sobota, 13 września 2025

Drony, drony, detente z Białorusią i morderstwo Charliego Kirka

 



To, że rosyjskie drony spadły w większej ilości na polskie terytorium, wcale mnie nie dziwi. Takich prowokacji można się było spodziewać od dawna. To typowa moskiewska akcja. Pamiętam jak na moich tegorocznych i zeszłorocznych urodzinach Michał Aleks Orzechowski mówił, że będą nam takie drony i pociski posyłać, by nas postraszyć. Kiedyś prześlą rakietę z jakąś dziwną, kolorystycznie jaskrawą substancją, która na pierwszy rzut oka będzie kojarzyła się z bronią chemiczną, a okaże się ona pastą do zębów.

Nie mieliśmy do czynienia z pomyłkowym wtargnięciem tych dronów w naszą przestrzeń powietrzną, ani z przypadkiem utraty nad nimi kontroli przez Rosjan w wyniku ukraińskiego zakłócania ich systemów naprowadzania. Ruscy szykowali się do tej akcji od miesięcy, umieszczając w dronach polskie i litewskie karty SIM (w feralną noc drony wleciały także na Litwę, co zatuszowano). Tej nocy miały one polskie karty.  Kierowały się one w stronę określonych obiektów, takich jak lotnisko w Rzeszowie, zakłady PGZ czy elektrownia Połaniec.  Nie były to drony z głowicami bojowymi, tylko wabiki Gerbera. Wyposażono je w dodatkowy zbiornik paliwa, by przedłużyć czas ich lotu. Miały też irańskie, w miarę odporne na zakłócenia, czteropasmowe anteny do nawigacji satelitarnej.   Część wleciała do nas znad Białorusi. Początkowo leciało z tamtego kierunku około 50 dronów, ale część zawróciła. 

Czy państwo polskie zdało egzamin? Przypomnijmy kilka rzeczy związanych z dronami.

Niektórzy z Was być może widzieli lata temu odcinek "Beavisa & Buttheada", w którym weszli do bazy wojskowej i zaczęli bawić się dronami latającymi nad Afganistanem, myśląc, że to gra...

Drony nie są zupełną nowością na polu walki. Istniały już w czasie I wojny światowej, ale ich zastosowanie było bardzo ograniczone ze względu na dużą niedoskonałość systemu sterowania. Na dobre zaczęły zadomawiać się w nowocześniejszych armiach w latach 90-tych, ale i wówczas traktowano je jako uzupełnienie dla sprzętu konwencjonalnego. Postzimnowojenne siły zbrojne wciąż stawiały na rozwój uzbrojenia z czasów zimnej wojny - myśliwców kolejnych generacji, nowoczesnych czołgów i pocisków rakietowych. Gdy w czasie wojny w Gruzji, Rosjanie zestrzelili kilka gruzińskich dronów, uznawano to za wielki news w kręgach militarnych nerdów. Sygnałem zmian była wojna o Karabach, podczas której Azerowie umiejętnie wykorzystywali tureckie drony do masakrowania sił ormiańskich, ale i tak drony były wówczas jedynie uzupełnieniem sił konwencjonalnych.

Do przełomu doszło na Ukrainie. Ukraińcy postawili na masowe użycie dronów, bo po prostu brakowało im konwencjonalnego sprzętu. Ruscy postawili na irańskie Szachedy, bo nie chcieli wyprztykać się z Iskanderów i Kindżałów. Dronoza przybrała tam szybko zatrważające rozmiary, uniemożliwiła prowadzenie wojny manewrowej i upodobniła front ukraiński do frontu zachodniego z czasów I wojny światowej. Dron odegrał taką rolę jak ckm, a nawet gorszą - wszak osintowe kanały są pełne filmów pokazujących ataki dronami na pojedynczych żołnierzy. Pojawiły się też odporne na zakłócenia elektroniczne drony FPV sterowane za pomocą światłowodowej szpuli o zasięgu nawet kilkudziesięciu kilometrów. Ukraińskie pola pokryły się światłowodowym "babim latem"...

Pamiętacie historię z pierwszych miesięcy wojny o ukraińskiej babci, która zniszczyła rosyjskiego drona słoikiem ogórków? Musiał to być mały, tani, obserwacyjny Mavic. W przypadku uzbrojonego drona FPV takie działanie byłoby samobójcze. Drony da się jednak niszczyć na wiele sposobów. Problem jednak w tym, że wszystkie armie świata przystosowywały się do niszczenia nie dronów, a "tradycyjnych" rakiet, samolotów i śmigłowców.

Mamy więc jojczenie, że do rosyjskich dronów "ze styropianu" strzelały myśliwce F-35 drogimi rakietami powietrze-powietrze. To miało być "strzelanie z armat do wróbli". Memcen jojczył nawet, że zestrzeliwanie dronów jest "nieekonomiczne". A jakby dron uderzył w zbiorniki z chlorem lub etylenem, albo w elektrownię, to byłoby ekonomiczne czy nie? Tak, tym razem wysłano nam tylko drony-wabiki, ale na radarze nie widać tego, czy mają one głowicę bojową czy nie. No, ale dla Memcena zestrzeliwanie dronów  "się nie opłaca". To po cholerę prowadzi ten swój pub, przynoszący kilkaset tysięcy złotych straty rocznie? Biznesowy Janusz wypowiadający się o opłacalności wojny...

Gdy byłem w czerwcu w Jordanii, obserwowałem nisko lecące myśliwce, które poderwano, do zestrzeliwania irańskich dronów lecących nad Izrael. Tam również strzelano "z armat do wróbli". Amerykanie, ich sojusznicy z NATO i państw arabskich oraz Izraelczycy użyli masę pocisków wystrzeliwanych z baterii rakiet przeciwlotnicznych, samolotów i okrętów, by zestrzelić irańskie drony i rakiety. Nie wszystkie się udało zatrzymać. 

Systemy obrony przeciwlotniczej są wielowarstwowe. U nas niestety działa tylko część z tych warstw. Na rosyjskie samoloty wystarczy, ale na drony nie. Tak samo jest w innych europejskich krajach NATO. I Rosja też okazuje się bezbronna wobec dronów. Wszyscy mają z tym problem. Częściowo przygotowane są do tego tylko Ukraina oraz Izrael. I co? I gdy pojawia się informacja, że nasi żołnierze pojadą na Ukrainę obserwować tamtejsze sposoby walki z dronami, to rozlega się jojczenie, że "wpychają nas w wojnę!". (Niektórzy idioci przekonują nawet, że zestrzeliwanie nad Ukrainą rosyjskich rakiet lecących w naszym kierunku byłoby "aktem agresji" wobec ich ukochanej Rassiji.) A przecież nie powinniśmy zadawać pytania dlaczego nasi żołnierze jadą na Ukrainę z takim zadaniem, tylko pytać: czemu dopiero teraz?!

Jojczenie nigdy nie jest rozwiązaniem. "Dziurę dronową", czyli najniższe piętro obrony przeciwlotniczej, da się obsadzić. Tak mocno krytykowane, zakupione przez Błaszczaka FA-50, mają działka i mogą zestrzeliwać drony. (Tylko przetarg na amunicję opóźniał się za obecnego kierownictwa MON.) Krytykowane AH-64 Apache też mogą posłużyć jako mobilne, powietrzne platformy do zestrzeliwania dronów. Pilnie przydałoby się jednak domknięcie programu Pilica. Nawet stare ZSU-23-4 mogłyby się przydać jako "zapełniacze" broniące obiektów infrastrukturalnych. W przyszłości pewnie pojawią się systemy do niszczenia dronów wykorzystujące lasery oraz impulsy elektromagnetyczne. Drona da się zestrzelić na wiele sposobów (niedawno nawet rosyjskiemu czołgowi udało się trafić drona FPV ze swojej armaty). Dużo większym problemem jest ich wykrywanie. Pomocny okazał się szwedzki SAAB zamówiony przez Błaszczaka, ale amerykańskie aerostaty szybko do nas nie trafią. Rozwiązaniem może być akustyczny system wykrywania dronów, który stosują Ukraińcy - telefony komórkowe na tyczkach, zbierające odgłosy silników Szachedów. I oczywiście gejnerał Goldberg-Różański sabotował zakup systemu SkyCtrl... (Warto też, by Prosiniak-Kamysz odniósł się do pytań doktora Wocha dotyczących systemu antydronowego.)

Słychać również narzekanie na sojuszników, że "kiepsko zareagowali" i że wobec tego pozostaje nam tylko jojczyć, srać i pogodzić się z Rassiją. Tak się akurat składa, że w feralną, dronową noc, naszego nieba broniły niderlandzkie F-35 i to one zestrzeliły większość dronów. (Memcen, Januszu Biznesu, koszty zestrzeliwania w większości pokrył holenderski podatnik, więc nie jojcz, że "to nieekonomiczne".) Wspierał nasz też włoski samolot rozpoznania powietrznego. Francja i Szwecja symbolicznie podesłały nam później parę swoich myśliwców, a Czechy swoje śmigłowce. Niderlandy zadeklarowały, że umieszczą w Polsce w tym roku wielowarstwowy system obrony powietrznej. Silniczki czepiają się wypowiedzi Trumpa o dronach, że "może to była pomyłka" i jednocześnie twierdzą, że zdecydowana reakcja NATO odbyła się "wbrew USA i Trumpowi" - tak jakby cokolwiek w NATO działo się "wbrew USA". No cóż, idiotów u nas nigdy nie brakowało...



Intrygująco brzmi informacja o tym, że białoruski Sztab Generalny ostrzegł nas przed rosyjskimi dronami. Mówił o tym generał Kukuła. Zbiegło się to w czasie z podróżą gen. Kelloga do naszego regionu (którego Zełenski nazwał "najlepszą obroną przeciwlotniczą"). Amerykańscy wysłannicy odwiedzili Baćkoszenkę i przekazali mu miły list od Trumpa. Amerykanie zdjęli też sankcje z białoruskich linii lotniczych Belavia. Baćka wypuścił na prośbę Trumpa 52 więźniów, w tym 3 Polaków. Szkoda że nie Poczobuta i niedawno zatrzymanego zakonnika... Ale i tak można powiedzieć, że mamy oznaki odprężenia. Trump gra na zneutralizowanie Białorusi, a Baćka o to, by Ruscy nie zamienili go na swoją marionetkę. 

Nieco wcześniej doszło do uderzenia izraelskiego lotnictwa w stolicy Kataru. Celem było kierownictwo Hamasu, które przyleciało tam na rozmowy pokojowe. Zamach się nie udał - wszystkie hamasowskie VIPy ocalały, bo zostawiły telefony komórkowe w sali konferencyjnej, zanim poszły do sali modlitewnej. Planowi tego uderzenia sprzeciwiał się Mossad, protestowała część wojskowych. Netanjahu parł jednak do ataku i początkowo myślał nawet o podobnej akcji w Turcji, ale przypomniał sobie o Artykule 5 NATO. Uderzenie w Katar można porównać do uderzenia w Szwajcarię przez Rosję argumentowanego tym, że zaproszona tam na rozmowy pokojowe ukraińska delegacja to "banderowscy naziści". Trump lekko się więc wkurzył na Netanjahu. A Izrael może zapomnieć o odzyskaniu zakładników. Przy okazji warto zwrócić uwagę na kontrast pomiędzy sprawnością izraelskich tajnych służb i lotnictwa, a nieudolnością sił lądowych. Mossad, Aman, IAF: prowadzimy niesamowite operacje wewnątrz wrogich krajów, dekapitujemy irańskie dowództwo i Hezbollah. IDF: eeee, rozwaliśmy wczoraj jeden szpital i meczet, burzymy też bloki mieszkalne w Gazie, by się Hamasowi lepiej broniło w gruzach, walczymy o ten skrawek terenu dłużej niż Amerykanie wyzwalali Filipiny z rąk Japończyków, a niedobitki hamasowców podkładają ładunki wybuchowe w naszych czołgach... A tymczasem w syryjskiej Suwajdzie Izrael oficjalnie wspiera syryjskiego generała, który wcześniej koordynował relację assadowskiej armii z irańskim Korpusem Strażników Rewolucji Islamskiej....

W międzyczasie doszło do rewolucji w Nepalu. Młodzi ludzie pogonili rząd stworzony z maoistowskich komuchów, a zrobili to bo komuchy zamknęły im media społecznościowe a wcześniej w złodziejski sposób zarządzali gospodarką kraju. Spłonął parlament, żona premiera udusiła się w płonącej rezydencji, a ministra finansów rozbrano do naga i włóczono po ulicach. Lewary fascynujące się trzecioświatowymi, komuszymi odpadkami są w szoku, że to "kolorowa rewolucja wywołana przez CIA u wrót Chin'. A ja zapytam: a kiedy coś takiego w Europie Zachodniej?



Wszystko to zostało przykryte jednak przez morderstwo Charliego Kirka. Przyznam się, że dotychczas słabo znałem dorobek tego amerykańskiego, konserwatywnego działacza. Wydawał mi się kolesiem o dosyć umiarkowanych poglądach, takich w stylu 2015 r., który kulturalnie a zarazem błyskotliwie debatował z lewarami na uniwersytetach. Bardziej radykalna prawica śmiała się z jego proizraelskiej postawy. Lewary miały jednak przy nim totalny meltdown, słysząc nawet stosunkowo niewinne jego wypowiedzi w stylu: "Taylor, przestań być feministką". Gdy Kirk został zamordowany, lewarstwo dostało jakiegoś dziwnego, radosno-orgazmicznego spazmu. (Przypominającego reakcje naszych lewackich libków po zamordowaniu prezydenta Kaczyńskiego.) No cóż, to tylko potwierdza, że lewary są nie tyle problemem politycznym, co psychiatrycznym. 



Lewacki cuck, który zabił Kirka okazał się być antyfaszystą - czyli przypadkiem psychiatrycznym. Antyfaszysta to bowiem ktoś, kto uważa, że największym zagrożeniem dla świata jest reżim Mussoliniego i jest gotów bić i zabijać osoby, które postrzega jako faszystów, czyli wszystkich na prawo  globalistycznych "elit" chcących obniżyć poziom życia ludziom na Zachodzie. Antyfaszystów powinno się zwalczać w cywilizowanych państwach tak jak wściekłe psy. (A nie wybierać do Parlamentu Europejskiego jak terrorystkę Ilarię Salis. Węgrzy jakoś jej nie załatwili samobójstwa w więzieniu, ani nie przerobili jej tam na warzywo...)  Libki próbują teraz zrobić z tego cucka "prawicowca", tymczasem ludzie, którzy go znali jednoznacznie wskazują, że był on radykalnym lewicowcem, co kontrastowało z prawicowymi poglądami reszty jego rodziny. Typowy, lewacki, antyfaszystowski incel...




Lewary cieszące się ze śmierci Kirka nie zauważają jednej, ważnej rzeczy. Jego zgon przyczyni się do radykalizacji prawicy. Skoro zabiliście kolesia o nieco staroświeckich, republikańskich poglądach z 2015 r., który kulturalnie z wami debatował, to znaczy, że zamykacie drogę do cywilizowanej debaty i chcecie zabić resztę z nas. 












Lewary nie dostrzegły, że poparcie dla powrotu segregacji rasowej w Stanach mocno wzrosło po tym jak wypuszczony z więzienia czarny psychopata z 14 wyrokami zabił w autobusie śliczną ukraińską uchodźczynię Irynę Zarytską. Amerykanie zdają sobie sprawę z tego, że do mordowania białych przez czarnych dochodzi o wiele, wiele częściej niż czarnych przez białych. Często Czarni popełniają zbrodnie na białych ze szczególnym okrucieństwem. Czarni aktywiści otwarcie też wzywają do eksterminacji białych. Statystyki dotyczące przestępstw popełnianych przez Afroamerykanów są porażające (podobnie jak ich statystyki IQ), a cały rynek nieruchomości w USA opiera się na idei mówiącej, że trzeba znaleźć miejsce do życia "z dala od Czarnuchów, ale nie tak daleko, by jechać 3 godziny do pracy". Amerykanie słyszący Europejczyków jojczących, że w USA jest słabo rozbudowany transport publiczny, pukają się w głowę - "po co nam autobusy, skoro w autobusie można zostać zadźganym przez Czarnucha? Lepiej jeździć samochodem, na co was eurocucków nie stać". Młodzi Amerykanie, widząc jaki syf Czarni robią w szkołach, zaczynają postrzegać jako zbrodnię decyzję prezydenta Eisenhowera, by wymusić za pomocą Gwardii Narodowej desegregację szkół na Południu. Południowcy opowiadający się wówczas za segregacją rasową chcieli bronić swojego stylu życia. Podobnie jak biali mieszkańcy RPA popierający apartheid, robili to, by ich kraj nie stał się kolejnym, zdekolonizowanym, afrykańskim shitholem w stylu Konga. (Lewary często porównują politykę Izraela do apartheidu. Przypominam więc, że apartheid polegał na tym, że biali budowali dla czarnych oddzielne szpitale i szkoły o przyzwoitym standardzie, a Izrael bombarduje tego rodzaju obiekty.) Idee, które jeszcze kilka lat temu byłyby trudne do pomyślenia, zyskują coraz większą popularność. Okno Overtona nie przesunęło się w prawo - ono zostało rozbite w drobny mak przez głupią politykę libkowskich rządów. 



sobota, 6 września 2025

Wizyta w Białym Domu i parada w Pekinie



"Trump whisperer" - tak określa się polityków potrafiących rozmawiać z Donaldem Trumpem i przekonywać go do różnych rzeczy. Do tej kategorii zalicza się choćby obrotowego, niderlandzkiego sekretarza generalnego NATO Marka Rutte czy prezydenta Finlandii Alexandra Stubba. Posiadanie "Trump whisperera" jest zwykle uznawane za niesamowite szczęście. Tak się akurat złożyło, że posiadamy swojego człowieka, zaliczanego do tej kategorii - prezydenta Nawrockiego.

Jego wizyta w Białym Domu była sukcesem, któremu nie mogły zaprzeczyć nawet "Wyborcza" z TVNem. Zaczęły więc budować narrację, że prezydent Nawrocki był w Białym Domu "spięty" - na filmach z wizyty widać jednak, że doskonale się bawi z Trumpem. No cóż, amerykański prezydent przyjął go z honorami i wielokrotnie okazywał, że go lubi. Podczas wizyty padły - w obecności sekretarza obrony/wojny Pete'a Hegsetha - ważne słowa: USA nie zamierzają redukować swojej obecności wojskowej w Polsce, a mogą ją nawet zwiększyć. Polska nie znalazła się więc na liście krajów wschodniej flanki NATO, którym będą obcinane fundusze. Zaproszono też prezydenta Nawrockiego na szczyt G20.

Znów można powiedzieć, że mamy jako naród więcej szczęścia niż rozumu. Wyobraźmy sobie, że w miejscu Trzaskowskiego byłby nawalony mefedronem laluś, który opowiadałby Trumpowi o jedzeniu "Prince Polo". Usłyszelibyśmy: ""You have no cards!". 

Wizyta prezydenta Nawrockiego w Waszyngtonie obnażyła też nędzę tusskowej dyplomacji. Minister Sikorski po raz kolejny wyszedł na nadętego idiotę, nagrywając na YouTube kretyński filmik z "instrukcjami" na rozmowy z Trumpem, a później desperacko próbując spotkać się z jakimś waszyngtońskim prominentem (spotkał się na chwilę z Rubio, a potem z byłymi pracownikami Departamentu Stanu) i jojcząc, że z rozmów z Trumpem wyłączono kierownika ambasady Klicha. A dlaczego miałby Klich w nich uczestniczyć? Nie jest przecież ambasadorem. Jest za to totalnym nieudacznikiem, który powinien kryminalnie odpowiadać za tuszowanie zamachu w Smoleńsku i za to, że zmniejszył naszą armię do najniższego poziomu od czasów Kluchosława Poniatowskiego. (Liczyła 97 tys. osób, łącznie z urzędnikami.) Równie bezużyteczny okazał się kierownik rzymskiej ambasady Schnepf - nie da się wysłać tego onucowo-resortowego pajaca do Korei Północnej? 

Prawda jest taka: Tussk jest z wiadomych powodów ("who ya tommorow") persona non grata w Waszyngtonie. Jednocześnie Merz traktuje go jak psa, bo postrzega go jako kreaturę znienawidzonej przez niego Angeli Merkel. Co więcej, Tusska ponoć nienawidzi Keir Starmer (za brexit?), a zaczął go zlewać również Macron. 

Wpływ na to, że prezydent Nawrocki został tak demonstracyjnie ciepło przyjęty w Białym Domu miało zapewne również to, że jego wizyta miała być symbolicznym kontrapunktem wobec spektaklu, który widzieliśmy kilkanaście godzin wcześniej w Pekinie.


Przez Plac Tiananmen przeszła wielka parada upamiętniająca "zwycięstwo nad faszyzmem" (tak oficjalnie ją nazwano). Wizualnie robiła wrażenie, a każdy miłośnik OSINTu uważnie przyglądał się zaprezentowanym tam cackom takim jak: lasery antydronowe, drony, rakiety balistyczne czy hybrydowe czołgi.

Zwracało na siebie uwagę również zbratanie Xi Jinpinga z "Putinem" i Grubym Kimem. "Bój się Ameryko! Oto powstaje Nowy Porządek Świata!" - zagrzmieli duporealiści. No cóż, to, że ta trójka się ze sobą kuma nie jest żadną rewelacją. O tym wiadomo od lat - bez wsparcia Chin, Korei Płn. oraz Iranu, Rosja nie byłaby w stanie kontynuować wojny na Ukrainie. Sojusz między Moskwą, Pekinem i Pyongyangiem zaczął się zresztą już w latach 40-tych i tylko na odcinku Pekin-Moskwa był przerwany na 30 lat w czasach Mao i jego następców. Po rozpadzie ZSRR, Pekin i Moskwa znów zaczęły się dogadywać. Jeśli ktoś więc twierdzi, że "działania kolektywnego Zachodu wepchnęły Rosję w objęcia Chin", to jest po prostu idiotą, który przespał ostatnie 40 lat. 

Większym zaskoczeniem może być to jak łatwo Indie Modiego zaczęły demonstrować swoją przyjaźń z ChRL i Rassiją. Zaryzykowały załamanie swojego eksportu do USA, by zaoszczędzić marne 18 mld USD na zakupach rosyjskiej ropy. Czy to hinduskie biznesowe januszostwo levelu master? Czy kryje się za tym coś więcej? 




Zauważmy, że Indie są obecnie rządzone przez równie skrzywionych ideologicznie fanatyków, co Izrael i Rosja. Owi miłośnicy krowiej uryny naprawdę myślą, że mają od Lorda Shivy misję odegrania się na białych kolonizatorach. Jednocześnie myśleli, że ich nienawiść do islamu (i przy okazji chrześcijaństwa oraz do spłukiwanych toalet) połączona z proizraelskim włazidupstwem zapewnią im immunitet u Trumpa.  

Tymczasem administracja Trumpa naprawdę nie lubi grupy BRICS, o czym świadczą także jej uderzenia w Brazylię oraz w RPA. Aż mi się przypomniał tweet pewnego amerykańskiego, internetowego rasisty z początków rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Napisał on: "Aż się ślinię na myśl o nuklearnej III wojnie światowej przeciwko krajom BRICS. Poprzednie wojny światowe były w dużym stopniu wojnami pomiędzy białymi ludźmi, ta będzie przeciwko innym rasom i rasowym mieszańcom".

No cóż, słowa tego straszliwego rasisty mogą nas niepokoić, ale koleś przynajmniej nie był jednym z tych cucków masturbujących się do "świata wielobiegunowego", BRICS, czarnych komuchów, karzełka Putina, ajatollahów i Grubego Kima.





A w czasie, gdy Chińczycy pokazywali w Pekinie swoją najnowszą technikę wojskową, Trump zwiększył presję na komuszą Wenezuelę. Amerykańskie lotnictwo zniszczyło wypełniony narkotykami statek należący do gangu Tren de Aragua, posyłając do Piekła 11 członków jego załogi.  Jednocześnie zebrał flotę i lotnictwo na Karaibach, niemal naprzeciw wybrzeża Wenezueli. Amerykańska flota zaczęła tam zakłócać sygnały satelitarne. Trochę jak rosyjskie wojska na tydzień przed inwazją na Ukrainę...

***

Wiecie, że w Warszawie nie ma nawet uliczki, skwerku czy tablicy poświęconej Julienowi Bryanowi - bohaterskiemu amerykańskiemu fotografowi, który dokumentował oblężenie stolicy w 1939 r.? I nawet prawicowi działacze olewają sprawę. Może czas to zmienić?


***