sobota, 30 listopada 2019

Phobos: Co mogą prezydenci


Ilustracja muzyczna: John Williams - Prologue - JFK OST

Harry Truman po zakończeniu prezydentury wrócił do swojego rodzinnego miasteczka Independence. Żył tam skromnie i nawet nie było go stać na wykupienie ubezpieczenia zdrowotnego. Dla sąsiadów był przede wszystkim miłym, wesołym staruszkiem lubiącym grać na pianinie. Trumana w lokalnym muzeum w Independence spotkał wywodzący się z tego miasteczka ufolog Art Campbell. Truman był przyjacielem jego rodziny i grał nawet na ślubie jego rodziców. Ucieszył się więc ze spotkania, panowie trochę powspominali i pożartowali. Campbell przyznał się jednak w pewnym momencie, że przyjechał do Independence wygłosić prelekcję na temat UFO. Wówczas nastrój Trumana zmienił się w lodowaty chłód. Były prezydent zakończył rozmowę. A później wysłał agenta Secret Service, by przysłuchiwał się wykładowi Campbella. Co tak zdenerwowało byłego prezydenta? Dlaczego zamiast obrócić sprawę w żart potraktował ją jako śmiertelne zagrożenie?



W 1984 r. do Jamiego Shandery, ufologa i zarazem hollywoodzkiego producenta, trafiła paczka z mikrofilmami, na których były dwa dokumenty: raport dla prezydenta-elekta Eisenhowera dotyczący działalności grupy o nazwie Majestic-12, czyli rządowego komitetu rzekomo powołanego  do badania zjawiska UFO w 1947 r. po katastrofach w Roswell oraz notatka Trumana do sekretarza obrony Jamesa Forrestala z 24 września 1947 r. nakazująca mu kontynuowanie operacji Majestic-12, bez precyzowania, co to za operacja. Przez następne kilkanaście lat do ufologów były wysyłane kolejne dokumenty MJ-12. Dostawali je m.in. Bill Moore i Timothy Good. Papiery te wywołały ogromne kontrowersje w środowisku ufologicznym. Część badaczy (np. Kevin Randle - były wojskowy) uznała je za fałszerstwo, inni np. Stanton Friedman (fizyk nuklearny realizujący wojskowe projekty) obstawała przy prawdziwości większości z nich (ale wskazywała jednocześnie, że część z tych przecieków stanowiły oszustwa i dezinformacje). Z dokumentami MJ-12 można zapoznać się na stronie dra Roberta Wooda (przez wiele lat inżyniera koncernu Douglas Aircraft, któremu w latach 60-tych zlecono analizę raportów o UFO pod kątem badań nad anygrawitacją. Douglas prowadził takie badania, "by Lockheed nas nie wyprzedził"), który zainwestował w analizę kryminalistyczną tych dokumentów - badania czcionek, podpisów, sygnatur, języka itp. Z tych analiz wynika, że spora część z nich jest "prawdopodobna" lub "bardzo prawdopodobna". Linwista dr Robert Wescott, niezależnie porównał dokumenty z Biblioteki Trumana napisane przez adm Roscoe Hillenkoetera z dokumentami MJ-12, które noszą jego podpis i uznał, że są one autentyczne. Stanton Friedman spędził kilkanaście lat na badanie papierów MJ-12 i znalazł wiele poszlak wskazujących na autentyczność części dokumentów. Np. to, że notatka Trumana do Forrestala z 24 września 1947 r., w której wymieniane jest nazwisko dra Vennevara Busha, jednego z rzekomych członków MJ-12 powstała w dniu w którym prezydent spotkał się drem Bushem i był to ich jedyny dzień spotkania między majem a grudniem. W 1985 r. Moore i Shandera dostali wiadomość, że powinni się przyjrzeć świeżo odtajnionemu zespołowi akt w Archiwach Narodowych. Po kilku dniach szukania znaleźli tam notatkę Roberta Cutlera, prezydenckiego doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego do gen. Nathaniela Twinninga z 14 lipca 1954 r. Notatka ta wyznacza datę spotkania MJ-12 Special Studies Project z prezydentem. (Sceptycy twierdzą, że Cutler był wówczas w Europie, więc nie mógł jej podpisać. Ale na notatce nie ma jego podpisu. Dotyczyła ona rutynowej sprawy więc została ona napisana przez jego współpracownika Jamesa Laya, który akurat tego samego dnia spotkał się "off the record" z prezydentem.) Są też inne dowody pośrednie potwierdzające nie tyle autentyczność dokumentów MJ-12, co istnienie samej grupy. W 1950 r. Wilbert Smith, doradca rządu kanadyjskiego, napisał notatkę w której stwierdził, że "latające talerze istnieją", "nieznana jest zasada ich działania", ale "zajmuje się nią w USA mała grupa pod kierownictwem dra Busha". Generał Arthur Exxon, legenda amerykańskich sił powietrznych, twierdził, że słyszał w latach o istnieniu grupy zwanej "Nieziemską 13", czyli MJ-12 + prezydent. Dr Eric Walker, dyrektor Instytutu Badań nad Obronnością, przyznał w latach 90., że wiedział od 40 lat o istnieniu MJ-12. Istnienie tej grupy potwierdził też płk Corso.

Kto wchodził w skład grupy MJ-12? Znamy jej skład jedynie z lat 1947-1952. Grupę wówczas tworzyli:










James Forrestal - sekretarz obrony (po śmierci zastąpiony przez gen. Waltera Bedella Smitha, szef CIA w latach 1950-1953), dr Vannevar Bush - szef Rady Badań i Rozwoju, jeden z twórców Projektu Manhattan, admirał Sidney Souers - szef centralnego wywiadu w 1946 r., pierwszy sekretarz Rady Bezpieczeństwa Narodowego, admirał Roscoe Hillenkoetter - szef CIA w latach 1947-1950, gen. Hoyt Vandenberg - szef wywiadu centralnego w latach 1946-1947, szef sztabu Sił Powietrznych w latach 1948-1953, gen. Nathan Twinning - w 1947 r. dowódca Air Materiel Command, odpowiedzialny za zabezpieczenie wraków i ciał po katastrofach w Roswell, szef sztabu Sił Powietrznych w latach 1953-1957, Szef Połączonych Sztabów w latach 1957-1960, gen. Robert Montague, zastępca ds. obrony przeciwlotniczej w bazie Fort Bliss (obejmującej też poligon White Sands) w latach 1945-1947, dowódca bazy rakietowej Sandia w latach 1947-1951, szef programu rozwoju broni niekonwencjonalnych, Gordon Gray - sekretarz armii w latach 1949-1950, doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego w latach 1958-1961, szef rady ds. psychologii przy CIA, dr Lloyd Berkener, sekretarz Rady ds. badań i rozwoju, jeden z twórców amerykańskiego systemu radarów wczesnego ostrzegania, wybitny badacz jonosfery i Układu Słonecznego, dr Detlev Bronk, wybitny biofizyk, dyrektor Narodowej Akademii Nauk i Rady ds. Medycyny przy Komisji Energii Atomowej, dr Jerome Hunsacker - konstruktor lotniczy, w latach 1941-1956 przewodniczący Narodowej Rady ds. Aeronautyki oraz prof. Howard Menzel - wybitny astronom. Menzel jako jedyny zdawał się nie pasować do tej grupy, bo był znanym sceptykiem w sprawie UFO. Stanton Friedman odkrył jednak, że Menzel był bardzo blisko związany z tajnymi służbami, uczestniczył w trakcie wojny w łamaniu wrogich szyfrów a w 1947 r. kilkakrotnie jeździł za rządowe pieniądze do Nowego Meksyku. Swoim studentom raz powiedział, że "może udowodnić istnienie UFO".



Jednym z inicjatorów powstania MJ-12 miał być Forrestal. Jako sekretarz marynarki wojennej (1944-1947) otrzymywał on informacje dotyczące niemieckich egzotycznych programów zbrojeniowych. Latem 1945 r. odbył podróż do okupowanych Niemiec, w której towarzyszył mu bohater wojenny i zarazem przedstawiciel wpływowej politycznej dynastii John F. Kennedy. (Mało kto zdaje sobie sprawę, że JFK rozpoczął swoją służbę w Marynarce Wojennej od pracy w latach 1941-1942 r. w ONI, czyli wywiadzie Marynarki Wojennej.) Forrestal był jednym z politycznych mentorów JFK. JFK w styczniu 1947 r. został kongresmenem a wśród dokumentów MJ-12 znajduje się również notatka ciała znanego jako Interplanetary Phenomenom Unit (opisanego w poprzednim odcinku) z 22 lipca 1947 r, mówiąca, że informacje o "recovery operation" wyciekły do kongresmena Kennedy'ego i że źródłem wycieku był prawdopodobnie człowiek sekretarza sił powietrznych Stuarta Symingtona. Symington był sojusznikiem politycznym JFK, typowanym na wiceprezydenta w 1960 r. Forestall, jedna z najbardziej wyrazistych, antykomunistycznych postaci pierwszych lat Zimnej Wojny, nagle stracił stanowisko sekretarza obrony w marcu 1949 r. Ponoć spiskował z Thomasem Deweyem, kontrkandydatem Trumana w wyborach z 1948 r. Tuż po tej wymuszonej dymisji Forrestal został... zamknięty na oddziale psychiatrycznym Szpitala Marynarki Wojennej Bethseda. Ponoć miał załamanie nerwowe, ale żaden z badających go lekarzy tego nie potwierdził. Poważnie ograniczono do niego dostęp. Jego brat Henry Forrestal zyskał zgodę na wizytę dopiero, gdy zagroził pójściem do prasy i pozwaniem szpitala. Odmówiono dostępu jednak bliskim przyjaciołom i dwóm katolickim księdzom. Dopuszczono jednak do odwiedzin admirała Souersa i... senatora Lyndona Johnsona. Johnson chciał ewidentnie wymusić od Forrestala jakieś informacje. Gdy Henry Forrestal pojechał do szpitala wypisać z niego swojego brata, dowiedział się, że James Forrestal popełnił poprzedniej nocy samobójstwo wyskakując przez zamknięte okno. Ksiądz, który przybył na miejsce, usłyszał od jednego z sanitariuszy: "Ojcze, wiesz, że pan Forrestal się sam nie zabił?". Kontrowersyjny spiskolog William Cooper  (zabity przez policjantów w 2001 r.) napisał: "On był bardzo idealistycznym i religijnym człowiekiem. Wierzył, że opinia publiczna powinna znać prawdę. James Forrestal był też jednym z pierwszych znanych "porwanych". Gdy zaczął rozmawiać z przywódcami opozycji i Kongresu o problemie Obcych, Truman kazał mu złożyć dymisję. Wyrażał swoje obawy wielu ludziom. Słusznie wierzył, że jest obserwowany. To było interpretowane przez ludzi nie znających faktów jako paranoja".



Prezydent Eisenhower, jako szef sztabu Armii USA, musiał być świadomy tego, co się wydarzyło w Nowym Meksyku latem 1947 r. To on zresztą wydał gen. Twinningowi rozkaz udania się do bazy w Roswell. W MJ-12 pracował jego człowiek, gen. Bedell Smith i doradca Gordon Gray. Czasy Eisenhowera to rozkwit "czarnych programów" i Głębokiego Państwa. Są jednak poszlaki wskazujące, że pod koniec swojej drugiej kadencji Eisenhower był tym trendem coraz bardziej sfrustrowany. Czuł, że traci władzę na rzecz ludzi stojących w cieniu. W 2013 r. były funkcjonariusz CIA, na kilka miesięcy przed śmiercią udzielił ufologowi Richardowi Dolanowi wywiadu przed kamerą, w którym opowiedział jak w 1958 r. razem ze swoim zwierzchnikiem brał udział w spotkaniu w Białym Domu z prezydentem i wiceprezydentem Nixonem. Eisenhower był zły, że jest ograniczany dostęp jego ludzi do informacji o obcej technologii i życiu. "MJ-12 miała badać sprawę, ale nigdy nie wysyłają do mnie raportów." Zagroził, że jeśli nie wpuszczą jego ludzi do S-4 (Strefy 51), to każe tam wkroczyć Pierwszej Armii z Colorado. W 1960 r. CIA załatwiła mu upokorzenie przed Chruszczowem w związku ze sprawą zestrzelenia U2 nad Swierdłowskiem (U2 były rozwijane w Strefie 51) a prezydent w ostatnim swoim przemówieniu ostrzegł przed "kompleksem militarno-przemysłowym".



JFK w jednej ze swoich pierwszych podróży jako prezydent odwiedził bazy wojskowe w Nowym Meksyku, Teksasie i Arizonie a także grób sekretarza Forrestala. Jeden z rzekomych dokumentów M-12 to notatka prezydenta Kennedy'ego z 28 czerwca 1961 r. do szefa CIA Allena Dullesa, w której prosi go o krótkie podsumowanie "operacji wywiadowczych" MJ-12, gdyż "odnoszą się one do planów wojny psychologicznej związanych z Zimną Wojną". Wcześniej JFK dokonał zmian w programach wojny psychologicznej dając większą kontrolę nad nimi wojsku i Białemu Domowi a osłabiając rolę CIA. Dulles rzekomo mu odpowiedział dokumentem z 5 listopada 1961 r., w którym rżnie głupa pisząc, że UFO to "część sowieckiej propagandy mającej na celu rozprzestrzenianie nieufności wobec rządu". Dodaje, że "niektóre przypadki UFO nie mają charakteru ziemskiego", ale że "nie stanowią one fizycznego zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego"! Twierdzi też, że o pewnych bardziej wrażliwych operacjach MJ-12 nie może mówić, ze względu na bezpieczeństwo narodowe. Dulles trzy tygodnie później nie był już szefem CIA (poleciał za fiasko w Zatoce Świń), więc miał już totalnie wyj... na to, co myśli o nim prezydent i postanowił mu to okazać. Przypominam, że latem 1962 r. pułkownik Corso spotkał się z prokuratorem generalnym Robertem Kennedym i powiedział mu, że CIA dezinformuje prezydenta w wielu ważnych sprawach.



Sprawie prawdopodobnie przyglądał się James Jesus Angleton, sowiecki kret szef kontrwywiadu CIA (odpowiedzialny m.in. za pilnowanie niejakiego Lee Harveya Oswalda). Angleton, po przejściu na emeryturę w 1974 r., zatrzymał w domu ogromne archiwum kontrwywiadowcze (jak widać jego przepisy bezpieczeństwa nie obowiązywały), które według Marka Rieblinga zostało w 99 proc. spalone po jego śmierci przez jego współpracowników. Jeden z tych współpracowników wysłał w 1999 r. do ufologa Tima Coopera nadpalony dokument rzekomo ocalony z tego pogrzebowego ogniska. Dr Wood, po zbadaniu orzekł, że prawdopodobnie jest on autentyczny i pochodzi z początku lat 60. Jego autorem jest dyrektor CIA i skierowany został do osób oznaczonych kryptonimami: MJ-2, MJ-3, MJ-4, MJ-5, MJ-6 i MJ-7. Dokument ten mówi, że: "Jak musicie wiedzieć, Lancer dokonał pewnych zapytań dotyczących naszych aktywności, do których nie możemy dopuścić. Proszę najpóźniej do października dostarczcie swoją opinię. Wasze działania w tej sprawie są krytyczne dla kontynuowania istnienia tej grupy". Być może Dulles chciał znać ich odpowiedzi do października 1961 r., czyli na miesiąc przed odejściem z CIA. Omawia on w tym dokumencie różne warianty postępowania, tak by pewne informacje nie były dzielone z prezydentem, Narodową Radą Bezpieczeństwa, Szefem Połączonych Sztabów i "zagranicznymi przedstawicielami". Jeden z tych wariantów nazwany jest "Project Enviroment". Mówi on, że jeśli "warunki nie będą sprzyjały wzrostowi w naszym środowisku a  Waszyngton nie będzie mógł być odpowiednio nakierowany, pogodzie będzie brakowało opadów... więc powinno być mokro". Wzmianka ta może odnosić się do "mokrej roboty".



W 1994 r. dr Steven Greer dostał rzekomy dokument CIA będący streszczeniem podsłuchu z rozmowy pomiędzy dziennikarką Dorothy Kilgallen (przyjaciółką Marylin Monroe) i Howardem Rothbergiem, wspólnym znajomym Monroe i Roberta Kennedy'ego. Dokument nosi podpis Jamesa Angletona. Jest w nim wzmianka, że Rothberg powiedział o wielu sekretach, które Monroe poznała w wyniku swojego związku z Kennedymi, w tym o "wizycie prezydenta w bazie sił powietrznych będącej inspekcją rzeczy z innego świata". W rozdzielniku dokumentu jest nazwisko generała wywiadu sił powietrznych George Shulgena oraz adnotacja, że dokument odnosi się m.in. do projektu Moon Dust - tak miał się nazywać program zabezpieczania szczątków UFO. Być może więc JFK za pomocą kanałów wojskowych próbował poznać prawdę o UFO, a to co zobaczył wypaplał w łóżku Marylin Monroe. Gdy z nią zerwał chciała się podzielić różnymi sekretami na konferencji prasowej (m.in. o zamachach na Castro i związkach prezydenckiej administracji z mafią) ale nie zdążyła, bo "popełniła samobójstwo". Dorothy Kilgallen - dziennikarka zajmująca się m.in. tematyką UFO w latach 50. - też "popełniła samobójstwo". W 1965 roku, po przeprowadzeniu wywiadu z Jackiem Rubym.



Kennedy był jak wiadomo bardzo zaangażowany w program kosmiczny. 20 września 1963 r., przemawiając w Zgromadzeniu Ogólnym NZ, nagle stwierdził, że jest pole do współpracy USA i ZSRR w badaniach kosmicznych, w tym "wspólnej wyprawy na Księżyc". Siergiej Chruszczow, syn Nikity Chruszczowa stwierdził, że na początku listopada 1963 r. jego ojciec przyjął ofertę. Chruszczowa skłoniła do tego być może katastrofa sondy kosmicznej Kosmos 21 z 11 listopada 1963 r. Dzień później JFK wydał memorandum dotyczące współpracy USA i ZSRR w przestrzeni kosmicznej. Przeciwko komu miała być prowadzona ta współpraca?


Jak wszyscy pewnie wiemy, 22 listopada 1963 r. JFK został zastrzelony w Dallas. W jego zabójstwo były mocno zaangażowane CIA (w tym Angleton) i wiceprezydent Johnson. Ten sam człowiek, który nawiedzał Forestala na oddziale psychiatrycznym. Ten sam, który jako lider senackiej większości stworzył NASA. Oczywiście powodów do zabójstwa JFK było wiele, ale jego rzekomy konflikt z CIA i MJ-12 dotyczący "polityki kosmicznej" sam w sobie mógł okazać się wystarczającym motywem tego zamachu stanu.



Ta historia nie kończy się oczywiście na prezydenturze JFK. W 1972 r. o reelekcję walczył prezydent Richard Nixon. Nixon był najlepiej przygotowanym człowiekiem do sprawowania stanowiska prezydenta w XX-wiecznej historii USA. (Jeden z oficerów CIA wspominał jak robił mu briefing na temat pewnego afrykańskiego państwa. Nixon mu przerwał i udzielił mu długiego i interesującego wykładu o historii tego państwa. Oficer CIA był pod wrażeniem.) I chciał się zapisać w historii jako człowiek, który dokonał wielkich czynów. Jego szef sztabu H.R. Haldeman skontaktował się z producentem filmowym Robertem Emeneggerem i powiedział mu, że prezydentowi zależy na nakręceniu pewnego filmu dokumentalnego. Filmu poświęconego UFO! Film ten kręcono m.in. w pomieszczeniach Pentagonu a wojskowi eksperci wypowiadali się w nim dosyć obiektywnie na temat UFO, dopuszczając możliwość istnienia obcych cywilizacji. Podczas pracy nad filmem jego twórcy zostali zaproszeni do bazy sił powietrznych Norton w Kalifornii, gdzie mieściła się Air force Audiovisual Service. Oficerowie sił powietrznych podczas rozmowy w "bezpiecznym pokoju" poinformowali Emeneggera o istnieniu filmu z lądowania (!) UFO w bazie Holloman w 1964 r. Film miał pokazywać jak ze statku wychodzi obca istota i rozmawia z oficerami sił powietrznych! (Czyżby nie wszystkie "ufoki" były traktowane jako "wrogowie"?). Dokument "UFos: Past, Present, and Future" został wyemitowany przez NBC w 1974 r. Ostatecznie siły powietrzne udostępniły jedynie niewielki fragment zapisu filmowego z bazy Holloman - nie pokazujący lądowania.  Wyraźnie zmienił się klimat polityczny  - Haldeman stracił stanowisko w Białym Domu w wyniku afery Watergate. Plany Nixona dotyczące ujawnienia części informacji o Obcych zostały odłożone na półkę - prezydent miał ważniejsze sprawy na czele z aferą Watergate. Afera ta została z dosyć niejasnych przyczyn zorganizowana przez tajne służby i miała na celu obalenie prezydenta. Nixon z wielu powodów mocno zapisał się w historii. M.in. tym, że to za jego rządów odbyły się wszystkie załogowe lądowania Amerykanów na Księżycu. 



Wśród kolejnych prezydentów znaleźli się entuzjaści UFO. Gerald Ford, w latach 60. jako kongresmen opieprzał rząd za tuszowanie sprawy fali obserwacji UFO w Michigan. Jimmy Carter opowiadał o swojej obserwacji UFO i obiecywał ujawnienie prawdy o tym fenomenie. Ani Carter, ani Ford nic jednak nie zrobili w sprawie ujawnienia. Ronald Reagan dał się poznać jako entuzjasta UFO już wtedy, gdy był gubernatorem Kalifornii. Jako prezydent kilkukrotnie sugerował istnienie "zagrożenia z Kosmosu", które sprawi, że zwaśnione supermocarstwa połączą kiedyś siły. Poza tym jednak nie puszczał pary z ust. Bill Clinton też był mocno zainteresowany tajemnicami UFO. Razem z Hillary w 1995 r. spotał się z Laurencem Rockefellerem, przedstawicielem tzw. "elit", który pod koniec życia opowiadał się z ujawnieniem prawdy o UFO. Bill i Hillary słuchali bogatego staruszka, wzięli od niego kasę na kampanię a potem nie wywiązali się z obietnicy. Obaj Bushowie i Obama milczeli na temat UFO. I trudno się dziwić, bo byli blisko związani z CIA.



I nagle pojawił się ze swoimi genialnymi pomysłami znany miłośnik pizzy John Podesta. W 2002 r. stwierdził na jednej z konferencji, że już czas odtajnić akta dotyczące UFO. Napisał też przedmowę do jednej z książki ufologicznej (UFOs- Generals, Pilots, and Government Officials Go On The Record" Leslie Keana). W 2014 r. twittował, że "niestety ten rok nie przyniósł ujawnienia UFO". Ujawnienie dotknęło jednak maili Podesty, które wyciekły podczas kampanii wyborczej z 2016 r. Znalazł się tam m.in. mail z 25 stycznia 2016 r., który do Podesty napisał Tom DeLonge, były wokalista grupy Blink 182, który zaczął zajmować się ufologią. DeLonge napisał serię ufologicznych powieści "Sekret Machines" - jedną z nich z Peterem Levendą (o którym mocno rozpisuje się Spiskolog. Levenda później sobie zrobił fotkę z Podestą i DeLongiem i stwierdził, że Pizzagate to tylko "teoria spiskowa"). DeLonge przyciągnął do swojej uflogicznej inicjatywy m.in. gen. Michaela Careya, byłego zastępcy Dowództwa Kosmicznego Sił Powietrznych i gen. Williama McCaslanda, dowódcę Laboratorium Sił Powietrznych w bazie Wright-Patterson. Mail DeLonge'a do Podesty dotyczył właśnie spotkania z generałem McCaslandem w sprawie UFO. Czemu DeLonge razem z generałami sił powietrznych spotykał się z Podestą? Jest jasnym, że chciał wsparcia potężnego lobbysty z otoczenia Hillary Clinton - a niemal wszyscy przewidywali, że to Hillary zostanie prezydentem. Czemu jednak Podesta zainteresował się sprawą ujawnienia "prawdy o UFO"? W latach 90. walczył o odtajnieniem akt NASA dotyczących incydentu w Kecksburgu w latach 60. - co było działaniem głupim (bo NASA nie miała ze sprawą nic wspólnego). Można się domyślić, że "ujawnienie UFO" byłoby jedynie częściowe. I być może w sprawie chodziło bardziej o to, by ludzie tacy jak Podesta zyskali przy okazji dostęp do tego, co nie będzie ujawnione. Bracia Podesta jak wiadomo to dziwni ludzie, obracający się w dziwnych kręgach. Ktoś w pewnej frakcji służb mógł uznać, że nie powinno się ich dopuszczać do tych informacji, bo np. mogą je sprzedać Ruskim czy Chińczykom. Albo komuś jeszcze gorszego. Być może inicjatywa DeLonge'a była wywiadowczą zasadzką na tego typu ludzi. Maile Podesty zostały prawdopodobnie zhakowane przez NSA, która zrzuciła to na GRU. Ich publikacja przyczyniła się do zwycięstwa wyborczego Donalda Trumpa.



Za rządów Trumpa Marynarka Wojenna potwierdziła autentyczność nagrania z pościgu myśliwców F-18 z lotniskowca USS Nimitz za wielkim UFO. Nagranie to ujawnił think-tank Stars Academy DeLonge'a, w którym roi się od wojskowych. Mamy więc z formą "częściowego ujawnienia" w nixonowskim stylu. Trump, równie mocno zwalczany przez Głębokie Państwo jak Nixon, ogłosił natomiast w 2018 r. powstanie Sił Kosmicznych jako nowego rodzaju sił zbrojnych USA. Siły te mają oczywiście bronić USA przed zagrożeniami z Kosmosu. Pułkownik Corso spogląda pewnie na to z zadowoleniem z Nieba...



***

W kolejnym odcinku przyjrzymy się temu, co się działo w czasach Zimnej Wojny na Księżycu i Marsie. A także oczywiście na Phobosie.

A moim Czytelnikom proponuję kolejny eksperyment myślowy. Relacje dotyczące UFO pochodzące od wojskowych napływają nie tylko z krajów NATO i dawnego Układu Warszawskiego. Pojawiają się one również w Brazylii, Argentynie, Meksyku, RPA, Izraelu, Iranie, Indiach, Australii, Japonii i wielu innych krajach. Dlaczego jednak niemal nic w tej tematyce nie wypływa z Chin? To ogromny kraj zamieszkały przez miliard ludzi z ogromnymi siłami zbrojnymi. Kraj kontrolujący dawne centra starożytnych cywilizacji w Xinjangu i Tybecie - miejsca, będące celami dawnych nazistowskich wypraw badawczych szukających "broni bogów". I nikt tam nic nie widział? Gdyby UFO były globalną maskirowką komunistów i kapitalistów, to z Chin mielibyśmy mnóstwo relacji na temat Obcych. A jakoś nie mamy. Jak wiadomo, żaden z wojskowych się tam z nimi nie wychyla, bo trafiłby za coś takiego do łagru. Chiny są natomiast krajem, który w ostatnich kilkunastu latach dokonał ogromnego skoku technologicznego. Jest też krajem, w którym wdrażany zostaje wielkich system kontroli społecznej wykorzystujący sztuczną inteligencję. A teraz połączcie to z rozważaniami płka Corso na temat sztucznej inteligencji, która może kontrolować Obcych. I przypomnijcie sobie jak Was uczono na religii, że demony nie posiadają wolnej woli. Tak jakby rządziła nimi jakaś "sztuczna" inteligencja. 

sobota, 23 listopada 2019

Phobos: Wojna w przestworzach


Ilustracja muzyczna: Hans Zimmer - Gap - Dark Phoenix OST

W nocy z 24 na 25 lutego 1942 r. w Los Angeles słychać było wycie syren i przeciwlotniczą kanonadę. Po wykryciu kilkunastu niezidentyfikowanych obiektów na niebie ogłoszono alarm przeciwlotniczy. Mieszkańcy LA zastanawiali się: czy to powtórka z Pearl Harbor? Czy to Japończycy już rozpoczęli inwazję? Baterie przeciwlotnicze wystrzeliły tej nocy blisko 1,5 tys. pocisków do niezidentyfikowanych celów. Jeden z tych obiektów - oświetlony reflektorami przeciwlotniczymi - uwieczniono na zdjęciu. Świadkami ich przelotu były tysiące ludzi. Wielu z tych świadków było przekonanych, że obiekty te zmierzały w stronę zakładów lotniczych Douglasa i stoczni marynarki wojennej. Żadnych bomb jednak nie zrzuciły. Prasa lokalna przytaczała później relacje świadków mówiących o płonących szczątkach spadających z nieba w trzech miejscach. Po kilku dniach ogłoszono oficjalną wersję. Frank Knox, sekretarz marynarki wojennej stwierdził, że  obsługa dział przeciwlotniczych była zbyt nerwowa, dała się ponieść paranoi i po prostu strzelała w powietrze... Sekretarz wojny Henry Stimson powiedział jednak, że prawdopodobnie strzelano do komercyjnych samolotów wroga, które wystartowały z Meksyku lub do japońskich wodnosamolotów, które zostały przetransportowane okrętami podwodnymi w pobliżu wybrzeża.


26 lutego 1942 r. gen. George Marshall, szef sztabu armii USA, napisał memorandum do prezydenta Roosevelta mówiące o "niezidentyfikowanych samolotach" nad Los Angeles. Tajemniczych obiektów miało być co najmniej 15. Niektóre z nich leciały "bardzo wolno", niektóre przyspieszały do 2000 mil godzinę - prędkości wówczas nieosiągalnych dla konwencjonalnych samolotów. Memorandum to zostało ujawnione w ramach ustawy FOIA (o swobodnym dostępie do informacji) jest więc dokumentem oficjalnym i prawdziwym, pochodzącym z państwowych archiwów. Obok niego istnieje jednak też memorandum Marshalla do Roosevelta z 5 marca 1942 r. - dokument nieznanego pochodzenia, mówiący o tym, że wywiad marynarki wojennej powiadomił o wydobyciu u wybrzeży Kalifornii "niezidentyfikowanego samolotu" oraz znalezieniu wraku "podobnego pojazdu" w górach San Bernardino przez Korpus Powietrzny Armii. Obiekty te "nie mogą być zidentyfikowane jako konwencjonalne samoloty". Na podstawie "tajnych źródeł wywiadowczych" wnioskuje się, że "mają one prawdopodobnie pochodzenie międzyplanetarne" i w związku z tym wywiad wojskowy stworzy specjalną jednostkę badającą ten fenomen. Dokument zawiera prawidłowy numer akt przynależących do Biura Szefa Sztabu. Jest na nim jednak nie spotykany gdzie indziej nadruk "Interplanetary Phenomenon Unit". Przecieki, że tak właśnie nazywała się tajna komórka wywiadu armii USA zajmująca się UFO w czasie wojny pojawiały się od lat. Przecieki te mówiły nawet, że na jego czele stał gen. James Doolitle - ten od rajdu na Tokio. (Co byłoby naturalnym wyborem ze względu na jego wielkie zaintersowanie programami rakietowymi i niekonwecjonalną technologią lotniczą.) W 1984 r. ufolog William Steinman zwrócił się do armii o akta IPU w ramach ustawy FOIA. Oficjalnie odpowiedziano mu, że IPU "już dawno zostało rozwiązane" a jego akta "prawdopodobnie trafiły do sił powietrznych". W 1987 r. o to samo zapytał w ramach ustawy FOIA ufolog Timothy Good. Odpowiedziano mu, że IPU zostało rozwiązane w latach 50. a jego akta włączone do Projektu Blue Book, czyli oficjalnego, publicznego dochodzenia Sił Powietrznych dotyczącego UFO (a raczej zabiegu PR mającego uspokoić opinię publiczną, że żadnego UFO nie ma). Czyli jednak IPU istniało, wywiad wojskowy prowadził od 1942 r. swoje badania dotyczące UFO i miał solidne podstawy, by uznać te obiekty za "fenomen interplanetarny". W rzekomym memorandum gen. Marshalla z 5 marca nie ma ani słowa o znalezionych zwłokach pasażerów tych pojazdów, więc być może były one tylko dronami zwiadowczymi. W sprawę był też zaangażowana Marynarka Wojenna i doszło do współpracy pomiędzy nią a Armią. Może świadczyć o tym rozkaz z 25 lutego 1942 r. do komandora Rico Botty z wywiadu marynarki wojennej, by pilnie się udał z LA do bazy Wright-Patterson w Ohio, czyli w miejsce, gdzie rutynowo trafiła przechwycona wroga technologia lotnicza. Botta był specjalistą od silników lotniczych a w czasie wojny ponoć kierował siatką zbierającą informację o niemieckich egzotycznych programach zbrojeniowych (jednocześnie mając posadę w zakładach zbrojeniowych w San Diego). Dosłużył się stopnia admirała. Tymi obiektami interesowało się też FBI. W ujawnionej w ramach FOIA odręcznej notatce szefa FBI J. Edgara Hoovera z 15 lipca 1947 r. (a więc napisanej mniej więcej tydzień po katastrofie w Roswell) znajduje się zadziwiający fragment mówiący, że: "Musimy nalegać na pełen dostęp do zabezpieczonych dysków. Na przykład, w sprawie z La, Armia przejęła go i nie dała nam możliwości go zbadania".

Pierwszy (w miarę dobrze udokumentowany) kontakt między siłami zbrojnymi USA a "fenomenami międzyplanetarnymi nie należał więc do przyjaznych. Podobnie jak następne...



15 maja 1947 r. podczas testu poniemieckiej rakiety V2 na poligonie White Sands w Nowym Meksyku, pocisk mocno zboczył z toru lotu i spadł kilka kilometrów od miasta Alamogordo. Dowódca tego poligonu ppłk Harold Turner powiedział lokalnej prasie, że spowodowane to było przez "peculiar phenomena". Książkę pod tytułem "Peculiar Phenomena" pisał (ale ostatecznie nie wydał) Andrew Kissner, stanowy kongresmen z Nowego Meksyku. Publikacja ta jest poświęcona tajnej wojnie w przestworzach, która była wówczas toczona nad Nowym Meksykiem. Kissner rozmawiał z technikami radarowymi z poligonu White Sands, którzy śledzili wówczas V2 na ekranie radaru. Powiedzieli mu, że nagle do pocisku zbliżył się niezidentyfikowanym obiekt. Tuż po tym rakieta zmieniła kurs. Jeden z oficerów armii potwierdził przebieg tego incydentu i dodał, że został on uznany za "wrogi". Do kolejnego testu V2 miało dojść 29 maja. Nad poligonem pojawiło się UFO, ale armia miała dla niego niespodziankę. Pojazd został trafiony rakietą ziemia-powietrze (czyżby załoga pomyliła tę rakietę z testowaną V2 i spóźniła się z manewrem obronnym?). O eksplozji nad poligonem pisał następnego dnia "New York Times". Obiekt nie został zestrzelony, ale poważnie uszkodzony i poleciał na południe, aż rozbił się po meksykańskiej stronie granicy w okolicach Juarez. Zostawił krater i chmurę w kształcie grzyba, więc miejscowi przestraszyli się, że spadła bomba atomowa. Amerykańskie jednostki z Ft. Bliss wdarły się na terytorium Meksyku, ale przy kraterze napotkały meksykańskich żołnierzy. Gen. Enrique Dias Goznales, dowódca garnizonu w Juarez, kazał Amerykanom się wynieść. Z wraku pewnie i tak niewiele zostało, bo jakoś Meksyk w następnych latach nie dorobił się światłowodów i układów scalonych...



Roswell znajduje się 205 km na wschód od White Sands. W tamtejszej bazie lotniczej stacjonowała wówczas jedyna na świecie eskadra bombowa dysponująca bronią nuklearną. W White Sands dokonano pierwszej udokumentowanej próbnej eksplozji nuklearnej na świecie. W pobliskich bazach lotniczych działały bardzo silne radary. Płk Corso pisał, że na kilka tygodni przed katastrofą w Roswell do tamtejszej bazy sprowadzono dodatkową ekipę z wywiadu wojskowego, która miała za zadanie przyjrzeć się "anomaliom" pojawiającym się na radarze - tajemniczym obiektom latającym z niezwykłymi prędkościami. Według Corso, UFO z Roswell rozbiło się, bo efekt działania silnego radaru nałożył się na silną burzę, co prawdopodobnie doprowadziło do zakłócenia działania systemów nawigacyjnych pojazdu. Kissner twierdzi jednak, że ta katastrofa nie była przypadkiem, tylko prawdopodobnie skutkiem zestrzelenia.



Tak właściwie to latem 1947 r. doszło do całej serii katastrof UFO w tym regionie. Porucznik Walter Haut, oficer prasowy 509. Eskadry Bombowej z Roswell opowiadał pod koniec życia, że wiadomość o rozbiciu się UFO na farmie Maca Brazella pod Roswell została podana celowo do prasy. Gen. Roger Ramey, z bazy w Forth Worth, kazał podać tę informację, bo o wieści o znalezieniu wraku na farmie Brazela już się rozeszły a trzeba było zatuszować... drugą katastrofę pod Roswell - na równinie San Agustin. Do tej drugiej katastrofy doszło na odludziu a wrak był lepiej zachowany. Po tym jak informacja o znalezieniu "latającego spodka" w Roswell poszła w świat, Pentagon kazał generałowi Rameyowi wycofać się z tego i zatuszować sprawę  - tak mówi relacja zastępcy gen. Rameya, gen. Thomasa Jeffersona Dubose. Dubose przyznał, że historia z balonem meteorologicznym została wymyślona, by zatuszować katastrofę UFO i że wydał rozkaz wysłania szczątków tego obiektu do bazy Wright-Patterson. (Gen. Arthur Exon, legenda sił powietrznych, weteran drugiej wojny światowej, dowódca bazy Wright-Patterson w latach 60., już na emeryturze wspominał o tym, że był świadomy transportu z Roswell do Wright-Patterson, gdy służył w tej bazie w 1947 r. Jeden z naukowców badających szczątki po latach opowiedział mu o "nieziemskim metalu", który wówczas tam trafił. Gen. Exon twierdzi, że wszyscy, włącznie z prezydentem Trumanem już 24 godziny po katastrofie w Roswell byli świadomi tego, że znaleziono tam coś "pozaziemskiego". Twierdzenia gen. Exona spotkały się jedynie z oficjalnym milczeniem - nikt w armii nie śmiał atakować legendy.) Mieszkańcy Roswell wspominali później, że latem 1947 r. dochodziło do zastraszania przez armię potencjalnych świadków. Oddelegowano do tego zadania ekipę z bazy Wright-Patterson. Michelle Penn, córka płka Huntera G Penna (w czasie drugiej wojny światowej bombardiera z 303. Grupy Bombowej "Hell's Angels") wspomina, że jej ojciec opowiadał jej później o tym zadaniu. Miał on m.in. zastraszać ludzi za pomocą... szpikulca do lodu. (Jak widać pewne pomysły z "X-files" miały swój pierwowzór w rzeczywistości.)



W 1996 r. do popularnego ufologicznego programu radiowego Arta Bella trafiła przesyłka podpisana "Przyjaciel". Znalazł się w niej list od osoby twierdzącej, że jest amerykańskim wojskowym i że dziadek nadawcy - też wojskowy - brał udział w zabezpieczeniu szczątków UFO rozbitego w okolicach poligonu White Sands. Dziadek miał podczas tej akcji "sprywatyzować" jeden z fragmentów rozbitego pojazdu. Przekazując go wnuczkowi stwierdził, że jest on zrobiony z "czystego alumunium". Fragment szczątków był dołączony do listu. Badania wykazały, że został on wykonany nie z aluminium, ale z bizmutu, magnezu i cynku. A dokładnie składał się kilkudziesięciu warstw: 1-4 mikrony czystego bizmutu, 100-200 mikronów stopu magnezu i cynku. W 1947 r. nikt na Ziemi czegoś takiego nie produkował i chyba obecnie też nikt... Ale wróćmy do tajnej wojny w przestworzach...




Obcy prawdopodobnie odgrywali się na nas. Z wyliczeń Andrew Kissnera wynika, że w ciągu 72 godzin od incydentu z Juarez z 29 maja 1947 r. doszło na całym świecie do 29 katastrof lotniczych, w których zginęło łącznie 198 ludzi. To był zupełnie anormalny skok.  Odwet mógł dotknąć nie tylko lotnictwa cywilnego. W lipcu 1947 r. lotnictwo armii USA straciło pięć samolotów nad Nowym Meksykiem. Oczywiście podobne incydenty zdarzały się również później. Najlepiej udokumentowanym z nich jest śmierć kpt Thomasa Mantella 7 stycznia 1948 r., który swoim P-51 Mustangiem ścigał duży metaliczny UFO nad Kentucky. Świadkowie mówili o "zestrzeleniu" jego samolotu.


W lipcu 1952 r. myśliwce F-86 Sabre ścigały się nad Waszyngtonem z UFO lecącymi w formacjach. Niezidentyfikowane obiekty pojawiły się w zamkniętej przestrzeni powietrznej nad Kapitolem i Białym Domem. Opinia publiczna niepokoiła się fenomenem UFO coraz bardziej. CIA, w ramach Panelu Robertsona, zaproponowała więc kampanię ośmieszania zjawiska i ludzi się nim zajmujących. Kampania ta była prowadzona przez Agencję prawdopodobnie już od 1947 r. (np. plasowanie przez nią absurdalnych opowiastek o "małych zielonych ludzikach" w tabloidach).



Do bardzo niepokojącego incydentu doszło w marcu 1967 r. w bazie pocisków nuklearnych Malmstrom w Montanie. Po obserwacji UFO nad bazą doszło do awarii układów sterowania pocisków nuklearnych Minuteman znajdujących się w silosach. Incydent powtórzył się osiem dni później. Wiemy o tym m.in. z relacji Roberta Salasa, który był zastępcą dowódcy ekipy odpowiedzialnej za te pociski, z relacji Dwynne Arnesona, dowódcy centrum komunikacji 20. Dywizji Powietrznej w Great Falls w Montanie (który zapamiętał otrzymanie wiadomości o tym, że "UFO wyłączyło ICBM w Montanie") i Roberta Kaminskiego, inżyniera Boeinga, który badał systemy kontroli pocisków po tym incydencie.

Ale oczywiście Obcy też ponosili straty w tej tajnej wojnie. Roswell nie było jedyną katastrofą UFO. Wyspecjalizowane jednostki sił zbrojnych USA zdołały zabezpieczyć wiele wraków rozbitych UFO. Według pułkownika Corso, na przełomie lat 50. i 60. odkryto, że można za pomocą silnych radarów śledzących zakłócać systemy nawigacyjne tych pojazdów. Wypracowano metodę pomagającą sprowadzać w ten sposób statki na ziemię. W maju 1974 r. udało się zestrzelić UFO w pobliżu bazy Rammstein w RFN za pomocą rakiety ziemia-powietrze.



Tam gdzie wojna, tam też i zdarza się brać jeńców. Pułkownik Marion Magruder, USMC, as lotniczy znad Okinawy, pod koniec życia opowiedział swoim synom jak w 1948 r. jego klasę z kursu dla dowódców lotniczych wysłano do bazy Wright-Patterson. To nie był zwykły kurs dla dowódców. To była elita elity wybrana spośród bohaterów II wojny światowej jako kadra perspektywiczna. Polityka sił zbrojnych dotycząca tego, co ujawniać a co tuszować w sprawie UFO dopiero się kształtowała a decydenci byli ciekawi jak do problemu podchodzą przyszli wojskowi liderzy. Pokazano im szczątki UFO a także... żywą istotę, która przetrwała jedną z katastrof. Magruder z fascynacją wspominał, niemal typowego "Szaraka" (tylko o nieco różowawej skórze), którego określił jako "gumiastego". "To było żywe. Ale ją zabiliśmy! Oni zabili tą małą istotę w ramach testów!" - wspominał Magruder. Jego wspominki były szokujące, gdyż trudno sobie wyobrazić, by psuł sobie reputację bohatera wojennego (i człowieka który odniósł wielki sukces w biznesie), zwierzając się, że widział "gumiastego" ufoka. Kapitan Bill Uhouse, pilot testowy i mechanik z bazy Wright-Patterson i ze słynnej Strefy 51, też zebrał się na starość na wspominki i opowiadał, że jeden z "Szaraków" będących w niewoli pomagał przy rozwiązywaniu problemów technicznych związanych z "reverse engineeringiem" jednego z pojazdów Obcych. Ten ufok musiał być takim kosmicznym "Hanoi Johnem" McCainem... :)



Ta tajna wojna w przestworzach była prowadzona również po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny. O wojskowych obserwacjach UFO w ZSRR szeroko pisała m.in. płk Marina Popowicz - pilotka-rekordzistka, zwana "Madame Mig". Popowicz wspominała o 3 tys. obserwacji UFO nad Związkiem Sowieckim dokonanych przez wojskowych i cywilnych pilotów, o wsadzaniu do psychuszek wojskowych mówiących o swoich doświadczeniach z tym fenomenem i o szczątkach pięciu obcych pojazdów znajdujących w rękach KGB (jak widać te szczątki nie przełożyły się na rozwój technologiczny ZSRR - czyżby tamtejsi uczeni nie wiedzieli co z nimi zrobić?).



Płk Ryszard Grundman, dowódca 1. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego "Warszawa" w latach 1967-1973, a później m.in. szef bezpieczeństwa lotów Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej Kraju wspominał: "pilotom wojskowym, którzy widzieli na własne oczy niezidentyfikowane obiekty latające, daleko jest do śmiechu. Nie twierdzą, że spotkali kosmitów, ale uważają, że zdarzyło im się coś, czego nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Proszę sobie wyobrazić, że podczas lotu ćwiczebnego nagle podlatuje do pana maszyny pulsujący zmiennym światłem spodek i zaczyna wykonywać manewry zaprzeczające prawom fizyki. (...) Nie pamiętam dokładnej daty, ale najwięcej sygnałów dotyczyło wydarzeń z 11 grudnia 1982 r. W nocy stacje radiolokacyjne w różnych częściach Polski zaczęły meldować o wykryciu poruszających się z ogromną prędkością obiektów. W sumie nad naszym terytorium zaobserwowano ich aż 16. Samoloty myśliwskie dostały rozkaz startu i zestrzelenia przeciwnika, ale żadnej z maszyn nie udało się zlokalizować celów. Dziwne obiekty pojawiły się wtedy także nad NRD, Czechosłowacją i wschodnią częścią ZSRR. Obawiano się nawet, że rozpoczął się atak NATO. W tym przypadku nie mamy do czynienia z obserwacją jednego pilota, tylko zdarzeniem, które uruchomiło całą machinę wojskową i zaangażowało setki osób. Wszyscy nie mogli ulec złudzeniu. A tym bardziej złudzeniu nie mógł ulec radar. (...) Dysponuję relacją z 1955 r. Podczas ćwiczeń Układu Warszawskiego stacja radiolokacyjna w rejonie Warszawy namierzyła dwa cele nad Zatoką Gdańską. Poruszały się z prędkością 2300 km/h na wysokości 20 tys. metrów. W tych czasach nie istniał żaden samolot o takich osiągach. Co jeszcze dziwniejsze, w pewnym momencie oba obiekty zrobiły zwrot o 90 stopni. Dosłownie w miejscu, bez żadnego promienia skrętu. Takiego manewru na tak dużej prędkości nie da się wykonać. Nie są w stanie zrobić tego nawet współczesne, najnowocześniejsze samoloty. A co dopiero 50 lat temu. "

Czyżby więc wojskowi z obu stron Żelaznej Kurtyny obserwowali ten sam fenomen, czy też solidarnie, ponad podziałami ideologicznymi, postanowili wspólnie łgać o jakiejś tajnej wojnie z UFO? Ten drugi scenariusz byłby nawet ciekawszy, bo potwierdzałby teorię konwergencji...



Jak wspominałem w poprzednim odcinku tej serii, płk Philip J. Corso twierdził, że w latach 80., pod przykrywką reaganowskiego programu SDI powstawał system obrony Ziemi przed zagrożeniami z Kosmosu. Ten system sprawił według Corso, że "zaczęliśmy z nimi wygrywać". Czy coś może potwierdzać słowa pułkownika Corso? Zapewne takim dowodem pośrednim jest zapis z kamery rejestrującej misję wahadłowca STS-48 we wrześniu 1991 r. Widać na nim jak na orbicie okołoziemskiej porusza się kilka obiektów. Mogą być to oczywiście satelity czy kosmiczne śmieci. W pewnym momencie jednak pojawia się błysk w lewym dolnym rogu ekranu a jeden z obiektów zatrzymuje się, gwałtownie zmienia kierunek lotu i ucieka z dużą szybkością. W jego stronę leci wystrzelony z ziemi obiekt zostawiający świetlistą smugę. Wyliczono, że obiekt ten został prawdopodobnie wystrzelony w stronę UFO z bazy Pine Gap w Australii, znanej z prowadzenia tam eksperymentów nad broniami elektromagnetycznymi. Być może więc Obcy odwiedzają nas nieco rzadziej niż kiedyś, gdyż ryzykują zestrzelenie na orbicie...


Ronald Reagan mówiąc o Gwiezdnych Wojnach snuł wizję "zagrożenia z Kosmosu", wobec którego nasze ziemskie spory zbledną. Proponował też Gorbaczowowi objęcie przestrzeni kosmicznej nad ZSRR ochroną w ramach SDI. Może nie powinno nas więc dziwić, że na jedno spotkanie w Białym Domu poświęcone SDI Reagan zaprosił majora Królewskiej Armii Węgierskiej Colmana von Keviczky'ego, filmowca, działacza antykomunistycznego i zarazem zapalonego ufologa propagującego tezę o "wrogich" intencjach Obcych. Keviczky podczas tego spotkania stwierdził, że SDI powinna nazywać się UDI czyli "UFO Defence Initiative". Reagan chyba nie protestował...

***

W następnym odcinku serii "Phobos" m.in. o nadpalonym dokumencie z archiwum Jamesa Jesusa Angletona, o sekretarzu Forestallu, o tym jakim Nixon był równym gościem i o tym w co wpierdolił się John Podesta... Space Force!

Krytykom tej serii twierdzącym, że nie ma ona żadnego znaczenia dla naszych przyziemnych spraw proponuje natomiast małe ćwiczenie umysłowe. Zastanówcie się skąd wzięła się idea "degrowth" czyli cofania rozwoju przemysłowego naszej cywilizacji w "trosce o ekologię"? Skąd się biorą wśród elit rozważania na temat depopulacji Ziemi? Czemu prowadzone są działania mające na celu zastąpienie tej części ziemskiej populacji, która doszła do największego zaawansowania technologicznego tą częścią, która zatrzymała się w rozwoju kilka wieków temu (jeśli nie w neolicie)? Czemu tyle wysiłków wkłada się w obniżanie standardów edukacji? Komu służy ta rozkładowa robota? I kto ma przejąć od nas nasze zasoby surowcowe i przyrodnicze? How dare you!


***

A ze spraw bardziej przyziemnych:

Donald Trump niedawno trafił w trybie nagłym na badania do Walter Reed Military Hospital. Są przecieki mówiące, że podejrzewano, że mógł zostać podtruty. Wcześniej osoba próbująca dla niego jedzenie nagle zachorowała. Zachodzi więc podejrzenie użycia trucizny z opóźnionym efektem działania. We wrześniu 2017 r. Roger Stone mówił w programie Alexa Jonesa, że Trump jest podtruwany w Białym Domu.  To by mogło tłumaczyć część jego dziwnych zachowań mogących świadczyć o jakimś problemie neurologicznym.

Hillary też ma problemy. Niedawno samolot, którym miała lecieć z Nowego Jorku został cofnięty z powodu awarii. Widziano dym a w pobliżu maszyny znaleziono odłamki.

sobota, 16 listopada 2019

Phobos: Duchy Pentagonu


Jaki jest życiowy cel ponad 80-letnich staruszków? Dla znacznej większości z nich jest nim cieszenie się drobnymi przyjemnościami ostatnich dni życia. Ludzie w tym wieku obawiają się, że stracą władzę nad swoim ciałem i umysłem. Oswajają się przy tym z perspektywą śmierci. Czasem stają się przez to bardziej religijni. Nie gonią za sławą i pieniędzmi. Zwłaszcza, jeśli mają życiorysy, którymi można by obdzielić kilka "zwykłych" osób.



O czym więc myślał w wieku 82 lat pułkownik Philip J. Corso? Na pewno wojennej sławy mu nie brakowało. Zdobył w armii USA 19 odznaczeń. Był weteranem II wojny światowej i Korei. W latach 1944-1945 kierował amerykańskim kontrwywiadem wojskowym w Rzymie. W Korei służył w sztabie gen. MacArthura. Za Eisenhowera pracował w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego (NSC), gdzie poznawał kulisy Zimnej Wojny. Później pracował w Pentagonie w Biurze ds. Obcej Technologii (obcej w znaczeniu zagranicznej). W swoim życiu codziennie się stykał z osobami tworzącymi historię. Weteranom zdarza się podkręcać opowieści o swoich dokonaniach - zazwyczaj zawyżają liczbę Niemców, których zabili i kobiet, z którymi się przespali. Corso sprawiał jednak wrażenie człowieka, który z zawodowego przyzwyczajenia wieloma ze swoich dokonanań się nie chwali. Trudno go też uznać za dezinformatora oddanego amerykańskiemu Głębokiemu Państwu. Był bardzo krytyczny wobec CIA, którą atakował z pozycji antykomunistycznych. W 1994 r. naraził się establiszmentowi zeznając w Kongresie w sprawie zaginionych jeńców z Korei (a właściwie pozostawionych Sowietom i Chińczykom). Dość powiedzieć, że jego zeznania wywołały wściekłość senatora Johna McCaina, który argumentował, że "znał Eisenhowera, i że Eisenhower, by do czegoś takiego nie dopuścił" (Corso też jednak znał Eisenhowera - zdecydowanie lepiej niż McCain, bo od co najmniej 1944 r.) Pułkownik Corso zachował też do końca życia dużą sprawność umysłu. Nie zachowywał się jak osoba z demencją czy ze schizofrenią. Nie był też żadnym szalonym newage'owym okultystą. Był katolikiem, który miał okazję poznać dwóch papieży. W każdej sprawie zostałby uznany za ultrawiarygodnego świadka. Co więc sprawiło, że w 1997 r., na rok przed śmiercią napisał wspomnienia "Day after Roswell" opowiadające o jego udziale w tajnej wojnie przeciwko tajemniczemu wrogowi zagrażającemu ziemskiej cywilizacji?


Ilustracja muzyczna: Harry Gregson- Williams - Life - Prometheus OST



Corso opisuje w tych wspomnieniach swoją pracę w Biurze ds. Obcej Technologii w Departamencie Obrony na przełomie lat 50. i 60. Zajmował się tam głównie analizowaniem sowieckiej i sojuszniczej technologii zbrojeniowych. Jeśli Sowieci mieli nowe rakiety przeciwlotnicze lub Francuzi nowe śmigłowce, to ich dokonaniom przyglądał się właśnie płk Corso ze swoim zespołem. Jego zwierzchnikiem był gen. Arthur Trudeau, bohater wojny w Korei, szef Działu Badań i Rozwoju Armii USA. Pewnego dnia Trudeau przyszedł do gabinetu Corso i poinformował go o pewnych artefaktach, które zalegają od ponad dekady w jednej z szaf, bo poprzednicy za bardzo nie wiedzieli co z nimi robić. Wówczas były zbyt zaawansowane technologicznie, by je skopiować, ale może teraz się uda. Trudeau nakazał potraktować zadanie z najwyższą tajnością. Te przedmioty byłyby bowiem nie tylko łakomym kąskiem dla sowieckich szpiegów. "Siły powietrzne będą tego chciały, bo uważają, że to do nich należy. Marynarka Wojenna, będzie tego pragnęła, bo chce wszystkiego, co mają siły powietrzne. CIA chce tego, by natychmiast to przekazać Sowietom" - stwierdził gen. Trudeau. Wyjaśnił, że chodzi o szczątki z katastrofy UFO w Roswell z lipca 1947 r.


W lipcu 1947 r. amerykańska prasa donosiła o rozbiciu się "latającego spodka" na ranczu pod Roswell. Początkowo potwierdzały to siły powietrzne armii USA. Porucznik Walter Haut, rzecznik bazy w Roswell (w której stacjonowała jedyna na świecie eskadra uzbrojona w bomby atomowe) wydał, na polecenie dowódcy bazy pułkownika Williama Blancharda (późniejszego zastępcy dowódcy amerykańskich sił powietrznych) oficjalny komunikat mówiący o znalezieniu wraku "latającego spodka". (Dlaczego podano tę wiadomość wyjaśnię w następnym odcinku.) Generał Roger Ramey, dowódca Eighth U.S. Army Air Force z Fort Worth, nakazał jednak szybko szybko zmienić wersję. Haut został zmuszony do zwołania konferencji, na której tłumaczył, że doszło do żenującej pomyłki - na ranczu pod Roswell znaleziono szczątki balonu meteorologicznego. (W ostatnich latach życia Haut utrzymywał, że pierwszy komunikat był prawdziwy. Widział wrak i ciała załogi tego pojazdu. W sprawie Roswell zebrano wiele relacji wojskowych i cywilów, które są zbieżne w najdrobniejszych szczegółach i potwierdzają wersję porucznika Hauta.) W latach 90. siły powietrzne ogłosiły, że pod Roswell rozbił się nie balon meteorologiczny ale balon do wykrywania sowieckich prób jądrowych z Projektu Mogul a poza tym wiatr tam przywiał manekiny wykorzystywane do testów... Nie wyjaśniono dlaczego wydano rozkazy dotyczące przewiezienia szczątków tego "balonu" do bazy w Fort Worth a stamtąd do bazy Wright-Patterson w Ohio, będącej miejscem, w którym analizowano przechwyconą zagraniczną technologię lotniczą. Zachowały się relacje pilotów - oficerów wysokiej rangi - który lecieli z wrakiem "balonu" do  bazy Wrigh-Patterson. Nie wiadomo również dlaczego gen. Nathaniel Twinning, szef Dowództwa Materiałowego Sił Powietrznych Armii USA, późniejszy dowódca sił powietrznych i szef połączonych sztabów, na początku lipca 1947 r. nagle przerwał zaplanowaną podróż do zakładów lotniczych w Seattle i zamiast tego poleciał do Nowego Meksyku, zapoznać się ze znalezionym "balonem". (Twinning we wrześniu 1947 r. napisał memorandum, w którym stwierdzał, że "latające spodki" to "realny fenomen" a nie wynik anomalii meteorologicznych czy przywidzeń.) Nie wiadomo też dlaczego o katastrofie "balonu" zbriefowano gen. Curtisa LeMaya i gen. Dwighta Eisenhowera. Nie wiadomo też dlaczego do bazy w Roswell nagle przywieziono kilku prominentnych niemieckich naukowców sprowadzonych do USA w ramach Operacji Paperclip. Trudzono ich tylko po to, by zapoznali się ze szczątkami balonu?



Corso był wówczas oficerem ds. bezpieczeństwa w bazie w Fort Riley w Kansas. Opisał jak w lipcu 1947 r. do bazy przyjechała wojskowa ciężarówka zmierzająca do Wright- Patterson. Oficjalnie wiozła "złom lotniczy". Zapewne będący szczątkami "balonu", których nie zebrano za pierwszym podejściem. Jedną ze skrzyń z ciężarówki przeniesiono jednak na jedną noc (podczas postoju) na teren laboratorium medycznego. Corso podczas nocnego obchodu bazy zauważył, że wokół tego budynku kręci się jeden ze znajomych podoficerów. Opowiedział on mu, że słyszał od kierowców ciężarówki o niesamowitej rzeczy kryjącej się w skrzyni. "Pan może to sprawdzić majorze!" . Corso na wszelki wypadek przyjrzał się tajemniczemu ładunkowi. Uchylił wieko skrzyni. Był zszokowany. Zobaczył zatopione w jakimś pojemniku humanoidalne ciało. Miało ono dużą głowę i wielkie, czarne, skośne oczy, mały otwór gębowy, niemal niewidoczny nos i brak uszu. Odcień jego skóry był zbliżony do szarego. Corso pomyślał w pierwszej chwili, że to jakaś medyczna anomalia lub zwłoki z Hiroszimy. Zajrzał do listu przewozowego przytwierdzonego do wewnętrznej ścianki skrzyni. Była w nim mowa o zwłokach znalezionych w okolicach Roswell w Nowym Meksyku. (Były funkcjonariusz CIA o pseudonimie "Kewper" w ostatnich latach życia udzielił wywiadu znanej ufolog Lindzie Moulton Howe, w którym potwierdził, że część szczątków z Roswell wieziona była poprzez Fort Riley.)



Gdy więc gen. Trudeau pokazał płkowi Corso szczątki z pojazdu, który rozbił się w Roswell, nie wywołał tym już większego szoku u niego. Co jednak te szczątki robiły w jednej z szaf w Pentagonie? No cóż, w 1947 r., w kilka miesięcy po katastrofie w Roswell, siły powietrzne oddzieliły się od armii i stały się samodzielnym rodzajem sił zbrojnych. Przed tym rozdzieleniem badaniem wraku i ciał z Roswell zajmowali się ludzie gen. Twinninga w bazie Wright-Patterson. Gdy doszło do wydzielenia sił powietrznych jako odrębnego rodzaju sił zbrojnych, siły powietrzne zatrzymały sobie wrak z Roswell i największą część z rozproszonych szczątków. Ale by nie wywoływać gniewu innych rodzajów sił zbrojnych, przekazały część szczątków i artefaktów Marynarce Wojennej i Armii. To co zobaczył płk Corso było właśnie "nędznymi ochłapami" przekazanymi przez siły powietrzne. No cóż, te ochłapy nie były takie "nędzne" jak wyglądało to na pierwszy rzut oka. Siły powietrzne skupiły się na analizie systemu napędowego statku obcych, armia dostała artefakty znalezione wewnątrz wraku. Było tam trochę szczątków wykonanych z cienkiego i lekkiego "metalu z pamięcią", który po próbach odkształcenia wracał do pierwotnego kształtu. Z dokumentacji wynikało, że we wraku nie zaleziono przewodów elektrycznych, były za to "dziwne kable" przewodzące światło. W szczątkach z Pentagonu były też coś wyglądającego na obwody scalone, mała "latarka" emitująca wiązkę światła, która potrafiła zapalać różne przedmioty, noktowizor oraz opaskę na głowę, co do której domyślano się, że pozwala na sterowanie pojazdem za pomocą fal mózgowych.



Corso skontaktował się z nazistowskimi naukowcami z Projektu Paperclip - a także ze współpracującymi z nimi doktorem Robertem Sarbacherem.  Część z nich przyznała, że zetknęła się z tymi szczątkami już w 1947 r. Według Corso UFO, które rozbiło się pod Roswell miało kształt nie tyle dysku, co półksiężyca. Dokładnie takie same pojazdy widział Kenneth Arnold, w czerwcu 1947 r. nad stanem Waszyngton, podczas incydentu, który dał początek manii "latających spodków". Gdy pytał niemieckich naukowców, czy to przypadek, że pojazd obcych był podobny do latającego skrzydła Hortena opracowanego przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej, nazistowscy naukowcy uśmiechali się i odpowiadali, że to nie przypadek.



Corso i Trudeau postanowili, że najbardziej efektywnym sposobem na wykorzystanie artefaktów z Roswell będzie ich przekazanie do zaufanych ludzi w wybranych firmach zbrojeniowych. Naukowcy zatrudnieni w sektorze prywatnym mieli przyjrzeć się tym technologiom a jeśli ich one do czegoś zainspirują, to Pentagon nie widziałby problemu w tym, by wzięli oni dla siebie całą zasługę i zyski z patentów. Oczywiście pożądane było znalezienie wojskowych zastosowań dla tych technologii. Zaczęła się więc operacja "zasiewania" i okazała się bardzo owocna. Stosunkowo łatwo poszło z noktowizorem - obce rozwiązania technologiczne pomogły przyspieszyć amerykańskie prace nad doskonaleniem tych urządzeń. Akurat udało się je dopracować na potrzeby sił specjalnych w wojnie wietnamskiej. "Dziwne kable" przewodzące światło oczywiście pomogły w badaniach nad światłowodami. "Drukowane układy" przyspieszyły w latach 60. prace nad pierwszymi układami scalonymi. Naukowcy z Bell Laboratories nie byli jednak szczególnie zdziwieni, gdy Corso im je pokazał. Twierdzili, że widzieli je już w 1947 r. I ponoć bardzo ich zainspirowały podczas prac nad pierwszymi tranzystorami. "Latarka" pomogła oczywiście w pracach nad laserami. Tylko nad "metalem z pamięcią" głowiono się jeszcze w latach 90. Badając tę technologię przy okazji osiągnięto jednak postęp nad technologią stealth i zainspirowano się do stworzenia amunicji ze zubożonego uranu (punktem wyjścia były prace nad "niewidzialnym pociskiem"). Coś podobnego do opasek sterujących różnymi przedmiotami za pomocą fal mózgowych zostało opracowane zaś w latach 90. Dzisiaj można np. sterować za ich pomocą małymi dronami. ("Kewper" twierdził, że zetknął się z taką opaską w Strefie 51 na początku lat 60.) "Nędzne ochłapy" przekazane armii przez siły powietrzne przyczyniły się więc co znacznego przyspieszenia rewolucji w technice wojskowej i cywilnej. Corso nie widział jaki użytek ze swojej części szczątków zrobiły siły powietrzne i marynarka wojenna. Wskazywał jednak, że badania nad systemem napędowym statków obcych prowadzone były początkowo w bazie Wright-Patterson, a później także w bazie Norton w Kalifornii i w słynnej Strefie 51 w Nevadzie. Wrak z Roswell miał spocząć w bazie Norton, gdzie stanowił część swoistego "muzeum". A przynajmniej był tam na pod koniec lat 50., gdy Strefa 51 dopiero się rozbudowywała.



Pułkownik Corso przeglądał również dokumentację z sekcji zwłok załogi pojazdu z Roswell. Siły powietrzne podzieliły się z innymi rodzajami sił zbrojnych tymi raportami. Patolodzy przeprowadzający sekcje byli zaszokowani tym jak bardzo podobne organy wewnętrzne obcych były podobne do ludzkich. Oczywiście były też spore różnice w anatomii. Istoty z tamtego pojazdu nie posiadały np. układu pokarmowego i wydalniczego. Podejrzewano, że mogły odżywiać się przez skórę. Nie miały też układu rozrodczego. Wysunięto więc teorię, że były biorobotami stworzonymi specjalnie na potrzeby podróży kosmicznych. Jak wyglądali ich twórcy? Tego wówczas nie było wiadomo. (Corso zastanawiał się, czy ich panami nie były... układy scalone. Sztuczna inteligencja mogłaby przejąć kontrolę nad życiem biologicznym a katastrofa w Roswell i inne katastrofy UFO byłyby w takim scenariuszu próbą "zasiania zarodków" tej cywilizacji na Ziemi, tak by przejęły one kontrolę nad życiem biologicznym. Nie trudno zauważyć, że przekazanie nam w ten sposób układów scalonych, światłowodów i laserów stworzyło technologię, która nas coraz bardziej uzależnia...) Wysunięto koncepcję, że obcy stanowili "element spajający" ich pojazdu. Sterowali nim za pomocą mentalnego interfejsu. Z licznych relacji wynika też, że te "klasyczne szaraki" dysponują zdolnościami telepatycznymi. Jeden z żołnierzy zabezpieczających wrak w Roswell postrzelił uciekającą z niego obcą istotę. Chwilę potem poczuł w swoim umyśle, że ta istota czuje "ból i rozpacz".



Pułkownik Corso oraz inni wojskowi zaangażowani wówczas w tematykę UFO nie mieli żadnych wątpliwości, że owi obcy i ci, którzy za nimi stoją stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Corso dowodził bateriami rakiet przeciwlotniczych w Kalifornii i w RFN w latach 50. Wielokrotnie widział jak tajemnicze obiekty na radarach testują amerykańskie systemy obrony powietrznej. Dochodziły do niego informacje o tego typu incydentach z całego świata. O testowaniu przez UFO możliwości myśliwców, skanowaniu przez nich baz z bronią nuklearną, o niebezpiecznych incydentach i wypadkach sprowokowanych przez tych tajemniczych intruzów. Informacje o tym docierały również zza Żelaznej Kurtyny. W latach 50. zaczęto też zbierać informacje o okaleczeniach bydła dokonywanych przez obcych (później pod nich zapewne podszywały się siły powietrzne prowadzące tajne badania dotyczące skażenia nuklearnego) a także o porwaniach ludzi i przeprowadzanych na nich eksperymentach. Istniało dosyć silne podejrzenie, że obcy pracują nad bronią biologiczną mającą prowadzić do eksterminacji ludzi. W Pentagonie obawiano się też, że obcy... zawrą tajny pakt z Chruszczowem :) Jednocześnie jednak ponad zimnowojennymi podziałami istniało ciche porozumienie w kwestii obrony przed zagrożeniem z Kosmosu. Corso twierdził, że w razie gdyby obcy zajęli część ziemi, to to supermocastwo, które przetrwałoby pierwszą falę ataku, użyłoby całego swojego arsenału nuklearnego, by zniszczyć część planety okupowaną przez obcych.



Jednocześnie zaczęto prace nad systemami mającymi chronić Ziemię przed inwazją. O możliwości stoczenia w przyszłości wojny ze "złowrogimi siłami z jakiejś innej galaktyki" mówił w 1962 r. gen. Douglas MacArthur przemawiając do kadetów z West Point. A przynajmniej zadać obcym tak duże straty, by inwazja była dla nich mało opłacalna. Te tajne programy zaowocowały w latach 80. Przykrywką dla nich była SDI, czyli Gwiezdne Wojny Reagana. Oficjalnie ten program był wymierzony w Sowietów, ale Reagan zaproponował przecież Gorbaczowowi, że obejmie nim również terytorium ZSRR. Wcześniej Reagan dwukrotnie w swoich przemówieniach mówił o "teoretycznym" zagrożeniu z Kosmosu dla całej ludzkości.  Według pułkownika Corso lata 80. przyniosły przełom. To wtedy zaczęliśmy z Nimi wygrywać kosmiczną wojnę.

Oczywiście ta tajna wojna w przestworzach była utrzymywana z dala od opinii publicznej. Mniej więcej do 1953 r. "latające spodki" były tematem pojawiającym się mainstreamowych mediach a debatowali o nich poważni naukowcy. W 1953 r.  rządowe ciało doradcze znane jako Panel Robertsona (kierowane przez konsultanta CIA Howarda Robertsona) zarekomendowało, by prowadzić kampanię psychologiczną podważającą wiarę w obce cywilizacje. Każdy kto zgłębiał temat UFO miał być przedstawiany jako świr a realne obserwacje miały utonąć w absurdalnych opowiastkach o "zielonych ludzikach". Środowisko ufologiczne miało zostać poddane obserwacji i dezintegracji. Miano też przemycać do scenariuszów filmowych autentyczne informacje dotyczące UFO, tak by w razie przecieku tych informacji mogły zostać one łatwo zdyskredytowane jako fantazje człowieka, który "naoglądał się za dużo sci-fi". (O tym, które filmy i książki w ten sposób zainspirowano będzie być może w jednym z następnych odcinków.) Kwestię UFO potraktowano dokładnie tak samo jak wiele innych spraw kluczowych dla naszej cywilizacji: profanom rzucono tylko ochłapy. Na szczęście jednak tematyka ufologiczna nie pozostała jedynie w rękach prowokatorów i świrów. Byli też autentyczni, ultrawiarygodni świadkowie tacy jak płk Corso.

***

W kolejnym odcinku serii "Phobos" dowiemy się nieco więcej o tajnej wojnie w przestworzach toczącej się równolegle do Zimnej Wojny i... drugiej wojny światowej. A także dlaczego doszło do katastrofy w Roswell i dlaczego ją ujawniono.

***

Zacząłem pisać tę serię z pełną świadomością, że przyciągnie ona więcej świrów niż wszystkie moje pozostałe wpisy na tym blogu. Ale cóż, czytelnicy bardzo nalegali. Więc spełniłem ich życzenie :)

Zdaję sobie też sprawę z tego, że za chwilę pojawią się komentarze osób przekonujących, że "żadne UFO nie istnieje" a w Roswell "rozbił się balon" lub "eksperymentalny samolot pilotowany przez dzieci z wodogłowiem".  Mogą się też pojawić komentarze przekonujące, że UFO to zjawisko demoniczne, bo Aleister Crowley utrzymywał w latach 40. telepatyczny kontakt z istotą przypominającą "szaraka" a kompletny laik w sprawach ufologiczno-wojskowo-wywiadowczych, czyli prawosławny mnich z Kalifornii o. Serafin Rose twierdził, że UFO to demony. (A propagowała to jego teorię w Polsce w latach 90. "Fronda", która obok wielu wartościowych tekstów zastanawiała się nad demonicznością... Pokemonów.)  No cóż, a co jeśli zjawiska przez wieki uważane za demoniczne (dziwne światła na niebie, porwania małych dzieci, tajemnicze okaleczenia zwierząt) były przejawem działalności obcej cywilizacji? A co jeśli czciciele demonów tacy jak Crowley są po prostu kolaborantami pracującymi dla obcych istot (a wydaje im się, że kontaktują się z Szatanem)? Mam nadzieję, że Analbaptysta tego nie czyta...