sobota, 24 kwietnia 2021

Atomowi Bogowie: Holokaust w Sodomie

 


Ilustracja muzyczna: Abaddon - Annunaki (bułgarska kapela black metalowa śpiewa po sumeryjsku)

Zecharia Sitchin nie był historykiem ani archeologiem. Był lingwistą, który znał starożytne języki Bliskiego Wschodu i opierając się na przekazach sprzed tysięcy lat napisał serię książek "Kroniki Ziemi", w której przedstawił teorię mówiącą, że sumeryjskimi oraz egipskimi bogami były istoty z krwi i kości - przybyłe z Nibiru, czyli "12 planety"  widocznej na ziemskim niebie raz na 3600 lat. Te istoty zwane Annunaki ("tymi, którzy zstąpili z nieba") lub Strażnikami (egipskie: Neteru) mieli według dawnych mitów stworzyć ludzkość i obdarzyć ją cywilizacją. Nie będę wchodził tutaj w szczegóły jego teorii ani w ich krytykę (autorstwa m.in. biblijnego zjeba Michaela Haiera zarzucającego Sitchinowi "antysemityzm") - nie wystarczyłaby bowiem na to nawet cała seria wpisów. Badacz-amator Sitchin był oczywiście uznawany przez świat nauki za "pseudonaukowca". Ten "pseudonaukowiec" potrafił jednak wytykać "profesjonalnym badaczom"  w swoich książkach dziury w ich teoriach oraz ewidentne zafałszowania. Takim zafałszowaniem jest m.in. chronologia biblijna dotycząca Abrahama. 


Świat akademicki powszechnie przyjmuje, że ów biblijny patriarcha mógł żyć na przełomie XIX i XVIII przed Chrystusem. Czyli w czasach, gdy w Mezopotamii istniało państwo babilońskie. To przekonanie jest oparte tylko i wyłącznie na jednej przesłance - na fragmencie 14 rozdziału Księgi Rodzaju mówiącym o najeździe królów mezpotamskich na Kaanan. "W czasach Amrafaela, króla Synearu" - mówi ów fragment. Synear to inaczej Sumer, a "profesjonalni" badacze (ci sami, którzy przekonują, że Sitchin źle odczytał sumeryjskie teksty) uznali, że Amrafael to władca Babilonu Hammurabi panujący w latach 1792-1750 p.Chr. Trzymają się tej teorii, mimo, że w zachowanej korespondencji dyplomatycznej Hammurabiego pojawiają się wzmianki o królach wymienionych w opowieści o najeździe na Kanaan jako... martwych od kilku pokoleń. "Manipulator" Sitchin w swojej książce "Wojny bogów i ludzi" przekonująco wskazuje, że "Amrafael, król Synearu" to Amarsuen, król Ur panujący w latach 2047-2038 p.n.e. czyli w XXI w. przed Chrystusem. I tam należy umiejscowić Abrahama. I to się zgadza z przekazami samej Biblii (ignorowanymi przez zawodowych biblistów). Pierwsza Księga Kronik (5,36) mówi, że król Salomon, panujący bez wątpienia w X w. przed Chrystusem, zaczął budować Świątynię 480 lat po wyjściu Izraelitów z Egiptu. Wyjście to jest datowane przez mainstreamową biblistykę i historiografię na XIII w. p.n.e., czyli na moment szczytu potęgi egipskiego Nowego Państwa (!), mimo że Biblia oraz liczne poszlaki wskazują, że doszło do niego w XV w. przed Chrystusem. Księga Wyjścia mówi, że Izraelici spędzili w Egipcie 430 lat, czyli przybyli tam w XVIII w. p.n.e. Jeśli dodamy do tego wyliczenia genealogiczne z Księgi Rodzaju to wychodzi, że Abraham urodził się w końcówce XXII w. p.n.e. Ale co nam daje właściwe umiejscowienie jakiegoś biblijnego dziadka w chronologii? Daje wszystko. To klucz do całej historii. "Amator" Sitchin zrobił bowiem coś, czego nie potrafili utytułowani profesorowie - porównał tę chronologię biblijną z wydarzeniami w dziejach Sumeru i Egiptu. 


2123 r. p.n.e. - Abraham rodzi się w Nippur. W książeczkach do religii oraz w pracach różnych uniwersyteckich przepisywaczy ów biblijny patriarcha jest przedstawiany zwykle jako prosty pastuszek, jakiś biedak z bliskowschodniego shitholu mieszkający w chatce z gówna. Czasem robią z niego kupca, bo w tradycji żydowskiej oraz islamskiej jego ojciec Terah "sprzedawał figurki idoli". Sitchin wskazuje jednak, że Terah mógł być kapłanem. Abraham pochodził wyraźnie z wyższych klas społecznych - później przecież paktował  z faraonem (!), a w Kanaanie dysponował poważną siłą militarną. Jego żona i zarazem siostra przyrodnia ("Braciszku Abrahamie znów mi ukradłeś majtki! Jestem platynowo wściekła!") nosiła imię "Saraj", czyli "księżniczka". To że wyszedł za swoją siostrę przyrodnią było wówczas zwyczajem rodów panujących, które naśladowały w ten sposób bogów (genetycznie nieco się od nas różniących, więc bardziej odpornych na takie kazirodztwo). Sitchin wskazuje również, że obecny kalendarz żydowski jest kopią kalendarza sumeryjskiego z Nippur. Początkowa data w tym kalendarzu, czyli 3800 r. p.n.e. - interpretowana do dzisiaj jako moment "stworzenia świata" - to dzień wizyty Anu - najwyższego boga Sumerów - w Nippur. 


2113 r. p.n.e. - Enlil , głowa gałęzi boskiej rodziny rządzącej na Bliskim Wschodzie, przekazuje kraje Szem w patronat bogowi Księżyca Nannarowi znanemu też jako Sin lub Suen (a w późniejszych wiekach na terenach arabskich jako Hubal lub Allah). Ur zostaje ogłoszone stolicą nowego imperium sumeryjskiego, a na jego tron wstępuje Urnammu, nazywany Opiekunem Nippur. Kapłan Terah przybywa do Ur na dwór królewski.


2096 r. p.n.e. - Urnammu pechowo ginie w bitwie. Lud poczytuje to za zdradę bogów. W obliczu niepokojów społecznych Terach przenosi się z rodziną do Harranu w północnej Syrii - czyli kolonii handlowej zwanej "Małym Sumerem".



2095 r. p.n.e. - na tron Ur wstępuje Szulgi i przywraca siłę państwu. Według przekazów sumeryjskich zostaje kochankiem bogini Innany (znanej w Babilonie jako Isztar). Oczywiście wszelkie przekazy z tamtych czasów - nie tylko sumeryjskie - mówią, że bogowie współżyli seksualnie z ludźmi a z tych związków rodzili się półbogowie. Nie różniliśmy się więc mocno genetycznie od "bogów".


2080 r. p.n.e. - w Egipcie trwa wojna domowa. Książęta tebańscy, pod wodzą Mentuhotepa I prą na północ. Są oni stronnikami boga Amona, identyfikowanego przez Sitchina jako bliskowschodni Marduk. O co chodzi w tej wojnie? O supremację nad innymi bogami. Przywódcy Annunaki są podzieleni na dwie gałęzie rodzinne: Enlila i Enki znanego jako egipski bóg Ptah. Sukcesja w rodzinie jest regulowana według er zodiakalnych. XXI w. p.n.e. to moment, w którym kończy się era byka a zaczyna era barana. Ra/Marduk uważa, że to czas na objęcie przez niego obiecanej supremacji nad innymi bogami. Inni bogowie są oczywiście odmiennego zdania. 


Marduk dąży więc do opanowania Egiptu i Synaju. Dlaczego akurat Synaju? Według egipskich przekazów na Synaju, będącym "obszarem neutralnym" znajdował się kompleks w którym "dusze faraonów wznosiły się do nieba wraz z bogami". Sitchin nazywa to miejsce portem kosmicznym i wskazuje, że znajdował się on na geograficznej siatce, w którą wpisane zostały też: góra Ararat, piramidy w Gizie, synajska Góra św. Katarzyny, Baalbek i Jerozolima. Zainteresowanych tematem odsyłam do "Schodów do Nieba" Sitchina. 


Miasta w kraju Kanaan  zmieniają wówczas orientację geopolityczną. Do sprawy Marduka przyciąga go jego syn Nabu. Nabu jest nazywany "Synem Człowieczym", gdyż jego matka była pochodzenia ziemskiego. Od jego imienia powstaje później semickie słowo "nabih", czyli "prorok". 

2055 r. p.n.e. - Szulgi, z rozkazu boga Sina, wysyła wojska elamickie do uśmierzenia buntu miast kananejskich. Elamici docierają aż do wrót Synaju.

2048 r. p.n.e. - Szulgi umiera a Marduk udaje się do kraju Hetytów. Odwiedza też Harran, skąd Abraham wyrusza do południowego Kanaanu z elitarnymi oddziałami kawalerii.

2047 r. p.n.e. - Amarsuen zostaje królem Ur. Abraham udaje się na pięć lat do Egiptu, skąd wraca z większym wojskiem. Bibliści mimo to nadal uważają, że był on tylko biednym pasterzem z zadupia.


2041 r. p.n.e. - Amarsuen, prowadzony przez Innanę, organizuję wyprawę siedmiu królów do Kanaanu. Zostaje ona jednak powstrzymana przez Abrahama na Pustyni Negew. Gdy kieruje się na północ, Abraham zdobywa jej tabory z łupami i jeńcami. (Nieźle jak na pastuszka-siscona? :) Dziękuje mu za to w imieniu swojego boga Melchizedek, król Szlamu Szalemu. Szalem to Jerozolima, czyli "Uru Szalem", "miasto Szalema". Szalem to lokalne bóstwo, którego symbolem jest sześcioramienna gwiazda znana później jako "gwiazda Dawida". To, że imię tego boga jest podobne do hebrajskiego słowa "szalom" i arabskiego "salam", czyli "pokój" nie jest przypadkowe. Ten bóg, jako rozjemca w konflikcie dwóch boskich rodów, kontrolował bowiem strategicznie ważne instalacje na jerozolimskich górach Moriah, Syjon i Scopus, czyli na górach Naprowadzania, Sygnału i Obserwatorów.

2038 r. p.n.e. - Szusuen zastępuje Amarsuena na tronie Ur. Imperium się rozpada.

2029 r. p.n.e. - Ibbisuen zastępuje Szusuena a prowincje zachodnie przechylają się coraz bardziej na stronę Marduka.

2024 r. p.n.e. - Walki rozszerzają się na centralną Mezopotamię. Sprofanowana zostaje świątynia w Nippur. Enlil żąda kary dla Marduka i Nabu. Nabu szykuje królów miast kanaanejskich na wyprawę mającą doprowadzić do zajęcia Synaju.

O tym co się wydarzyło później mówią: Księga Rodzaju, Epos Erra (znaleziony w bibliotece Assurbanipala w Niniwie) oraz teksty sumeryjskie. Historycy starożytności zazwyczaj ignorują istnienie Eposu Erra, choć są tam dogłębnie wyjaśnione konflikty w boskiej rodzinie i gra dyplomatyczna towarzysząca ówczesnej wojnie bliskowschodniej. Mowa jest tam m.in., że przeciwko Mardukowi zwrócił się jego brat Nergal, określany w tym eposie przydomkiem Erra, czyli "niszczyciel". Nergal obiecał, że zniszczy miasta w Kanaanie popierające Marduka.

"Zniszczę te kraje, obrócę je w kupę popiołu, miasta zrównam z ziemią, zamienię je w pustynię, góry spłaszczę, zwierzęta wytępię (...) ludzi zetrę z powierzchni ziemi, ich dusze zamienią się w parę".

Nergal zamierza użyć przeciwko tym miastom "siedem broni" spoczywających "we wnętrzu góry". "Z miejsca tego wylecą świecąc blaskiem, od ziemi do nieba obleczone w szatę grozy".

Nergal Erra przeprowadził atak wraz z bogiem Ninurtą, znany pod przydomkiem Iszum. Ich pierwszym celem był port kosmiczny na Synaju - woleli go zniszczyć, niż oddać Mardukowi. 



"Iszum skierował się do Góry Najwyższej, Straszliwe Siedem, nieporównane, podążało za nim. Do Góry Najwyższej bohater przybył. Podniósł rękę - góra została zmiażdżona. Równinę przy Górze Najwyższej wytarł wówczas do czysta, w jej lasach ani jednego stojącego pnia nie zostawił".

"Tekst o Kaedolaomerze" podaje nieco więcej szczegółów:

"Ten, który wypala ogniem [Iszum] i ten, który powala złym wiatrem [Erra], dopuścili się razem swego zła. Ci dwaj zmusili bogów do ucieczki, bogowie uciekali przed paleniem ziemi. (...) To, co było wzniesione do Anu, by puszczać w ruch, usunęli w cień niebytu, sprawili, że oblicze tej rzeczy zgasło, miejsce jej spustoszyli".

Równina Środkowa Synaju to płaski teren o twardym podłożu, który idealnie obecnie by się nadawał do lądowań wahadłowców. Jest jednak jeden problem - jest pokryta miliardami odprysków wypalonych skał. Tworzą one czarną plamę wyróżniającą się na tle wapiennych skał reszty Synaju. Cokolwiek tam było, zostało zniszczone w ogniu nuklearnej eksplozji.

Kolejne uderzenie wymierzone w miasta południowego Kanaanu, w których miał przebywać wówczas Nabu. "Erra Drogą Królewską podążył. Miasta owe zniszczył, obrócił je w perzynę. (...) Przekopał się przez morze podzielił jego całość. To, co w nim żyje, nawet krokodyle, wyniszczył. Ogniem spalił zwierzęta, przeklął zboża, obróciły się w pył".

Biblijne Sodoma i Gomora ("Gomora! Gdzież można się lepiej zabawić?! No chyba, że w Sodomie" - "Król Skorpion") były częścią aglomeracji siedmiu miast a ich ruiny znajdują się na dnie południowego języka Morza Martwego. Współczesna nauka podejrzewa, że gdzieś w XXI w. przed Chrystusem wydarzyła się tam jakaś wielka katastrofa geologiczna, która sprawiła, że miasta te zostały pochłonięte przez morze. Z przytoczonego wyżej Eposu Erra wynika, że przed tą katastrofą tereny te były żyzne a w Morzu Martwym pływały krokodyle. Obecnie w źródłach otaczających Morze Martwe woda jest... radioaktywna. Tak mocno, że może wywołać bezpłodność u ludzi.



"A wtedy Pan spuścił na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia od Pana z nieba. I tak zniszczył te miasta oraz całą okolicę wraz ze wszystkimi mieszkańcami miast, a także roślinność. Żona Lota, która szła za nim, obejrzała się i stała się słupem soli. Abraham, wstawszy rano, udał się na to miejsce, na którym przedtem stał przed Panem. I gdy spojrzał w stronę Sodomy i Gomory i na cały obszar dokoła, zobaczył unoszący się nad ziemią gęsty dym, jak gdyby z pieca, w którym topią metal". (Rdz 19, 24-28).

Zatrzymajmy się na chwilę przy "słupie soli", w jaki zmieniła się żona Lota. Językiem jakim posługiwali się Lot i Abraham nie był hebrajski. Z prostej przyczyny: takiego języka wówczas jeszcze nie było. Z dużym prawdopodobieństwem mówili w rodzimym języku: sumeryjskim. Niemiecki asyriolog Paul Haupt wykazał natomiast w 1918 r., że sumeryjskie słowo "NIMUR" ma podwójne znacznie. Da się je tłumaczyć jako "sól" i... "para", gdyż Sumerowie wydobywali sól ze słonych bagien. Żona Lota zmieniła się więc w "słup pary". Z czym Wam się to kojarzy?


Biblia potwierdza też motyw dokonania nuklearnego ataku na Sodomę i Gomorę. W Księdze Powtórzonego Prawa (29, 22-27) jest mowa, że miasta te zostały zniszczone, bo "służyły innym bogom". Oczywiście w Biblii jest mowa, że Sodomę i Gomorę zniszczył tajemniczy "Pan". W Eposie Erra jest mowa, że zrobił to Nergal (czy Adam "Nergal" Darski wie, że ma pseudonim po kimś, kto mordował Sodomitów? :) I zagadka: jak miało na imię (główne, bo bynajmniej nie jedyne) bóstwo, które czcili Żydzi w czasach biblijnych? Nie pytam o przydomki takie jak "Pan" (w językach semickich: Baal), "Król" ("Melech" lub "Moloch")  "Bóg" ("El", "Allah"), czy szarady w stylu "Jestem, kimkolwiek będę". Pytam o imię.

Nuklearny blitzkrieg w Palestynie i na Synaju przyniósł skutki uboczne. Teksty opisujące ostatnie lata Sumeru mówią, że państwo upadło z powodu "złego wiatru" z zachodu.  Kraj pokryła "złowroga chmura", która "w nocy świeciła na krawędziach". Ludzie zaczęli masowo chorować, plując krwią. Ta katastrofa wiązana była z ciosem zadanym Ziemi w "dolinie pośród gór" i miejscu w pobliżu "Góry Ryczących Tuneli".    Przed tym kataklizmem uciekali bogowie, kryjąc się pod ziemią i w górach. 

Sumer upadł i na wiele lat pogrążył się w nędzy i w chaosie, a w jego granice wkroczyli najeźdźcy. Bogowie dali za wygraną a Marduk osiągnął supremację. Kilkadziesiąt lat później, w miejscu Sumeru zaczęło powstawać nowe imperium - Babilon. W tym czasie zubożali potomkowie Abrahama zaczęli migrować do Egiptu...

***
A o tym, co towarzyszyło wyjściu z Egiptu oraz podbojowi Palestyny w kolejnym odcinku serii "Atomowi Bogowie".

sobota, 17 kwietnia 2021

Atomowi bogowie: Piorun Indry

 


Ilustracja muzyczna: Blue Monday - Sebastian Boehm Remix - Wonder Woman 1984 OST



Kiedy w lipcu 1945 r. dokonano na pustyni Nowego Meksyku pierwszego amerykańskiego testu broni atomowej, niektórzy mieli uczucie deja vu. Doktor Robert Oppenheimer, zacytował fragment hinduskiego poematu Bhagawagdita: "I stałem się śmiercią niszczycielem światów". Zapytany na jednej z konferencji prasowych, czy tamten test był pierwszym przypadkiem użycia bomby atomowej, zrobił ważne zastrzeżenie, dopowiedział: "Tak, w czasach nowożytnych". 


16 lutego 1947 r. w "New York Herald Tribune" ukazał się artykuł, w którym znalazł się bardzo sugestywny fragment: “Kiedy pierwsza bomba atomowa wybuchła w Nowym Meksyku, piasek pustyni zamienił się w stopione zielone szkliwo. Ten fakt dał według magazynu Free World wiele do myślenia archeologom, którzy prowadzili wykopaliska w dolinie Eufratu. Odkryli oni warstwę agrarnej kultury liczącej sobie 8000 lat oraz warstwę kultury pasterskiej, znacznie starszej, po czym dotarli do warstwy kultury jaskiniowej. Ostatnio dotarli do kolejnej warstwy… stopionego, zielonego szkła.".

Dziwne skojarzenia miał też Albion Hart, amerykański inżynier, który pod koniec XIX w. realizował projekt w Afryce. Przemierzając pustynię natrafił na ogromny obszar zeszklonego piasku. "W owym czasie bardzo mocno zafrapował go duży obszar zielonkawego szkliwa, który rozciągał się tak daleko, jak sięgał wzrok, i którego pochodzenia nie potrafił wyjaśnić. (...) Jakiś czas później… przemierzał obszar White Sands. Było to wkrótce po dokonanych w tamtym rejonie pierwszych eksplozjach atomowych. Bez trudu rozpoznał ten sam typ krzemowego szkliwa, jaki pięćdziesiąt lat wcześniej widział na afrykańskiej pustyni."


W 1932 r. Patrick Clayton, geolog pracujący dla egipskich władz, odkrył południowo-zachodniej części Egiptu rozciągający się na wiele kilometrów obszar pokryty szkłem. Surowiec ten został nazwany Libijskim Szkłem Pustynnym. Okazało się, że to szkło było wykorzystywane przez egipskich rzemieślników przez tysiące lat a  wyroby z niego zrobione znaleziono m.in. w grobowcu Tutenchamona. Było niezwykle czyste - składało się w 98 proc. z krzemionki. Jego powstanie tłumaczone jest uderzeniem wielkiego meteorytu. Jak dotąd nie znaleziono jednak nigdzie krateru ani najmniejszych szczątków tego kosmicznego ciała, gdy np. w kraterach meteorytowych w Arabii Saudyjskiej szkło powstałe wskutek fali wysokiej temperatury jest mocno zanieczyszczone fragmentami meteorytów. W Egipcie mamy jednak do czynienia z rozciągającą się na wiele kilometrów taflą czystego szkła, która powstała po tym, jak w powietrzu eksplodowało coś z mocą bomby atomowej.


W pakistańskiej prowincji Sindh istnieje miejsce o nazwie Mohendżo Daro - "Kopiec Umarłych". To ruiny starożytnego miasta, które według oficjalnej nauki istniało od XXVI w. przed Chrystusem do XIX w. przed Chrystusem. Wyróżniało się ono zaskakująco wysokim standardem życia jak na tamte czasy. Istniała tam m.in. kryta kanalizacja oddzielona od wodociągów a w domach były... spłukiwane toalety. Przyjmuje się, że zostało ono opuszczone po najeździe Ariów. Z końcem tej metropolii wiąże się jednak większa tajemnica. Na jego ulicach znaleziono bowiem wiele nie pochowanych szkieletów, ludzi którzy zginęli nagle (dwa szkielety trzymają się tam za ręce), a poziom radioaktywności ich szczątków był nawet 50 razy większy od normy. Znaleziono tam również stopione cegły i naczynia a także coś w rodzaju epicentrum wybuchu. W pobliżu kręgu o średnicy 30 m znaleziono dużo tzw. czarnych kamieni czyli brył stopionych przez bardzo wysoką temperaturę. Im dalej od epicentrum, tym zniszczenia były mniejsze. To nie jedyna tego typu anomalia na terenie subkontynentu indyjskiego. W Radżastanie w 1992 r. znaleziono podczas prac archeologicznych warstwę radioaktywnego pyłu zalegającego na obszarze 8 km kw.

Czytając starożytny hinduski epos Mahabharata mamy więc mieć prawo deja vu - podobnie jak miał je Robert Oppenheimer. W nim, oraz w innych tekstach z epoki, jest bowiem mowa o wykorzystaniu "boskich broni" użytych podczas regionalnej wojny - wojny Kuruksztera -  w odległych czasach. Podczas tego starcia miało zginąć w ciągu 18 dni 1,8 mld ludzi. Przesada typowa dla dawnych świętych tekstów? Nie da się ukryć, że Mahabharata sprawia wrażenie tekstu, który ktoś próbował na siłę dopasować do realiów swojej epoki. Obok latających pojazdów toczących pojedynki w powietrzu mamy tam bowiem słonie bojowe i wojowników w zbrojach. I mamy dziwnie znajome bronie wywołujące dziwnie znajome efekty:





"Śmiercionośna strzała [...] mierzy trzy łokcie i sześć stóp [około 320 centymetrów] i jest obdarzona mocą pioruna Indry. Posiadała ona moc niszczenia wszystkich żyjących stworzeń."

"Aswatthaman [...] przywołał broń Agneya, której nie mogą się przeciwstawić nawet bogowie [...].Słup światła skrzący się niczym ogień, choć bez dymu, wypełniała wściekłość. Wszystkich, którzy znaleźli się w jego zasięgu, ogarnął mrok [...]. Ciała wielkich słoni bojowych, spalone przez broń, leżały porozrzucane."

"Jeden pocisk wybuchł z całą potęgą świata. Rozżarzony słup dymu i ognia, tak oślepiający jak dziesięć tysięcy słońc, uniósł się w całej swej wspaniałości"

"Ich paznokcie i włosy wypadały, wyroby garncarskie pękały bez widocznego powodu, a wszystkie ptaki zbielały. Po kilku godzinach całe pożywienie zostało zatrute [...]. By uciec przed tym ogniem, żołnierze rzucali się do rzek i strumieni, aby obmyć siebie i swój ekwipunek."

"Wyglądało to, jakby słońce się obróciło. Świat, spieczony ogniem, wydawał się być w gorączce. Słonie i inne zwierzęta lądowe, palone energią tej broni, w popłochu uciekały [...]. Nawet wody były tak gorące, że przebywające w nich stworzenia zaczęły płonąć [...]. Żołnierze przeciwnika upadali jak drzewa w szalejącym ogniu. Ogromne słonie bojowe palone siłą tej broni padały na ziemię, przerażająco rycząc z bólu. Inne, palone ogniem, biegały na wszystkie strony, jakby znajdowały się w środku płonącego lasu. Także rumaki i pojazdy spalone energią tej broni wyglądały jak drzewa płonące w pożarze."

Ale oczywiście to wszystko przejaw bujnej wyobraźni poetów sprzed tysięcy lat, którzy byli tak kreatywni, że wymyślili sobie pocisk o długości kilku metrów, który eksplodował z siłą "tysiąca słońc", wywołując ogromną falę uderzeniową i falę ognia a także skażenie powodujące chorobę popromienną.

Wyjątkowo kreatywna wydaje się być również hinduska kasta kapłańska. Jak czytamy:

"Richard B. Mooney podaje, że brahmińska księga "Siddnanta-Ciromani" posługuje się jednostkami czasu, z których ostatnia, najmniejsza, trutti stanowi 0,33750 sekundy. Uczeni studiujący teksty sanskryckie są zakłopotani, nie mogąc wyjaśnić, do czego służyć mogła w starożytności tak mała jednostka czasu i jak można było ją mierzyć bez odpowiednich instrumentów. Współczesne prymitywne szczepy posiadają dość niejasne pojęcie czasu i nawet godziny mają dla nich stosunkowo niewielkie znaczenie. Trudno więc sobie wyobrazić, by starożytne ludy prymitywne zachowywały się w tym względzie inaczej.
Andrew Thomas w swojej książce "Nie jesteśmy pierwsi" pisze: Według jogi Pundit Kaniah z Ambatturu w Madras, którego spotkałem w roku 1966, początkowo system pomiaru czasu u brahminów był sześćdziesiątkowy, na dowód czego joga cytował wyjątki z "Brihath Sakatha" i innych tekstów sanskryckich. W dawnych czasach doba dzieliła się na 60 "kala", z których każda wynosiła 24 minuty. "Kala" dzieliła się an 60 "vikala", z których każda wynosiła 24 sekundy. Następnymi 60 razy mniejszymi jednostkami były: "para", "tatpara", "vitatpara", "ima" i w końcu "kashta" - jedna trzystamilionowa część sekundy. Do czego starożytnym Hindusom służyć mogły ułamki mikrosekund? Pundit Kaniah wyjaśnił, że uczeni brahmini od zarania dziejów zobowiązani byli do zachowania tej tradycji w pamięci, choć sami jej nie rozumieli.
Jedna trzystamilionowa część sekundy - kashta - nie może naturalnie mieć żadnego sensu praktycznego, jeśli nie dysponuje się urządzeniami, które mogłyby mierzyć czas z taką dokładnością. Z drugiej strony wiadomo, że czas życia niektórych cząstek atomowych: hiperonów i mezonów jest bliski jednej trzystamilionowej części sekundy.
Tablica "Varahamira", datowana na rok 550 naszej ery, zawiera wielkości matematyczne porównywalne z wymiarami atomu wodoru. Czyżby te liczby również przekazano nam z odległej przeszłości? Joga Vashishta twierdzi: Istnieją rozległe światy w pustych przestrzeniach każdego atomu, tak różnorodne, jak pyłki w promieniach słońca. Wydaje się to wskazywać na starożytną wiedzę o tym, że nie tylko materia zbudowane jest z niezliczonej liczby atomów, lecz że w samych atomach, jak dziś wiemy, większa część przestrzeni nie jest wypełniona materią.
Teksty te, pochodzące z dalekiej przeszłości, wskazują więc, iż już wówczas istniała głęboka znajomość fizyki atomowej. Fakt, że brahmini zobowiązani byli pamiętać szereg symboli matematycznych, nie rozumiejąc ich nawet, świadczy o celowo podjętym wysiłku zmierzającym do przekazania wiedzy z zaginionej ery technologicznej. Można sobie wyobrazić pradawnych uczonych, którzy obserwując upadek swojej cywilizacji, zapisywali swoją wiedzę i powierzyli pewnej grupie ludzi odpowiedzialność za przekazywanie jej poprzez wieki, aż do czasu, kiedy znowu stanie się ona zrozumiała."

(koniec cytatu)

Na akademickich historykach takie opisy nie robią oczywiście żadnego wrażenia. "Posługiwali się jednostkami czasu będącymi kilkusetmilionowymi częściami sekundy, bo po prostu potrzebowali tego do celów kultowych. Po ch... to drążyć i przerabiać podręczniki!".



                              


To, że na megalitycznych ruinach w wielu miejscach na świecie znajduje się ślady zeszkleń jest również prosto tłumaczone: tym, że oblegający palili pod murami ogniska. Zeszklenia można znaleźć na murach Hattusy, stolicy państwa Hetytów, na megalitycznych murach w północnej Francji i na tzw. fortach w Szkocji. Ze szkockimi fortami wiążą się legendy mówiące, że stopił je celtycki bóg Lug (od którego imienia ma pochodzić nazwa miasta Legnica). Ślady zeszkleń widać również na cyklopowych murach inkaskiej twierdzy Sacsayhuaman. Teoria mówiąca, że oblegający próbowali stopić wielkie bloki z granitu i bazaltu rozpalając ogniska pod murami nie wytrzymuje tam krytyki, z tego względu, że Sacsayhuaman jest położone na wysokości 3700 m n.p.m. i po prostu w promieniu wielu kilometrów od niego nie ma żadnych drzew, a w samej fortecy jest natomiast bardzo dobry dostęp do wody. Poza tym nie bardzo wiadomo przed kim Inkowie mieliby się tam bronić za tak potężnymi murami. Otoczeni byli przecież tylko przez prymitywne plemiona. 

Historycy starożytności to ludzie obdarzeni bujną wyobraźnią. Muszą ją posiadać, by przy szczupłości materiału źródłowego stworzyć spójną narrację. Narrację, w której jest mowa jedynie o powolnej, linearnej ewolucji cywilizacji - od małpoludów i jaskiniowców, poprzez chatki z gówna, piramidy i megalityczne budowle, znów chatki z gówna aż do starożytnej Grecji i Rzymu do chatek z chrustu w "wiekach ciemnych" wczesnego średniowiecza. Każdy, kto przedstawia alternatywną wizję jest przez nich nazywany człowiekiem "o zbyt bujnej wyobraźni".

A tymczasem nasza wiedza o tym, co się działo na Ziemi tysiące lat temu jest delikatnie mówiąc bardzo dziurawa, a pod piaskami pustyń można nadal znajdywać ślady kwitnących cywilizacji, których nikt nie bada. Z bardzo wielu starożytnych przekazów przeszłość jawi się zaś iście mad maxowsko. Jak czytamy:

"Amerykański etnograf, Baker, odnalazł wśród kanadyjskich Indian legendy mówiące, że kiedyś tam na południu istniały wielkie lasy i łąki, a wśród nich wielkie oświetlone miasta, zamieszkiwane przez ludzi, którzy latali do nieba na spotkanie piorunom. Później jednak pojawiły się demony i wszystkie miasta zostały zniszczone. Pozostały po nich tylko istniejące do dnia dzisiejszego ruiny. Legendy te wywodzą się z objętych wieczną zmarzliną rejonów kanadyjskiej tundry, położonych na dalekiej północy. Odnoszą się one do dawnych epok, kiedy kiedy klimat obecnych obszarów biegunowych odbiegał znacznie od dzisiejszego. Tradycja Indian kanadyjskich przypomina istniejące wśród Majów i Azteków legendy, mówiące o miastach, w których ani w dzień ani w nocy nie gasły światła. Majowie mówili: Ta ziemia (obecnie południowo zachodnia część Stanów Zjednoczonych) stanowi Królestwo Śmierci. Przebywają tam tylko dusze, które nigdy nie będą poddane reinkarnacji (...), ale dawno temu była ona zamieszkana przez starożytne rasy ludzkie. (...)

Sporo legend mówiących o istnieniu wielkiego i katastrofalnego konfliktu w zamierzchłej przeszłości, wskazuje obszary, gdzie zdarzenia te miały miejsce. Okazuje się, że w większości chodzi tu o dzisiejsze pustynie. Szereg takich przekazów pochodzi z terytorium dzisiejszych Chin. Tam też znajduje się część niezbadanej dotychczas w pełni pustyni Gobi, która ukrywa pod swymi piaskami wiele tajemnic. Podobnie w Indiach, w dolinie Indusu, gdzie niegdyś kwitła wspaniała cywilizacja - dziś jest pustynia. Pustynią jest także znaczny obszar południowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych, który Majowie nazywali właśnie Królestwem Śmierci. W Egipcie Horus przeklął ziemie Seta na tysiące lat - Ogromne obszary Afryki Północnej wraz z Saharą są pustynne. To samo dotyczy także większości terenów na Środkowym Wschodzie - wielkie miasta Babilonii i Sumeru, zrujnowane, spoczywają teraz pod ruchomymi piaskami.
Większa część Australii to także pustynia - rdzenni mieszkańcy wydają się być potomkami ludów niegdyś cywilizowanych. Na niektórych obszarach tej pustyni, gdy w górach zdarzy się ulewny deszcz, woda i szlam przewalają się i dochodzą aż do brzegów płytkiego jeziora Eyre. Przypomina to okres, gdy okolice te były zasobniejsze w wilgoć, gdy żyły tam olbrzymie kangury i diprodonty wielkości nosorożca, jak o tym wspominają legendy tubylców - pisze prof. Alfons Gabriel, znany badacz obszarów pustynnych. Jednak nawet tubylcy zdają się obawiać tych terenów a ich przejście połączone jest z ogromnymi trudnościami, jest tam bowiem strefa, która w języku krajowym nosi nazwę "Narikalinanni", co oznacza "miejsce śmierci i zniszczenia". (...)

Można by stwierdzić, że od niepamiętnych czasów ziemie te wrogie były człowiekowi i ludzkiemu na nich osadnictwu. Ale tak nie jest. Na pustyni Gobi odkryto bowiem ruiny bardzo starych miast, prawie już bezkształtne, ale wszystkie one noszą na sobie ślady działania bardzo wysokich temperatur, pokryte bąblami tego samego rodzaju i postaci, co zaobserwowane w Hiroszimie po wybuchu amerykańskiej bomby atomowej. (...)
A oto co na temat Sahary pisze znawca problemu, prof. Alfons Gabriel: Na pustyni znaleźć można studnie, istniejące od niepamiętnych czasów. Często szyby są zdumiewająco głębokie, w niektórych przypadkach przewyższają 100 m. - i trudno zrozumieć, jak ludzie swymi prymitywnymi narzędziami zdołali je zbudować."


(koniec cytatu)

Skąd jednak w tamtych odległych czasach była technologia pozwalająca na dokonywanie takich spustoszeń. No jak to skąd? Starożytni przecież wyraźnie pisali, że była to technologia ich bogów, którzy przylecieli z Nieba. W dzisiejszych, przepełnionych ateizmem, czasach dawni bogowie nie mają jednak prawa bytu. Nie było ich nigdy. Była powolna ewolucja - od jaskiniowców do Julek.

***

Pentagon oficjalnie przyznał, że nakręcony w 2019 r. film przedstawiający piramidalne UFO latające w pobliżu amerykańskie niszczyciela to autentyk.

Kamery zainstalowane na ISS sfilmowały zaś ponad 100 metrowy trójkąt lecący w przestrzeni kosmicznej. 

***

Pisałem już, że napięcie wojenne wokół Ukrainy to testowanie przez Putina granic, do których może się posunąć pod rządami Bidena. I jak na razie Biden ten test oblewa. Głośno zapowiadana sankcje okazały się słabe. Amerykanie nagle zrezygnowali z posłania dwóch okrętów na Morze Czarne. Putin odrzucił więc propozycję szczytu z Bidenem i rozpoczął blokadę Cieśniny Kerczeńskiej. I będzie testował dalej. Być może Amerykanie go podpuszczają i celowo prowokują do uderzenia na Ukrainę, by później mu dać po nosie. W każdym bądź razie za Trumpa coś takiego by się nie wydarzyło. Trump mówiłby, że Putin to "great guy" i jednocześnie nakładał nowe sankcje, a wszyscy obawialiby się bardziej Trumpa niż Putina widząc w amerykańskim prezydencie świra, który może rozpocząć wojnę pod wpływem kaprysu. Ale cóż, Amerykanom wybrano na prezydenta Pana Magoo. Ale przynajmniej Biden klimatycznie się prezentuje w poniższym klipie.




sobota, 10 kwietnia 2021

Atomowi Bogowie: Zniszczona planeta

 


Ilustracja muzyczna: Harry Gregson-Williams - Life - Prometheus OST

Czy Mars był zawsze Czerwoną Planetą? Współczesna nauka sugeruje, że było tam kiedyś spora błękitnej barwy a sporą część planety zajmował ocean.  Prawdopodobnie Mars miał też kiedyś atmosferę bardziej bogatą w tlen i raczej na pewno wykształciło się tam życie - na razie odkrywane w formie zachowanych w kamieniu mikrobów. Jeśli jednak było na Marsie bardziej zaawansowane życie, to co je zabiło?

W starożytnym Sumerze planetę Mars przyporządkowano Nergalowi, bogowi podziemnego świata i wojny. Grecy i Rzymianie też ją kojarzyli ze swoimi bogami wojny: Aresem i Marsem. Starożytni jednoznacznie kojarzyli więc tę planetę z wojną. Nie wiadomo skąd im to przyszło do głowy.

Współczesne badania wykazały, że w marsjańskiej atmosferze znajdują się niezwykle duże ilości xenonu-129, izotopu, który powstaje w trakcie reakcji nuklearnych. Jego wzrost w ziemskiej atmosferze obserwuje się o 1945 r. - z oczywistych przyczyn: atomosferycznych testów nuklearnych oraz awarii reaktorów atomowych. Na Marsie jest go jednak o wiele więcej. Na powierzchni Czerwonej Planety mamy zaś duże obszary pokryte warstwą izotopów uranu, toru i radioaktywnego potasu. Są dwa ich ogromne skupiska: Mare Acidalium i Utopia Planum. Amerykański fizyk, dr John Brandenburg, sformułował na tej podstawie hipotezę mówiącą, że w tych dwóch miejscach doszło do eksplozji bomb wodorowych o ogromnej mocy.


Jedno z miejsc wybuchów nuklearnych - Mare Acidalium - leży blisko Cydonii, czyli miejsca, gdzie znajduje się słynne wzgórze przypominające twarz, duża piramida, kopiec i ślady czegoś, w czym niektórzy dopatrują się ruin miasta. Wszystkie te obiekty położone są na siatce geograficznej.


Na zdjęciach robionych przez łaziki marsjańskie można w wielu miejscach dostrzec anomalie, takie jak skały z prostymi krawędziami, otwory o regularnych kształtach, piramidalne wzgórza, połamane kolumny i rzeźby. Dopatrzono się tam nawet zerodowanej rzeźby sfinksa stojącej przed bliźniaczymi "zerodowanymi piramidami", rzeźb przedstawiających humanoidalne twarze a nawet czaszek. 








Oczywiście, to według NASA, to jedynie zwykłe skały i złudzenia optyczne. Na Marsie nie ma przecież żadnych starożytnych miast zniszczonych przez eksplozje nuklearne.



Dziwnym trafem jednak CIA interesowała się tymi marsjańskimi "złudzeniami optycznymi". Joseph McMoneagle, amerykański "remote viewer", czyli uczestnik rządowego programu szpiegostwa parapsychicznego, wziął w 1984 r. udział w sesji zdalnego widzenia poświęconej Marsowi. Zachował się z tego dokument, a McMoneagle przedstawił pokrywającą się z nim relację. Kazano mu przyjrzeć się określonym współrzędnym na Marsie w przeszłości - 1 mln lat temu. McMoneagle zobaczył miasto z piramidami, przez który przechodziła burza piaskowa. Widział jego wysokich humanoidalnych mieszkańców ubranych w coś w rodzaju jedwabnych tóg. Miał wrażenie, że ta cywilizacja umiera. Współrzędne, które sprawdzał podczas tamtej sesji odnosiły się właśnie do Cydonii. 

Czy nuklearne eksplozje na pobliskim Mare Acidalium, które przyniosły radioaktywny pył na Cydonię, wydarzyły się wcześniej czy też później? Kto był ich sprawcą? Wielkość tych eksplozji sugeruje, że owa marsjańska cywilizacja została zaatakowana przez kogoś, kto nie miał zamiaru później tam mieszkać. Nie wahał się, by zamienić planetę w czerwoną, nuklearną pustynię. To co przydarzyło się na Marsie, może być jednak wyjaśnieniem Paradoksu Fermiego - tego, że Kosmos jest martwym i milczącym miejscem, pomimo tego, że potencjalna liczba cywilizacji pozaziemskich jest ogromna.

***

A w kolejnym odcinku poszukamy śladów Atomowych Bogów na Ziemi... 


sobota, 3 kwietnia 2021

Cat in the Hat Mackiewicz

 


"Wy beze mnie w tę wojnę nie wchodźcie, wy ją beze mnie przegracie" - pewnie znacie tę wypowiedź marszałka Piłsudskiego skierowaną do swoich następców? Można by ją uznać z niezwykle proroczą. Ale problem w tym, że Piłsudski nigdy czegoś takiego nie powiedział. Cytat ten został wymyślony przez Stanisława Cata-Mackiewicza (o czym zdawkowo wspominają Kornat i Wołos w swojej biografii Becka). Ów ceniony pisarz i przedwojenny redaktor "Słowa" wileńskiego był znanym twórcą fake-newsów, fałszerzem historii i człowiekiem bez kręgosłupa moralnego. I właśnie dlatego współcześni dupokonserwatyści propagują jego dzieło, a przy okazji robią go jednym z patronów opcji niemieckiej.

Cat fałszerzem historii? A jak inaczej, grzecznie nazwać kolesia, który w swoich syntezach historycznych wstawiał wyciągnięte z dupy anegdotki, które okazywały się później fałszywe? Cat opisywał m.in. jak marszałek Śmigły-Rydz, po przybyciu do Rumunii we wrześniu 1939 r., awanturował się z rumuńskim królem, dlaczego go nie powitała kompania honorowa. "Nie spodziewałem się Pana tak szybko" - miał odpowiedzieć król. Oczywiście ta wymiana zdań była przez Cata całkowicie zmyślona. Nie ukrywał on wówczas, że chce za wszelką cenę dosrać dawnej sanacyjnej ekipie i że "nie będzie pudrował przedwojennej gnojówki". 

"Łże jak naoczny świadek" - mówi rosyjskie przysłowie. Pasuje ono do Cata-Mackiewicza, który m.in. podkoloryzował swoją relację o pobycie w Berezie Kartuskiej. Cat rozpisywał się o tym jakim to sadystą był wojewoda poleski płk Wacław Kostek-Biernacki i że osobiście całymi dniami nadzorował torturowanie więźniów. Tak częste wizyty Kostka-Biernackiego w Berezie oczywiście nie miały miejsca, a wojewoda poleski doprowadził nawet do wyrzucenia jednego z komendantów Miejsca Odosobnienia (pierwszego komendanta) za nadmierne dręczenie więźniów. Bóldupizm Cata można jednak zrozumieć, bo nie za bardzo wiadomo, za co on do Berezy trafił. Chodziły pogłoski, że chciał brać udział w proniemieckim zamachu stanu Walerego Sławka, ale to mogą być późniejsze projekcje. Oczywiście w 1940 r. Cat opowiadał się za stworzeniem rządu kolaboracyjnego w Polsce, a później jako "kapitan po fakcie" krytykował politykę Becka, to jednak na wiosnę 1939 r. mocno opowiadał się za... postawieniem się Niemcom.

Problem z Catem polegał na tym, że o ile bardzo dobrze pisał i czasem jego publicystyka była niezwykle trafna (jak wtedy, gdy krytykował rządy Sikorskiego i Mikołajczyka), to miał straszliwie słaby charakter. Gdy więc po wojnie zaczynało mu brakować kasy na dziwki i alkohol, nawiązał dialog operacyjny z Reichem-Ranickim i innymi ubekami z londyńskiej ambasady PRL. Stał się kontaktem operacyjnym "Rober" i za pieniądze bezpieki napisał broszurę potępiającą tzw. aferę Bergu, czyli to, że nasza emigracja brała pieniądze od CIA i MI6, by szkolić agentów utrzymujących łączność z krajem. W logice Mackiewicza branie pieniędzy od obcych wywiadów na działalność niepodległościową i walkę przeciwko komunistom było niesłychanym skandalem, ale branie pieniędzy od obcego wywiadu, by sobie poimprezować w burdelu, było realizmem politycznym. (Ciekawe, że Sławomir Cenckiewicz powielał narrację Cata w swoim artykule o sprawie Bergu w marcowej "Historii Do Rzeczy".) 

Cat zaszokował emigrację wracając w czerwcu 1956 r. do stalinowskiej Polski - jeszcze ledwo rok wcześniej był przecież premierem rządu londyńskiego. Po przylocie do PRL stał się dobrze opłacanym i mocno promowanym celebrytą. W zamian pisał, że emigracyjne środowiska niepodległościowe to banda debili. Tadeusza Żenczykowskiego, człowieka kierującego w trakcie wojny Akcją "N" i "Antykiem", wybitnego sowietologa nazywał "ozonowskim Goebbelsem". Oczywiście Cat z czasem dostrzegł, że bycie nawet wysoko opłacanym celebrytą w peerelowskiej szarzyźnie nie jest niczym specjalnie atrakcyjnym i zaczął pisywać pod pseudonimem do paryskiej "Kultury", a tuż przed śmiercią szykowano mu proces. "Realizm polityczny" wyszedł mu więc bokiem tak jak wszystkim innym debilom myślącym, że w państwie totalitarnym będą mogli pisać, co im się podoba.

Do głupot, które zrobił Cat można też zaliczyć promowanie Stanisława Augusta Poniatowskiego jako "wielkiego króla" i "geniusza geopolitycznego" - króla, który sabotował wojnę 1792 r.,  brał pieniądze od Rosji na spłacenie swoich gigantycznych długów i żebrał o kasę u Prusaków. Króla "Kluchosława" tak świetnie pokazanego przez Zbyszewskiego w jego znakomitej książce "Niemcewicz od przodu i tyłu".

Ale cóż, opcja niemiecka i dupokonserwatyści pilnie potrzebują własnych "świętych" - "realistów politycznych", których truchłami można by walić Polaczków po głowach i mówić im "zobaczcie jacy jesteście głupi, nie słuchaliście takich geniuszów jak Cat i Studnicki".

Obawiam się jednak, że dupokonserwatywna opcja niemiecka, mimo deklarowanego antykomunizmu i antysowieckości, zacznie nam stręczyć w pakiecie z Niemcami (i ich obecną ideologiczną zielono-tęczową ramotą) również Rosję. Zychowicz w "Germanofilu" zamieścił wiele mówiący następujący fragment:

"Pokazują to ostatnie lata, gdy Polska zaczęła coraz wyraźniej schodzić z „linii Studnickiego”, czyli antagonizować jednocześnie Niemcy i Rosję oraz szukać jedynego protektora w odległych Stanach Zjednoczonych. Polityka ta dowodzi, że duchy sprawców naszych klęsk, Józefa Becka, Tadeusza Bora-Komorowskiego i Stanisława Mikołajczyka, wciąż są żywe." 

Ledwo dwa zdania a tyle w nich zafałszowań. Choćby to, że Beck, Bór-Komorowski i Mikołajczyk "antagonizowali Rosję"! 



I ta iście stalinowska poetyka. W kwietniowym numerze "Historii Do Rzeczy" Zychowicz napisał tekst o ataku na Hiroszimę jako zbrodni wojennej. Sam też podobne rzeczy kiedyś pisałem - cytując amerykańskich generałów i wskazując, że to bombardowanie nie było potrzebne do pokonania Japonii. Zychowicz podszedł do tematu jednak nieco inaczej - zacytował makabryczne opisy cierpień ofiar Hiroszimy i skonfrontował je z opisem "alkoholowej imprezy" w bazie na Tinian na cześć załogi Enoli Gay. Gdy to czytałem aż mi się przypomniał wiersz Szymborskiej o amerykańskim "pułkowniku wesołku", który wykłuł oczy koreańskiemu chłopcu. Aż się kłania Stefan Martyka i jego "Fala 49".

***

Coś czuję, że wkrótce będziemy mieć urodzaj geopolitycznych "ekspertów" - a zwłaszcza takich stręczących nam Rosję i Niemcy. Rosja zbiera bowiem wojska nad granicą z Ukrainą. W oczywisty sposób testuje administrację dziadzia Bidena. Za poprzedniej administracji takie numery nie przechodziły, bo wszyscy postrzegali Trumpa jako wariata, który naprawdę może pierdolnąć atomówką w jakiś wrogi kraj pod wpływem kaprysu. Jeden koleś nie wierzył w taki image Trumpa - nazywał się Solejmani i później zdrapywali go z pasa startowego w Bagdadzie. No ale oczywiście dupoprawica i lewactwo cieszyli się z powrotu "normalności"...

***


Czytelnikom bloga składam najlepsze życzenia dobrych Świąt Zmartwychwstania Pańskiego!


A rodzimowiercom udanych Jarych Godów!