Seria prowokacji w Naddniestrzu - ostrzał z granatnika siedziby MSW i wysadzenie w powietrze masztu przekaźnikowego - jest aż zbyt oczywista. Sprawia wyraźne wrażenie, że Rosja chce włączenia tego mafijnego quasi-państewka do wojny. Tyle, że mafijne quasi-państewko się do tego nie pali. Dotychczasowy układ (pozwalający Naddniestrzu korzystać m.in. z umowy o wolnym handlu pomiędzy Mołdawią i UE) zadowala bowiem władze w Tyraspolu i kontrolujący je holding Sheriff. Wciągniecie Naddniestrza do wojny mogłoby natomiast zakończyć jego quasi-suwerenny byt.
Czy wejście Naddniestrza do wojny mogłoby jednak poważnie zmienić sytuację strategiczną? Rosyjskie siły stacjonujące w separatystycznej republice liczą 1,5 tys. ludzi. Na papierze. Gdyż sporą ich część stanowią lokalni pracownicy kontraktowi. FSB niedawno ponoć uznała ten kontyngent za niezdolny do walki. Trudno go wzmocnić, gdyż Naddniestrze nie posiada własnego lotniska z prawdziwego zdarzenia - korzysta z portu lotniczego w Kiszyniowie. Armia Naddniestrza liczy oficjalnie około 5 tys. żołnierzy, a w rezerwie jest 20 tys. ludzi. Jedną trzecią tej armii stanowią jednak etniczni Ukraińcy, a jedną trzecią rumuńskojęzyczni Mołdawianie. Jej uzbrojenie stanowi m.in. 18 starych czołgów T-64. Trudno się więc spodziewać, by ta siła zdobyła Odessę. Bardzo prawdopodobne, że po wejściu na teren Ukrainy rozpadłaby się z powodu dezercji.
Czyżby więc Rosja chciała aktywować siły w Naddniestrzu, by pomogły one w operacji zajęcia Budziaku, czyli południowo-zachodniego kawałka Ukrainy sąsiadującego z Rumunią i Mołdawią? O takim zamiarze może świadczyć niedawny atak rakietowy na strategiczny most nad Limanem Dniestru. Ruscy mają jednak jeden problem. Nie mogą dokonać operacji desantowej w Budziaku, bez narażania się na katastrofę. Podejścia do wybrzeża budziackiego są w zasięgu pocisków przeciwokrętowych z Odessy. Zatopienie krążownika "Moskwa" pokazało, że te pociski są śmiertelnie skuteczne. Ruscy dysponują wciąż kilkoma fregatami i korwetami na Morzu Czarnym, ale utrata kolejnych okrętów zdziesiątkowałaby ich siły na tym akwenie. Byłby też problem z przewiezieniem odpowiednio dużych sił. Flota Czarnomorska przed wojną dysponowała 7 dużymi desantowcami. Wyeliminowano jej na pewno dwa, a prawdopodobnie jeszcze jeden. Piechota morska wykrwawiła się natomiast w walkach lądowych.
Jedyną sensowną rzeczą, jaką Ruscy mogą zrobić w Naddniestrzu, to ograniczone uderzenie dywersyjne, które związałoby siły ukraińskie z okolic Odessy, tak by nie trafiły one na front w Donbasie.
***
Dotychczas myślałem, że Leszek Sykulski jest po prostu kolesiem, który ściga się z Jackiem Bartosiakiem o tytuł mistrza banału i pustosłowia. Nie uważałem go bynajmniej za debila. Ale niestety chyba będę musiał zmienić o nim zdanie. Gostek twierdzi bowiem, że polski rząd jest przychylny Ukrainie dlatego, że nasi politycy są szantażowani przez ukraińskie tajne służby taśmami z podkarpackich domów publicznych.
Z Sykulskiego niby taki "wielki geopolityk", a nie rozumie podstawowych rzeczy. Tak jak wielu duporealistów powtarza, że nie powinniśmy się mieszać do wojny na Ukrainie i że w naszym interesie konflikt ten powinien być prowadzony jak najdalej od naszych granic. Zgadzam się - powinien być prowadzony jak najdalej na Wschodzie, najlepiej w obwodach briańskim, kurskim, biełgorodzkim i rostowskim. W naszym interesie jest, by rosyjski imperializm rozwalił tam swój głupi ryj i przestał nam zagrażać. Powinno więc nam zależeć na tym, by na Ukrainę trafiało jak najwięcej nowoczesnej broni. A uwarunkowania geopolityczne sprawiają, że Polska jest idealnym hubem logistycznym dla tych dostaw.
Duporealiści w rodzaju Sykulskiego czy Matki Bzdurki jakoś nie pomyślą nad alternatywnym scenariuszem: co by było, gdyby wcielić ich rady w życie? Wyobraźmy sobie, że nagle odmawiamy przepuszczania przez nasze terytorium broni na Ukrainę i zamykamy granicę dla uchodźców. Co na tym byśmy zyskali? Zaoszczędzilibyśmy trochę na uchodźcach, ale osłabiliśmy Ukrainę w krytycznym momencie. Pomoglibyśmy Rosji w niszczeniu państwa będącego dla nas naturalną zaporą przed jej imperializmem. Narazilibyśmy się też na gniew Waszyngtonu, który mógłby nam realnie zaszkodzić choćby atakami spekulacyjnymi na naszą walutę, czy wstrzymaniem dostaw nowoczesnego uzbrojenia dla nas. Długofalowe straty byłyby o wiele większe niż pieniądze oszczędzone na uchodźcach czy koszty T-72 wysłanych na Ukrainę. No ale dla różnych Sykluskich i Kuraków, postępujemy obecnie w sposób "szaleńczy".
No cóż, Sykulski w 2011 opublikował książkę "Ku nowej Europie. Perspektywa związku Unii Europejskiej i Rosji", w której postulował m.in. rozwiązanie NATO i budowę wspólnej przestrzeni gospodarczej i "bezpieczeństwa" pomiędzy UE i Rosją. Trzeba mu jednak przyznać, że ma ciekawy życiorys: kurs oficerów rezerwy, Komisja Weryfikacyjna ds. WSI (!), kandydowanie z list Nowoczesnej do Sejmu, startowanie z list Konfy, a w międzyczasie bycie biegłym sądowym opiniującym w sprawach dotyczących ekstremizmu politycznego.
Nie mam akurat za złe Sykulskiemu wywiadu z sowiecką skamieliną, ambasadorem Andriejewem - robi się przecież czasem wywiady nawet z seryjnymi mordercami. Dużo gorszą rzeczą jest intoksykacja, którą Sykulski sączy od lat ubierając w banały. Ale przeprowadzenie ugrzecznionego wywiadu z rosyjskim ambasadorem akurat po tym jak podobny wywiad odbił się czkawką braciom Karnowskim, nie świadczy o wybitnej inteligencji Sykulskiego. Można odnieść zresztą wrażenie, że koty doktora Targalskiego są od niego mądrzejsze. One trzymały z dobrym człowiekiem, a z kim trzyma Sykulski - każdy widzi...