec przed tym Sowietów.





Chińska oficjalna strategia wojskowa z 2015 r. wyraźnie mówi, że przestrzeń kosmiczna i cyberprzestrzeń stanowią "nowe punkty dominujące w rywalizacji strategicznej". Ye Peijian, dowódca i główny projektant chińskiego programu księżycowego stwierdził: "Wszechświat jest oceanem, Księżyc jest Wyspami Diaoyu a Mars Wyspą Huangyan." Wspomniane przez niego Wyspy Diaoyu - nazywane też Wyspami Senkaku - stanowią przedmiot sporu terytorialnego pomiędzy ChRL, Republiką Chińską (Tajwanem) i Japonią. Huangyan to zaś jedna z wysepek w Ławicy Scarborough, która jest położona stosunkowo blisko wybrzeży Filipin, a do której rości sobie pretensje ChRL. Pekinowi jak widać nie wystarczy kupa słabo zagospodarowanego terenu w swoim interiorze oraz wszystkie lądowe i morskie tereny sporne z sąsiadami. Ma również ambicję projekcji swojej władzy na Księżyc i Marsa.




Chiński program kosmiczny jest oczywiście zdominowany przez wojsko i ma również swoje "ukryte" oblicze, takie jak badania nad laserowymi broniami antysatelitarnymi. Amerykanów niepokoi szybkość rozwoju chińskich technologii kosmicznych. Przejście od ich pierwszej misji załogowej (2003) do tymczasowej stacji kosmicznej Tiangong-1 (2011) zajęło im zaledwie 8 lat. A obecnie przymierzają się oni do wysłania na orbitę modułowej stacji kosmicznej Tianhe-1.  Do jej umieszczenia w Kosmosie miało dojść już w tym roku, ale ze względu na pandemię, przesunięto start na 2021 r. Chińczycy budują również teleskop kosmiczny o polu obserwacji 300 razy większym niż Hubble. W styczniu 2019 r. Chiny - jako pierwszy kraj w historii - umieściły natomiast swoją sondę (Chang'e 4) na Ciemnej Stronie Księżyca (gdzie odkryła tajemniczy żel w jednym z kraterów). Wcześniej była ona obszarem "niedostępnym" dla ludzkości.

I tutaj wracamy do zdarzeń opisanych w serii Phobos. 

Flashback: Phobos - Wielka Czerń (przypomnijcie sobie ten odcinek!)

Warto tutaj zadać pytania: kto wpuścił Chińczyków na Ciemną Stronę Księżyca? Czy ich niesamowity rozwój technologiczny z ostatnich lat był skutkiem kopiowania nie tylko zachodniej technologii, ale też wsparcia innych sił? Czy wdrażanie olbrzymiego totalitarnego systemu nadzoru społecznego opartego na sztucznej inteligencji jest elementem paktu towarzyszy z Pekinu z tymi siłami?

Muszę tutaj też przypomnieć słowa generała Sił Powietrznych Stanleya Kwasta o tym, że Chiny "już budują flotę w Kosmosie", mającą "kosmiczne ekwiwalenty pancerników i niszczycieli". Ten sam generał mówił, że Siły Powietrzne USA dysponują technologią pozwalającą przewieźć człowieka w dowolny punkt na Ziemi "w mniej niż godzinę".




Ogłoszenie przez Trumpa powstania Sił Kosmicznych USA jako nowego rodzaju sił zbrojnych być może jest więc najważniejszą decyzją podjętą przez prezydenta USA w czasie jego rządów. 


Ciekawie w tym kontekście wygląda wpis Igora Witkowskiego (który ostatnio bardzo dziwne rzeczy pisze, m.in. przekonując, że obecny kryzys na świecie jest stymulowany przez "kosmicznych opiekunów"). Witkowski napisał: "Wcześniej wspomniałem krótko o rozmowie z amerykańskim wojskowym, który odwiedził Warszawę. Mieliśmy rozmawiać o kwestiach dot. drugiej wojny światowej, bo wiedziałem, że to go interesuje, ale jak okazało się, że jest on w czynnej służbie, bierze udział w obecnych działaniach na terenie USA i jest obecny na odprawach sztabowych, to chciałem oczywiście dowiedzieć się od niego jak najwięcej o kulisach tego, co tam się dzieje - tych, których media nie opisują. Nieoczekiwanie rozmowa zeszła więc na nowe, równie ciekawe tory i wciąż myślę o tym, co usłyszałem. W pewnym momencie, już przed odjazdem, na parkingu, zadałem mu pytanie (dotyczące raczej oficerów ze sztabu): "Czy zauważyłeś cokolwiek, co świadczyłoby, że oni dopuszczają możliwość, że to co się dzieje, jest interwencją?"
Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, po czym usłyszałem: "Jak Trump powołał do życia dowództwo sił kosmicznych w bazie Vandenberg [w grudniu 2019], to wyraźnie zaznaczył, że jest to drugie dowództwo". Mój rozmówca zasugerował w ten sposób, że oprócz "normalnego" wojskowego programu kosmicznego, stworzono drugi, bardziej utajniony - to miała być odpowiedź na pytanie, czy liczą się, że są obiektem interwencji...

Pobieżnie to sprawdziłem. powołano Space Operations Command (SPOC), które jednak nie pojawiło się "obok" dotychczasowych United States Space Force (USSF), ale je wchłonęło - 16 tys. żołnierzy i kilka baz. Po co więc ta zmiana?
Wygląda na to, że o ile poprzedni, reaganowski jeszcze program, był całkiem klasyczny (głównie satelity), to nowa struktura oparta jest na czymś innym - mianowicie na współpracy z enigmatyczną, nowopowołaną strukturą nazwaną Space Development Agency (SDA), to znaczy na zupełnie innych środkach technicznych, więc zarówno zakres działania, jak i cele, są inne. Można by oczywiście zadać sobie w tym miejscu pytanie "Czy Amerykanie mogą mieć coś naprawdę rewolucyjnego?", które jednak jest już bezprzedmiotowe, w obliczu ujawnionej w patencie antygrawitacyjnym US Navy (opisanym w jednym z wcześniejszych postów) przyznanym dwa lata temu, wiedzy o generowaniu antygrawitacji w naprawdę rewolucyjny sposób. To, co tam jest opisane, na pewno JEST NOWĄ FIZYKĄ. Co ciekawe, gdy Trump powoływał do życia ten nowy wojskowy program kosmiczny, to stwierdził "Wkrótce uzyskamy znaczną przewagę". W międzyczasie miesięcznik biznesowy Forbes zamieścił artykuł dający dodatkowy wgląd w inne aspekty amerykańskiego przełomu (ten link wklejam na końcu). Napisano w nim, że generator działa mniej więcej jak tokamak, przyspieszając plazmę w wirze, dzięki czemu wytwarza też energię (o samym takim powiązaniu pisałem np. w "Przemianach na Ziemi"). Forbes napisał, że "Człowiek kryjący się za tym awangardowym projektem US Navy, to badacz Salvatore Cezar Pais, który stał się znany po opatentowaniu nadprzewodników działających w temperaturze pokojowej i podejrzanie przypominającego UFO pojazdu opartego na technologii antygrawitacyjnej". Wygląda więc na to, że Amerykanie chcą się bronić... Gdy jeszcze miałem kontakt z tymi dziwnie zachowującymi się opiekunami (teraz już mają blokadę, na szczęście), to jeszcze na początku tego roku usłyszałem, że będzie konflikt, statki będą spadać, ale mają już układy samozniszczenia i nic nie będzie po nich zostawać... "

(koniec cytatu)

***

A tymczasem echa tej wielkiej kosmicznej rywalizacji widać również na polskim podwórku. Mech Wałęsa ("Bolek był maszyną!", "Mój Bóg pochodzi z wysokiej klasy komputera") opublikował na swoim profilu fejsowym coś takiego:



Cenckiewicz  skomentował to tym, że z akt wynika, że już podczas służby w wojsku Wałęsa okazywał wiarę w istnienie cywilizacji pozaziemskich. "Bolek" służył w wojsku w latach 1963-1965 w jednostce łączności w Koszalinie. Ufologia w Polsce była wówczas w powijakach - pierwsza publikacja prasowa na temat UFO pojawiła się dopiero w 1959 r. w "Wieczorze Wybrzeża". Pytanie, więc, czy Mech Wałęsa zetknął się z fenomenem UFO podczas służby wojskowej lub wcześniej? (Przypominam, że prezydenci USA Jimmy Carter i Ronald Reagan otwarcie mówili o swoich obserwacjach UFO.) 

Można by o tym nakręcić coś w rodzaju "Mrocznego Nieba" czy "X-files". Bezpieczniacki globalista "Bolek" oddający hołd obcej cywilizacji kontrolowanej przez sztuczną inteligencję...

***

Tymczasem popularny prawicowy bloger Sebastian Pitoń zrobił filmik poświęcony mojej teorii o śmierci Hitlera w zamachu z 20 lipca i pochowaniu go w Mauzoleum Tannenbergu pod Olsztynkiem. Przeczytał mój artykuł na ten temat w "Uważam Rze Historii" i jak można się przekonać bardzo mu się on podobał. Liczę na to, że lektura moich tekstów z gazet i bloga zainspiruje go jeszcze wielokrotnie. 

Dzięki serdeczne!